29 września, 2013

Stowarzyszenie Zapomnianych Wynalazców IV: O starożytnych testach ciążowych...

Najstarszych bodaj znać nam z Babilonu na pięć stuleci przed Chrysta Narodzeniem. Trudniły się tem akuszerki tameczne, które niewiastom ciekawym tampon wełniany zakładać kazały, sokiem pewnej rośliny, nieznanej nam, nasączony. Niewieście oblig był trzy dni z tem paradować, zbliżeń miłośnych przy tem niechając, zaczym akuszerka tampon wyjąwszy, barwę jegoż badała. Zda się, że roślin tych kilka najmniej było, bo dla jednej, "białą" zwanej, sok jej z domieszką ałunu rozcieńczonego mięszano i jeślić tampon był krwiście czerwony, nosząca go niewiasta niechybnie przy nadziei była...
   Inszego konceptu się Egipcyjany chwyciły. Tamże niewieście o stan odmienny się podejrzewającej nakazywano mocz oddawać na ziarno pszenicy i jęczmienia, gdy obok inszych ziaren wodą czystą zlewano. Każdemu z nich rosnąć przychodziło, aleć jeśli te przez białogłowę podlane nad wyraz bujnie szły, takoż z tego stanu u niej odmiennego sądzono. Osobliwe, że hormonu tegoż, co tak czyni, spółcześnym się dopiero w 1927 roku odkryć udało. Egipcyanie jeszcze przy tem dedukowali, że jako się jęczmień bujniej puścił, czekać szło dziewczynki, jako pszenica, niechybnie chłopak był w drodze... Tegoż jednak nasi dzisiejsi mędrce już nie potwierdzają, cożby znaczyło, że naddane były dedukcye egipskie.


25 września, 2013

Post scripta do teoryj o mistyfikacjach względem cyrkumstancyj śmierci jenerała von Fritscha pod Warszawą ubitego...

Tym, co się w blogowej głuszy poruszają jeno za RSS-a wskazaniem, że tam kto co nowego był na straganie swojem wyłożył, pozwoliłżem sobie pierwszego post scriptum względem teoryj o śmierci von Fritscha powtórzyć, bo im najpewniej umknęło. Tych, co już je znają z punktu do drugiego zapraszam, gdziem się chciał odnieść do teoryi przez Imci Kazimierskiego tutaj:
wyłożonych, po największem skrócie k'temu się sprowadzających, że miał niemiecki jenerał zginąć cależ nie wpodle Zacisza 22 Septembra, a tydzień wcześniej w Miłośnie* i w cyrkumstancyjach krańcowo od oficjalnej wersji odmiennych**

*podług mnie to w Miłosnej, ale uszanuję tu pisownię przez Imci Kazimierskiego używaną, skoro ów autochton tameczny i widać, że takie tam odmiany panują obyczaje.
** jest jeszcze wersja trzecia, do oficjalnej zbliżona, że to nie od kulomiotu jenerał był zginął, a od kuli naszego strzelca wyborowego (http://www.historiazabek.pl/?smierc-gen-von-fritscha,51), ale że ona niewiele się od tej oficjalnej różni, to i jej nawet komentował nie będę.


Post Scriptum  I :

Pozwólcie jednak, że się do obu nowych wersji śmierci von Fritscha odniosę, tandem zacznę dziś od tej, którą cytowałem przódzi za Lisem Jejmością, ale od czasu noty poprzedniej żem dzięki Krzysiowi Jegomości już w tę księgę („Generałowie Hitlera” E.W.Harta )zbrojny, a dzięki Vulpianowi Uczynnemu, co moją tu kulawą angielszczyznę wsparł tłomaczeniem profesjonalnem fragmentów najpryncypalniejszych, mogęż się już i ja do oryginału odnieść.
Podług niego miałżeby być jenerał von Fritsch zastrzelonym przez esesmanów na to specyjalno posłanych, by go raz na zawsze uciszyli i by już więcej Hitlerowi turbacyi nie sprawiał. Spór miał między niemi iść nie tylko o to, że von Fritsch w sukces w nowej światowej wojnie nie wierzył, ale miał i z Hitlerem na pieńku o najbliższych führerowi komiltonów, z których miał się domagać natychmiastowego oddalenia Himmlera, Göringa, Goebbelsa i Heydricha, przy czem ten pierwszy miał być jeszcze natychmiast oddanym pod sąd, a ten ostatni nawet i bez sądu z punktu rozstrzelanem.
Cóż tu rzec...? Jeśli nawet von Fritsch formułował tego typu żądania, to można to chyba tłomaczyć tylko na dwa sposoby... Pierwszy, że się już zupełnie w realiach swej ojczyzny pogubił i zawiodła go umiejętność oceny rzeczywistości, drugi, zupełnie przeciwny: że formułując nierealne żądania świadomie kopał między sobą a Hitlerem przepaści nie do zasypania i poniekąd się zabezpieczał przed możliwością, że zostanie przez Hitlera powołany do pełnienia jakiejś roli, której by nie zaakceptował... O ile upublicznienie tych żądań jest w rzeczy samej prawdą, bo ja mam pewność tylko w stosunku, do tego, że krytykował wobec Hitlera jego plany wojenne, bynajmniej nie z jakichś moralnych zresztą wychodząc przesłanek, a rozumiejąc, że Wehrmacht jest do tej wojny jeszcze niedostatecznie gotowym.
Przyjmijmyż jednak na chwilę, że iście coś takiego formułował i że to do otoczenia Hitlera dotarło. Mogę zrozumieć, że Hitler pomiarkował, że będzie w niem mieć wiecznego oponenta i że potrzeba go będzie się jakoś pozbyć, ale nie pojmuję dlaczego byłoby go trzeba aż zabić, skoro dwóch innych, znacznie ważniejszych przeciwników z generalskich kręgów zdymisjonowano i zmuszono do siedzenia w zaciszu własnych willi, co nawiasem nie uchroniło ani von Blomberga przed sądem w Norymberdze, ani Ludwiga Becka przed śmiercią, gdy się ze spiskowcami von Stauffenberga był związał. Przyjmijmyż jednak na chwilę, że to może urażony Himmler pomsty szukał, wymógłszy wreszcie zgody na to, by gdzie przy jakiej sposobności jenerała ubić. No i tu się pojawia pytanie, co chcięli przez to zabójstwo osiągnąć? Bo jeśli tylko szło o jenerała uciszenie, to można było uczynić jak rzekłem, można było sfingować samobójstwo w jego własnem domu, jak słusznie zauważa Vulpian, w co wielu by uwierzyło, skoro powszechnie po śmierci komentowano, że von Fritsch sam śmierci szukał... Nawet i na froncie pod Warszawą szło wszystkiego urządzić dyskretnie, dajmyż na to detonując kilka ładunków w okolicy, w tem ten jeden kluczowy, pod generalskim łóżkiem, krzesłem czy automobilem w czasie, gdy polska artyleria strzelała do jakichś celów w okolicy. Wszystko, tylko nie scenę przez Harta opisaną... Ta miałaby sens, gdyby tą śmierć zamierzano nagłośnić, jako przykładną wobec wszelkich jawnych i ukrytych oponentów Hitlera... A przecież wobec postaci podobnie jak von Fritsch w armii popularnych i cieszących się atorytetem, nawet po zamachu Stauffenberga, nie posunięto się do jawnego zabójstwa czy postawienia przed sądem Rommla czy von Klugego, tylko obu albo zmuszono do samobójstw, albo ich de facto zabito, samobójstwo rozgłaszając...
Przyjmijmy jednak i tego, że chciano spektakularnego mordu i tak się iście nieudolnie za niego zabrano. Hart pisze o czterech esesmanach w mundurach armii, czyli po prostu przebranych za żołnierzy. Dodajmy od razu, że to być nie mogli zwykli żołnierze, bo gdyby się w okolicach dowództwa pułku artylerii zaczęło kręcić kilku nikomu nieznanych żołnierzy, to pierwszy lepszy feldwebel by ich przegonił, jeśli nie zatrzymał do wyjaśnienia, czy to aby nie maruderzy jacy, dezerterzy, czy jeszcze gorzej: polscy dywersanci w zdobycznych mundurach. Musieli być zatem oficerami i mieć za kamuflaż jakie niezgorsze papiery, że im się tam kręcić pozwolono... Przypuśćmyż, że udawali jakich ze służb kartograficznych ludzi, czy z jakiego kwatermistrzostwa. Tak czy siak mieć mogli jedynie pistolety, bo oficer z karabinem czy pistoletem maszynowym wzbudzałby sensację, której by z pewnością uniknąć woleli.
Na rozum samego zabójstwa dokonać powinni, w czasie gdy jeden jako tam uwagi jenerała i inszych odwraca, dwóch doń strzela, a czwarty ubezpiecza, by się nikt do tego nie wtrącił poboczny... Tem zaś czasem jeden miałby strzelić i to tak fatalnie, że oto ubił adiutanta płaszcz niosącego (co nawiasem mogłoby przestrzeliny na płaszczu w okolicy serca tłomaczyć, gdy śmierci przyczyną oficjalną miała być przestrzelona aorta udowa) i pomiędzy tem jego strzałem a kolejnym, jego niedoszła ofiara, starszy pan, zdąży się odwrócić, wyciągnąć broni własnej, odbezpieczyć, przeładować, wycelować i ubić po kolei wszystkich esesmanów, w tem i zabójcy własnego, leżąc już i będąc odeń trafionym w głowę i w serce... Litości!
Już mi ani nie idzie o to, że z pociskiem 9 mm w sercu i drugim takim w głowie raczej się już nikomu żadnego nie sprawia kłopotu. Idzie mi o tych niezgułów z SS, których jak rozumiem, wybierano kierując się jakimś kryterium. Skoro to SS, to raczej nie szło o bezwzględną lojalność, bo tam każdy taki, zatem pewnie wybierano strzelców... A za przeciwnika mieli podstarzałego generała, co z pewnością na strzelnicy nie trenował, bo tamtym czasem ani tego od oficerów nie wymagano, ani to w kręgach generalicji nie za bardzo uchodziło. Co innego zabawy myśliwskie z dubeltówką czy sztucerem, ale przecie nie o tym rozprawiamy... I jeszcze coś: generał miał wyciągnąć broni własnej, czyli najpewniej służbowego pistoletu, którym w tamtych czasach z pewnością był Pistole 08, czyli po ludzku mówiąc osławione Parabellum Luger, broń świetnie wyglądająca we wszelkich filmach i pasująca Klossowi do koloru oczu, ale w codziennej praktyce, to kawał ciężkiego żelastwa, wprawdzie bardzo celnego, ale też i bardzo nieporęcznego, zwłaszcza dla mało wprawionego użytkownika. Już nie idzie o to, że nie tolerował najdrobniejszych nieczystości i często się zacinał, ani o to, że dużą muszką i szczerbinką o wszystko zaczepiał (jeden z polskich konspiratorów w czasie akcji nie potrafił go wyszarpać z kieszeni!), ale o to, że miał niezwykle mały kabłąk spustowy, w który doprawdy bardzo ciężko było wcisnąć palec w rękawiczce*. A że generał miał rękawiczki, bo taka po prostu była wśród wyższych oficerów Wehrmachtu moda, to na to jestem gotów postawić orzechy przeciw kasztanom...
Przypuśćmy jednak, że tak się to wszystko odbyło, jak Hart to opisał. I co dalej? Co robi dowódca tej 2-giej baterii, w którego obecności się to wszystko odbyło? Nawiasem, zdumiewające, że i on po broń nie sięgnął, ani nikt z żołnierzy czy oficerów w pobliżu będących. Przecież ich pierwsza myśl być winna taka, że to polscy przebrani dywersanci zaatakowali sztab artyleryjskiego pułku! Dobrze, przyjmijmyż że to fajtłapa i po prostu nie zdążył, ani nikt z ludzi jego. Cóż zatem on teraz czyni? Na wszelką logikę, po próbach opatrywania generała, alarmuje swoich zwierzchników, że oto na stanowisko dowodzenia 12 regimentu artylerii meklemburskiej napadli Polacy w niemieckich mundurach i w strzelaninie zginął generał von Fritsch. Do godziny, najdalej dwóch, ma u siebie pół sztabu dywizji, ze dwie kompanie grenadierów mających zabezpieczyć miejsce przed nowymi atakami, a meldunki o tym zdarzeniu z pewnością przeszły już przez sztaby korpusu i armii i pewnie docierają do Oberkomando der Wehrmacht w Berlinie. Już jest to zatem najmniej z pół tysiąca ludzi, w tem wielu na poważnych stanowiskach, którym zwyczajnie zamknąć gęby już nie sposób!
Chyba że... że oprócz tych czterech zastrzelonych przez von Fritscha był tam jeszcze jakiś piąty. Najpewniej na tyle wyższy rangą, że dowódcę baterii powstrzymał od takich działań i sprzątnąwszy ciała swoich ludzi, rzecz pod dywan zamiótł. Musiałby zatem być nie sam, a mieć najmniej jeszcze kilku ludzi do pomocy, zatem mała dyskretna akcja w celu uciszenia jednego generała, zamienia nam się powoli w wieloosobową wyprawę, przy czym powstaje tu najpryncypalniejsze pytanie: dlaczego tych kilku, czy kilkunastu ocalałych świadków z punktu nie uciszono, dozwalając, by szerzyli wieści o tem, co się stało?
Ano i taż właśnie, summa tych wszystkich sprzeczności wątpić każe o tem, że ta scena jak z kiepskiego westernu jest w ogóle prawdziwą... Ale nie odrzucałbym jej ze szczętem, bo jest w niej coś, co mogło się jej autorom na coś jednak przydać. A mianowicie, jeśli przyjmiemy, że ten nonsens miejsca nie miał, ale że został wymyślony post factum i drogą „propagandy szeptanej” kolportowany, jakieś trzy, cztery lata później, gdy generalicję znów zaczęło ogarniać zwątpienie... I wtedy taka właśnie wersja śmierci dawno zapomnianego von Fritscha miała może na celu uświadomienie wątpiącym, że Hitler i jego SS się z takimi nie patyczkuje...

* wszelkie sceny filmowe, gdzie ktoś tak właśnie strzela z Parabellum, nie wyłączając Ryszarda Pietruskiego w rodzimym westernie „Prawo i pięść”, możecie z punktu między bajki włożyć.


Post Scriptum II :

  Na wstępie samem rzec pragnę, żem jest pod niemałem wrażeniem talentu i trudu Jmści Szymona Kazimierskiego, co dla swej teoryi przywołanego był spisał articulum. Prawdziwie życzyłbym miejscowości każdej w Polszcze mieć historyka-amatora z takiem zacięciem, zapałem i trudu się nie lękającego. Opracowanie, nieraz wielce drobiazgowe, zdarzeń toczących się równolegle tudzież jego praca z mapą najwyższej jest próby i naprawdę podziwu mego budzi...
  Niestety, po tych zachwytach, przyjdzie tem bardziej boleśnie to odczuwając, rzec, że niemal wszędzie tam, gdzie Imć Kazimierski poza opisane zdarzenia wychodzi i czy to ku jakiej generalizującej analizie zmierza, czyli też się sili na konkluzje jakie ogólniejszej natury, tam niemal z punktu na jakie manowce wkracza i przyjmuje za prawdy oczywiste własne czy to poglądy, czy imaginacje...
  Po kolei zatem pozwolę sobie niektóre z tych twierdzeń sprostować, tak jak ja je widzę, zasię przejdziem do tezy najpryncypalniejszej, a tej, że to strzelcy kapitana Góralczyka von Fritscha ustrzelili i do zawikłań z tej śmierci kamuflowaniem czy i fałszowaniem.
  Primo, że nigdy bym nie nazwał von Fritscha twórcą potęgi Wehrmachtu w takiej wersji, jak go maluje Kazimierski. Owszem, ów był dowódcą wojsk lądowych wtedy, gdy się Wehrmacht rozrastał, ale gros tych sił: piechota i artyleria nijakiej większej rewolucji nie przeszły! To, co być miało pięścią i kłami niemieckiej armii, czyli lotnictwo, zwłaszcza szturmowe czyli słynne „Stukasy” i broń pancerna były właściwie od początku poza kompetencjami von Fritscha. Za lotnictwo odpowiadał Göring, który najmniejszej by od von Fritscha nie ścierpiał uwagi, a dowództwo wojsk pancernych, od 1934 sprawował duumwirat bliskich przyjaciół, czyli Oswald Lutz i jego szef sztabu Heinz Guderian*. Ci znów za swego największego wroga i hamulcowego reform uważali szefa sztabu generalnego, generała Ludwiga von Becka. I choć nie znam szczegółów relacji, które mogły von Fritscha z Beckiem łączyć, to zdaje mi się, że skoro z racji pełnionych blisko siebie i współzależnych stanowisk, żadne głosy o jakich zgrzytach się nie uchowały, widać, że się panowie dogadywali i byli najpewniej sobie bliscy, zarówno pokoleniowo jak i poglądami, które musiały być ponad swoistą pruską kastowość takiego junkra jak von Beck (von Fritsch pochodził z Nadrenii). Obu zresztą Hitler niemal w jednem czasie, z początkiem 1938 roku z dowództw usunął, zatem podług mnie to owe najważniejsze ewolucje armii niemieckiej odbyły się nie dzięki von Fritschowi, a raczej pomimo niego i obok niego...
  Wywodzi Imć Kazimierski, że miał się von Fritsch pętać po terenach przyfrontowych jakiego spisku przeciw Hitlerowi koordynując i spiskowców szykując do bliskiej już chwili akcji mającej na celu odebranie władzy Hitlerowi. Podług mnie jest to już bzdura zgoła piramidalna... Skoro wojskowi, a ściślej bardzo niewielka ich część czterech kolejnych potrzebowali lat i mnóstwa klęsk na kilku frontach, by się wreszcie zebrać i wykrzesać z siebie tą nędzną namiastkę spisku, jaką była konspiracja Olbrichta, Goerdelera i von Stauffenberga, to nie wierzę w istnienie czegokolwiek podobnego zwłaszcza, kiedy losy kampanii w Polsce może jeszcze nie były rozstrzygnięte, ale przesądzone już tak i wszystko wskazywało na to, że Hitler odniesie kolejny tryumf. Ewentualne pogwarki paru malkontentów to jeszcze nie spisek, który gdyby iście istniał, to przecie by się jego uczestnicy niem na wszystkie strony chwalili po wojnie, by dowieść swej do nazistów nienawiści... A jakoś wszędy o tem cisza...
  Kolejne czego „nie kupuję”, to wizja Kazimierskiego widzącego w von Fritschu jedynego możliwego dowódcę planowanego na Warszawę szturmu generalnego i z okoliczności, ze szturm planowany, został po śmierci von Fritscha odwołany, wyciąganie dowodów, że tak właśnie być miało. Prawda, że nie istniało zcentralizowane dowodzenie jednostkami niemieckich 3 i 4 armii, które Warszawę oblegały, ale z powodzeniem rolę koordynatora pełniło Dowództwo Wojsk Lądowych (stąd te cenne zapiski w dzienniku generała Haldera). Czemu to do mnie nie przemawia? Ano, bo jeśli był zamysł stworzenia takiego dowództwa (choć śladu po tem nie ma w rozkazach), to przecie niemożliwem było jedynie wydanie takiego ordonansu samemu von Fritschowi i uznanie sprawy za załatwioną. Dowodzenie takie to tysięczne drobiazgi wymagające ustawicznej koordynacji, znakomitej łączności, że nie wspomnę o dyrygowaniu strumieniem dostaw i uzupełnień. Sam Fritsch najmniejszej nie miał szansy by temu podołać, bo po prostu do tego jest potrzebna kupa rzetelnej sztabowej roboty i jeśli ktoś dałby takiego von Fritschowi rozkazu, nie dodając mu do tego od razu potrzebnego sztabu, radiostacyj, telegrafów, oficyjerów łącznikowych już to odrębnie delegowanych, już to wydzielonych z istniejących sztabów 3 i 4 armii, to albo był idiotą, albo zamierzał von Fritscha po prostu skompromitować. I nie wierzę, by jenerał takiego dowództwa bez sztabu i niezbędnych do dowodzenia narzędzi przyjął, właśnie dlatego, że idiotą nie był... Czemuż zatem ten szturm odwołano? Pozwólcie, że jeszcze powrócę do tego...
   Kluczowa dla całej publikacyi Kazimierskiego kwestia: że wpadł niejako na oddziałek kapitana Góralczyka, którego strzelcy, w wymianie ognia, jenerała ubili, zda się być tak dobrze udokumentowanem, że choć i w niem liczne tkwią niejasności, to nie mam powodu, by tezę tę odrzucić. Więcej rzeknę, poczynałem tejże lektury z przekonaniem, że mam oto jakie zapiski oszołoma, który naparł się własnej mieścince przydać znaczenia tą śmiercią jenerała zgrabnie zafałszowaną i trudu żem nawet poświęcił niemało, by naleźć przeciw temu dowodów obalić to mogących. Rzecz pierwsza, która tych wątpliwości budzi, to niejasność co do rzekomego „raportu” kapitana Góralczyka, który w przypisach jest jedynie opisany jako maszynopis znajdujący się w posiadaniu prywatnej osoby. Sporo sformułowań w niem zawartych ogólniejszej natury, w rodzaju „najstraszniejszej wojny w dziejach ludzkości”, każą wątpić o tem, czy prawdziwie jest to raport pisany zwięzłym wojskowym językiem dla jakiej kapitana zwierzchności. Raczej mi to wygląda na późniejsze jego wspominki i jako takie wyjaśniają wiele, ot choćby to, skąd miał kapitan tej niezbitej pewności, że: po pierwsze – zabili jenerała, po wtóre – że zabitym był akurat von Fritsch. Przecie sam pisze, że się wycofać musięli, zatem nie opanowali placu boju, nie sprawdzili nijakich zabitego dokumentów, ani nawet tego, że go w rzeczy samej na amen ubili... W najlepszem zatem razie kapitan pisząc nazajutrz, luboż w dni dwa, trzy po tych zdarzeniach mógł napisać uczciwie, że zaatakowali kolumnę kilku pojazdów i NAJPRAWDOPODOBNIEJ zabili niemieckiego generała! O tem, że to by miał być von Fritsch musiał powziąć wiedzy dużo już później albo wnioskując z zachowań części niemieckich oficjeli, tych co tam stawiali pomniczka, uroczystości odprawiali etc., albo też kojarząc, że żaden inny niemiecki generał w zbliżonym czasie i okolicy nie zginął.   I tego mógł już napisać w swoich jakich powojennych wspominkach...
Przyznaję, że szukałem pozostałych ubitych we Wrześniu jenerałów niemieckich, by sprawdzić, czy myłki jakiej tu być nie może i kto inszy tam być i może nie padł, a za von Fritscha został wziętym. Wspominane spodnie i płaszcz z czerwonymi klapami raczej też wykluczają kogoś niższego rangą**  Próbowałżem naleźć i jakiego może rannego, bo przecie nikt jenerała za puls nie łapał z naszych i pewnym, że się z tego nie wykaraskał być nie można. I tegom nie nalazł... Ale jak z tekstu Imci Kazimierskiego wynika, tych co tej wiedzy, czy wręcz pewności mięli, było wielekroć więcej niźli jeden kapitan Góralczyk i to mnie najwięcej do, mimo wszystko, prawdziwości, relacji kapitana przekonuje... Pomimo cokolwiek dziwacznych twierdzeń, że Niemcy nie potrafili Polaków trafić, bo mieli tylko broń krótką, a walka szła na dystansach rzędu 5-6 metrów! Pytanie się zatem rodzi na cóż wojsku broń krótka, jeśli nie na takie właśnie dystanse... I skoro już przy tych dystansach jesteśmy, to cokolwiek dziwnym mi się wydaje zachowanie porucznika-cekaemisty, który w tym ogniu walki młóci ze swego ciężkiego karabinu maszynowego z ręki do niemieckich samochodów pancernych, niszcząc je. Skoro walka szła nieledwie pierś w pierś, a on obok kolegów zamiatał tym cekaemem jak strażak sikawką, to cud właściwie, że nikogo ze swoich nie ubił, bo strzelanie bez stabilnej podstawy z potężnym rozrzutem mogło się bardzo niespodziewanie zakończyć. Kolejne wątpliwości to te pojazdów się tyczące: nie znam niemieckiego samochodu pancernego, który by miał działka, zatem skoro go miał, to byłby to raczej któryś z lekkich czołgów, ale chyba kapitan Góralczyk umiał by gąsienice od kół odróżnić i gdyby to czołg był, to nie omieszkałby się tem chyba pochwalić? Roboczo przyjmuję, że kapitana z tym działkiem poniosło, zwłaszcza, że gdyby to miałby być czołg to żołnierz z cekaemem by mu nie poradził...
I na koniec rzecz chyba najważniejsza: czemuż, na miły Bóg, zamiast rzec uczciwie, że oto nam jenerała ubili i padł żołnierską śmiercią w prawdziwej walce, te wszystkie kombinacje, mataczenia i odwlekania? Nikt, podchodząc ku temu z pozycji zdroworozsądkowych w tem nijakiego nie dostrzega sensu tych zabiegów. Nawet sam autor tak naprawdę ich nie wyjaśnia w zgodzie ze swoją teorią, mgliście tylko mówiąc o tem, że prawdziwe miejsce i okoliczności śmierci być miały Hitlerowi nie na rękę i miałyby w jakiś sposób demaskować istnienie wśród generalicji spisku. Nie wiem po prawdzie jak Pan Kazimierski godzi własną tezę z przyznanym dowództwem szturmu Warszawy dla von Fritscha ze zdaniami:”Gdyby generał zginął w mundurze polowym, wśród niemieckiej generalicji poleciałyby głowy. Znaczyłoby to, że generał przestał być kibicem, że samowolnie, za zgodą dowództwa wojsk lądowych przejął na froncie inicjatywę i zaczął dowodzić!” Ale to już problem Imci Kazimierskiego... Ja mam inszy, bo autor zapowiedział, że
Jeżeli ktoś znajdzie inny powód nagłej zmiany poglądów generała Haldera [w kwestii szykowanego szturmu Warszawy- Wachm.] niż to, że do Berlina dotarła w międzyczasie wiadomość o śmierci generała von Fritscha – zasłuży na medal!” No i lękam się teraz pisać dalej, bo a nuż słowa dotrzyma i jeszcze się będę gdzie musiał tarabanić przez Polskę po ten, do niczego mi niepotrzebny, medal... Ale znów nie napisać, to rzekną, że Wachmistrz stchórzył i medalu się uląkł...:)
Sprawa, która jak dla mnie uzasadniałaby całą tą mistyfikację z okolicznościami śmierci generała, jak i z odwołaniem szturmu Warszawy, ma swe źródło w zawartym pakcie Ribbentrop-Mołotow. Otóż po rozpoczęciu działań już stricte wojennych, Hitler i przez von Ribbentropa via sowiecka ambasada w Berlinie monitował Stalina o jak najrychlejsze dołączenie w agresji, a więcej jeszcze przez niemieckiego amnasadora w Moskwie Schulenburga. Stalin przez dwa tygodnie wykręcał się jak umiał od jednoznacznej w tem względzie deklaracji, najwyraźniej czekając, by się rzecz w Polsce rękami Wehrmachtu rozstrzygnęła. Nie pomnę już dokładnie, czy tej pewnej wieści, że atak jest tuż-tuż przekazano Hitlerowi 14 czy 15 września, ale z pewnością nie później. I oto, gdy donoszą Hitlerowi, że pod Warszawą ubito von Fritscha, ów wie, że kampania w Polszcze jest już wygraną, choć różnym malkontentom zdawać się jeszcze może, że oto Blitzkrieg pod Warszawą ugrzązł, że może wraz Francuzi ruszą, słowem w takiej chwili wieść o zabitym von Fritschu z pewnością dobrze na morale nie wpłynie. Ale wie też, że za kilkadziesiąt godzin ruszy Armia Czerwona i sukces przypieczętuje. I że być może żaden szturm Warszawy nie będzie koniecznym, bo złamani na duchu Polacy poddadzą się sami... I że w ogólnej zwycięskiej euforii wieść o śmierci von Fritscha będzie już tylko jedną z wielu mniej ważnych informacji, które nie wpłyną znacząco na bieg zdarzeń... I stad te i decyzje o szturmu wpierw odwleczeniu, zasię odwołaniu, podobnie jak i o ukryciu (niezbyt skutecznym) okoliczności śmierci jenerała.
Uważcież, że obrońcy Warszawy się po 17 września nie załamali i obrona trwała, choć przez tych kilka dni rzeczywiście nie było intensywnych bombardowań ani ataków. Zniecierpliwiony Hitler nakazał w końcu.. nie, nie szturm, tylko wyjątkowo brutalne i bestialskie bombardowanie przez cały 25 września. To po nim dowództwo obrony podjęło decyzję o kapitulacji, by nie mieć na sumieniu dalszej hekatomby ludności cywilnej i zagłady miasta... Aż się by prosiło, by dowódcy przyszłego Powstania w 1944 roku mięli też tyle poczucia odpowiedzialności...

* po odejściu Guderiana na dowódcę jednej z pierwszych tworzonych liniowych dywizji pancernych, szefem sztabu wojsk pancernych został... Friedrich von Paulus, późniejszy nieszczęśny dowódca 6 armii, co pod Stalingradem przegrała
** nawiasem to Kazimierski zdaje się nie rozróżniać munduru paradnego, czy jak kto woli: galowego – ze wszystkimi orderami, buławą itd., który się ubierało na uroczystości państwowe lub ceremonie oficjalne, niektóre bale no i naturalnie na własny ślub i pogrzeb, od munduru wyjściowego, który zawiera tylko niektóre elementy galowego: np. zamiast odznaczeń nosi się już tylko ich baretki. I takiego munduru, zdecydowanie bardziej praktycznego, mógł generał używać zamiast polowego, jeśli rola w jakiej występował pod Warszawą była bardziej typu honorowego, lub też, co osobiście podejrzewam, że dano mu jakichś uprawnień do inspekcji i kontroli, by czuł się docenionym, pojeździł sobie w pobliżu frontu, ale bez najmniejszego wpływu na rzeczy naprawdę istotne. To by też i tę pancerną dlań tłumaczyło eskortę...



23 września, 2013

O śmierci jenerała von Fritscha raz jeszcze...

Zrezygnowałżem wrześniem z noty święta pułkowe zbiorczo wspominającej, bo nam
raptem jednegoż tego święta obchodzić wypadnie, właśnie  5 Pułku Ułanów Zasławskich 
w rocznicę ich niebywałej zgoła pod Zasławiem szarży, która słusznie do legend jazdy
naszej już przeszła...:))

Suplikowałżem Lectorów Miłych za lekturą noty wczorajszej o uwagę w kwestii cyrkumstancyj śmierci jenerała von Fritscha. Dziś Wam inszą chcę o tem, zgoła odmienną, wystawić opowieść, a by lektury zdaniem własnem przedwcześnie nie mącić, najpewniej się może k'temu gdzie potem w dyspucie odniosę... Póki co, upraszam tutaj:
http://szymon.kazimierski.w.interia.pl/fritsch.htm


Post Scriptum z 24 września wieczorem:
Z burzliwości dysputy wnoszę, że pora nam się czem rychlej za insze brać zagadnienia:) Aliści, żem obiecował własnych o tych wszystkich kwestyjach myśli parę, to i dotrzymam przódzi, com i był obiecał, bo kobyłka u płota nóźką grzebie i przejść dalej nie daje... Pozwólcie jednak, że się do obu nowych wersji śmierci von Fritscha odniosę, tandem zacznę dziś od tej, którą cytowałem przódzi za Lisem Jejmością, ale od czasu noty poprzedniej żem dzięki Krzysiowi Jegomości już w tę księgę („Generałowie Hitlera” E.W.Harta )zbrojny, a dzięki Vulpianowi Uczynnemu, co moją tu kulawą angielszczyznę wsparł tłomaczeniemi profesjonalnem fragmentów najpryncypalniejszych, mogęż się już i ja do oryginału odnieść.
Podług niej miałżeby być jenerał von Fritsch zastrzelonym przez esesmanów na to specyjalno posłanych, by go raz na zawsze uciszyli i by już więcej Hitlerowi turbacyi nie sprawiał. Spór miał między niemi iść nie tylko o to, że von Fritsch w sukces w nowej światowej wojnie nie wierzył, ale miał i z Hitlerem na pieńku o najbliższych führerowi komiltonów, z których miał się domagać natychmiastowego oddalenia Himmlera, Göringa, Goebbelsa i Heydricha, przy czem ten pierwszy miał być jeszcze natychmiast oddanym pod sąd, a ten ostatni nawet i bez sądu z punktu rozstrzelanem.
Cóż tu rzec...? Jeśli nawet von Fritsch formułował tego typu żądania, to można to chyba tłomaczyć tylko na dwa sposoby... Pierwszy, że się już zupełnie w rzeczywistości swej ojczyzny pogubił i zawiodła go umiejętność oceny rzeczywistości, drugi, zupełnie przeciwny: że formułując nierealne żądania świadomie kopał między sobą a Hitlerem przepaść nie do zasypania i poniekąd się zabezpieczał przed możliwością, że zostanie przez Hitlera powołany do pełnienia jakiejś roli, której by nie zaakceptował... O ile upublicznienie tych żądań jest w rzeczy samej prawdą, bo ja mam pewność tylko w stosunku, do tego, że krytykował wobec Hitlera jego plany wojenne, bynajmniej nie z jakichś moralnych zresztą wychodząc przesłanek, a rozumiejąc, że Wehrmacht jest do tej wojny jeszcze niedostatecznie gotowym.
Przyjmijmyż jednak na chwilę, że iście coś takiego formułował i że to do otoczenia Hitlera dotarło. Mogę zrozumieć, że Hitler zrozumiał, że będzie w niem mieć wiecznego oponenta i że potrzeba go będzie się jakoś pozbyć, ale nie pojmuję dlaczego byłoby go trzeba aż zabić, skoro dwóch innych, znacznie ważniejszych przeciwników z generalskich kręgów zdymisjonowano i zmuszono do siedzenia w zaciszu własnych willi, co nawiasem nie uchroniło von Blomberga przed sądem w Norymberdze, a Ludwiga Becka przed śmiercią, gdy się ze spiskowcami von Stauffenberga był związał. Przyjmijmyż jednak na chwilę, że to może urażony Himmler pomsty szukał, wymógłszy wreszcie zgody na to, by gdzie przy jakiej sposobności jenerała ubić. No i tu się pojawia pytanie, co chcięli przez to zabójstwo osiągnąć? Bo jeśli tylko szło o jenerała uciszenie, to można było uczynić jak rzekłem, można było sfingować samobójstwo w jego własnem domu, jak słusznie zauważa Vulpian, w co wielu by uwierzyło, skoro powszechnie po śmierci komentowano, że von Fritsch sam śmierci szukał... Nawet i na froncie pod Warszawą szło wszystkiego urządzić dyskretnie, dajmyż na to detonując kilka ładunków w okolicy, w tem ten jeden kluczowy, pod generalskim łóżkiem, krzesłem czy samochodem w czasie, gdy polska artyleria strzelała do jakichś celów w okolicy. Wszystko, tylko nie scenę przez Harta opisaną... Ta miałaby sens, gdyby tą śmierć zamierzano nagłośnić, jako przykładną wobec wszelkich jawnych i ukrytych oponentów Hitlera...
Przyjmijmy jednak i tego, że tak się iście nieudolnie za rzecz zabrano. Hart pisze o czterech esesmanach w mundurach armii, czyli po prostu przebranych za żołnierzy. Dodajmy od razu, że to być nie mogli zwykli żołnierze, bo gdyby się w okolicach dowództwa pułku artylerii zaczęło kręcić kilku nikomu nieznanych żołnierzy, to pierwszy lepszy feldwebel by ich przegonił, jeśli nie zatrzymał do wyjaśnienia, czy to aby nie maruderzy jacy, dezerterzy, czy jeszcze gorzej: polscy dywersanci w zdobycznych mundurach. Musieli być zatem oficerami i mieć za kamuflaż jakie niezgorsze papiery, że im się tam kręcić pozwolono... Przypuśćmyż, że udawali jakich ze służb kartograficznych ludzi, czy z jakiego kwatermistrzostwa. Tak czy siak mieć mogli jedynie pistolety, bo oficer z karabinem czy pistoletem maszynowym wzbudzałby sensację, której by z pewnością uniknąć woleli.
Na rozum samego zabójstwa dokonać powinni, w czasie gdy jeden jako tam uwagi jenerała i inszych odwraca, dwóch doń strzela, a czwarty ubezpiecza, by się nikt do tego nie wtrącił poboczny... Tem zaś czasem jeden miałby strzelić i to tak fatalnie, że oto ubił adiutanta płaszcz niosącego (co nawiasem mogłoby przestrzeliny na płaszczu w okolicy serca tłomaczyć, gdy śmierci przyczyną miała być przestrzelona aorta udowa) i pomiędzy tem jego strzałem a kolejnym, jego niedoszła ofiara, starszy pan, zdąży się odwrócić, wyciągnąć broni własnej, odbezpieczyć, przeładować, wycelować i ubić po kolei wszystkich esesmanów, w tem i zabójcy własnego, leżąc już i będąc odeń trafionym w głowę i w serce... Litości!
Już mi ani nie idzie o to, że z pociskiem 9 mm w sercu i drugim takim w głowie raczej się już nikomu żadnego nie sprawia kłopotu. Idzie mi o tych niezgułów z SS, których jak rozumiem, wybierano kierując się jakimś kryterium. Skoro to SS, to raczej nie szło o bezwzględną lojalność, bo tam każdy taki, zatem pewnie wybierano strzelców... A za przeciwnika mieli podstarzałego generała, co z pewnością na strzelnicy nie trenował, bo tamtym czasem ani tego od oficerów nie wymagano, ani to w kręgach generalicji nie za bardzo uchodziło. Co innego zabawy myśliwskie z dubeltówką czy sztucerem, ale przecie nie o tym rozprawiamy... I jeszcze coś: generał miał wyciągnąć broni własnej, czyli najpewniej służbowego pistoletu, którym w tamtych czasach z pewnością był Pistole 08, czyli po ludzku mówiąc osławione Parabellum Luger, broń świetnie wyglądająca we wszelkich filmach i pasująca Klossowi do koloru oczu, ale w codziennej praktyce, to kawał ciężkiego żelastwa, wprawdzie bardzo celnego, ale też i bardzo nieporęcznego, zwłaszcza dla mało wprawionego użytkownika. Już nie idzie o to, że nie tolerował najdrobniejszych nieczystości i często się zacinał, ani o to, że dużą muszką i szczerbinką o wszystko zaczepiał (jeden z polskich konspiratorów w czasie akcji nie potrafił go wyszarpać z kieszeni!), ale o to, że miał niezwykle mały kabłąk spustowy, w który doprawdy bardzo ciężko było wcisnąć palec w rękawiczce*. A że generał miał rękawiczki, bo taka po prostu była wśród wyższych oficerów Wehrmachtu moda, to na to jestem gotów postawić orzechy przeciw kasztanom...
Przypuśćmy jednak, że tak się to wszystko odbyło, jak Hart to opisał. I co dalej? Co robi dowódca tej 2-giej baterii, w którego obecności się to wszystko odbyło? Nawiasem, zdumiewające, że i on po broń nie sięgnął, ani nikt z żołnierzy czy oficerów w pobliżu będących. Przecież ich pierwsza myśl być winna taka, że to polscy przebrani dywersanci zaatakowali sztab artyleryjskiego pułku! Dobrze, przyjmijmyż że to fajtłapa i po prostu nie zdążył, ani nikt z ludzi jego. Cóż zatem on teraz czyni? Na wszelką logikę, po próbach opatrywania generała, alarmuje swoich zwierzchników, że oto na stanowisko dowodzenia 12 regimentu artylerii meklemburskiej napadli Polacy w niemieckich mundurach i w strzelaninie zginął generał von Fritsch. Do godziny, najdalej dwóch, ma u siebie pół sztabu dywizji, ze dwie kompanie grenadierów mających zabezpieczyć miejsce przed nowymi atakami, a meldunki o tym zdarzeniu z pewnością przeszły już przez sztaby korpusu i armii i pewnie docierają do Oberkomando der Wehrmacht w Berlinie. Już jest to zatem najmniej z pół tysiąca ludzi, w tem wielu na poważnych stanowiskach, którym zwyczajnie zamknąć gęby już nie sposób!
Chyba że... że oprócz tych czterech zastrzelonych przez von Fritscha był tam jeszcze jakiś piąty. Najpewniej na tyle wyższy rangą, że dowódcę baterii powstrzymał od takich działań i sprzątnąwszy ciała swoich ludzi, rzecz pod dywan zamiótł. Musiałby zatem być nie sam, a mieć najmniej jeszcze kilku ludzi do pomocy, zatem mała dyskretna akcja w celu uciszenia jednego generała, zamienia nam się powoli w wieloosobową wyprawę, przy czym powstaje tu najpryncypalniejsze pytanie: dlaczego tych kilku, czy kilkunastu ocalałych świadków z punktu nie uciszono, dozwalając, by szerzyli wieści o tem, co się stało?
Ano i taż właśnie, summa tych wszystkich sprzeczności wątpić każe o tem, że ta scena jak z kiepskiego westernu jest w ogóle prawdziwą... Ale nie odrzucałbym jej ze szczętem, bo jest w niej coś, co mogło się jej autorom na coś jednak przydać. A mianowicie, jeśli przyjmiemy, że ten nonsens miejsca nie miał, ale że został wymyślony post factum i drogą „propagandy szeptanej” kolportowany, jakieś trzy, cztery lata później, gdy generalicję znów zaczęło ogarniać zwątpienie... I wtedy taka właśnie wersja śmierci dawno zapomnianego von Fritscha miała może na celu uświadomienie wątpiącym, że Hitler i jego SS się z takimi nie patyczkuje...


* wszelkie sceny filmowe, gdzie ktoś tak właśnie strzela z Parabellum, nie wyłączając Ryszarda Pietruskiego w rodzimym westernie „Prawo i pięść”, możecie z punktu między bajki włożyć.

22 września, 2013

O śmiertelnej symbolice zdarzeń dnia tego przed laty...

  Lectorowie Moi Dawniejszy tekstu tego sprzed lat dwóch na onetowem jeszcze pomną może blogu, tedy im głównie słów kilka się objaśnienia należy, albowiem wystawiam w niem cyrkumstancyje śmierci trzech jenerałów, które same w sobie zdają się być zainteresowania godnemi, przecie do trzeciej z nich nawrócić mi wrychle przyjdzie, dla materyjałów w międzyczasie znalezionych. I dla tej przyczyny najwięcej żem pragnął tegoż tekstu odświeżyć, bo wrychle nam pewnych rzeczy konfrontować przyjdzie...

                                                             *        *         *
  Pewnej szczególnej nam dziś przychodzi obchodzić rocznicy, a ściślej trzech rocznic, co zdają mi się dzień ten, 22 Września Anno Domini 1939, widzieć w szczególny sposób symbolicznym. Dnia tego bowiem żywota trzech postradało jenerałów, a każda z tych śmierci, jako się nad nią zastanowić głębiej, swoistym była signum temporis, a i może memento groźnym, straszliwość nadchodzącego i odchodzenie przeszłego zwiastującym.
  Nie dla chronologijej, bo ta akurat niepewna, przecie pierwszego bym spomnieć pragnął Jenerała Olszynę-Wilczyńskiego, co Grupą Operacyjną "Grodno" dowodził. Ów, starszy już oficer, nie zanadto się może organizacyją obrony w tem bezhołowiu totalnym popisał, insza, że podług relacyj świadków, ów arcydzielny oficer legionowy, nawet odprawy dniem poprzednim poprowadzić nie poradził i w stanie psychicznym był zgoła tragicznym... Przecie zapłacić mu przyszło ceny najwyższej najpewniej za heroizm podkomendnych swoich, osobliwie ułanów z rezerwowego 101 pułku, co nawet żadnej nie mając armaty, ni naszych sławnych i arcytajnych przeciwpancernych karabinów, przecie czołgi sowieckie nie dość, że zatrzymali, to jeszczeć ich blisko dwudziestu zniszczyli... Jak? Ano temże samym sposobem, z którego później powstańcy warszawscy zasłyną: butelkami z benzyną...
   Rozwścieczeni porażką czołgiści majora Czuwakina, gdy dnia następnego w pogoń za uchodzącymi z Suwalszczyzny na Litwę Polakami ruszyli, jako pierwszego dognali właśnie Jenerała Olszynę-Wilczyńskiego, co swoim automobilem uchodził ostatni, a podług relacyi małżonki jego, to już nie tyle uchodził, co śmierci szukał... Znalazł jej z rąk tychże tankistów, co na oczach żony, nad przydrożnym rowem wpodle Sopoćkiń, rozstrzelali jenerała* i adiutanta jegoż, kapitana Strzemeckiego...
  I w cyrkumstancyjach tejże śmierci bym złowrogiej upatrywał zapowiedzi tego, co niezadługo cały naród spotkać miało... tegoż bezmyślnego, ślepego okrucieństwa ze wschodu idącego i miażdżącego opór wszelki i niejakiej Katynia zapowiedzi**, których to słów premedytacyjnie powtarzam, choć dwa lata temu wielce one Torlina wzburzyły, że śmiem mieć niewoli czerwonej za od niemieckiej gorszą...
   Dnia tegoż samego dwóch jeszcze jenerałów postradało żywota, w tem jeden niemiecki, a tegoż wtórego śmierć właśnie była tak w niejasności, podteksty i zagadki obfitującą, że niemało o tem powstało teoryj zgoła i dziwacznych... Pierwej jednak opowiedzmyż o jenerale Bołtuciu, co częścią sił Armii "Pomorze" dowodził i był przed wojną mniemany za jednego z wybitniejszych naszych dowódców, wielce zacnie in futuram rokującego.*** Po klęskach jednak kolejnych, w tym i po niepowodzeniu bitwy nad Bzurą, znalazł się był Bołtuć z resztkami oddziałów podległych w Modlinie, gdzie go jenerał  Thommée przyjął serdecznie, zasię wydał mu ordonansu, by pozbierał rozproszonych niedobitków i obrony wkoło Palmir uszykował, gdzie się ważna znajdowała amunicyi składnica...
   Sęk w tem, że Palmiry już były za plecami Niemców Warszawę oblegających i jeśli kto myślił, by tychże amunicyi zasobów na pożytek załóg Modlina i Warszawy użyć, to obligiem było bezdyskusyjnem utrzymać w rękach naszych całego pasa z Łomiankami i Palmirami włącznie i swobodnem do Warszawy i Modlina przystępem, a to właśnie w cyrkumstancyjach tamecznych już było marzeniem ściętej głowy... Nie oskarżam Thommée'go, że Bołtucia na śmierć posłał, choć z pewnością dał mu zadania niewykonalnego...
  Bołtuć tegoż pojął, jako jeno do Palmir dotarł, w rzeczy się rozpatrzył i z oficyjerami naradził. Znając, że się w Palmirach nie utrzyma, umyślił się ku Warszawie przebijać. Czemuż akurat tak, a nie ku Modlinowi na powrót, co z pewnością łacniejszem by było? Ano na to pytanie ów nam już nie odpowie, a domniemywać jeno możem, że ów ledwo co Modlin opuściwszy, znał możności tej twierdzy przyjęcia dodatkowych żołnierzów, już i nad miarę przetłoczonej, przy tem nie grzeszącej nadmiernemi zapasami, osobliwie medykamentów...
Mógł też i mniemać, że się w Warszawie przyda bardziej te pięć tysięcy prowadzonych przezeń bagnetów, mógł i tego mieć na względzie, że dni ledwo dwa przódzi przedarł się był tamtędy do Warszawy jenerał Abraham ze swoimi ułanami (Wielkopolska Brygada Kawalerii), a i też pułkownik Godlewski z Ułanami Jazłowieckiemi**** pod Wólką Węglową się przedarł w szarży desperackiej, choć udanej, która przecie ułanów piątej części stanów wyjściowych kosztowała... Mógł mieć może zatem i Bołtuć jakiej nadziei, że skoro oni przeszli, to i on poradzi, przy tem nadziei tej się czepiając przepomniał o dwóch starych żołnierskich prawdach, że na froncie cyrkumstancyje się mogą co godzina odmieniać nieledwie, a dni dwa to już miara nieomalże epoki, gdzie w miejscu dwa dni temu niebronnem, dziś dwa korpusy stać mogą pancerne... No i o tem, że ułan szarżujący na koniu więcej i może poradzi kuli dlań przeznaczonej umknąć, niźli piechur na nogach własnych...
   Ano i tak, po skrwawieniu większej części sił swoich, i Bołtucia kostucha dopadła rankiem dnia tego, gdy wpodle stacyi kolei żelaznej Dąbrowa Leśna, żołnierzy swych prowadził w ataku na bagnety*****... I w tej, prostej, bo żołnierskiej, śmierci bym upatrywał całego Września naszego symbolu: heroizmu ponad i może nawet miarę, determinacyi w beznadziei, aleć i tragicznej bezsensowności w tłuczeniu o mur głową... No i może w moralnym przymusie, by własną głową zapłacić, bodaj i za niedołęstwo cudze...
   Od Łomianek do Zacisza na warszawskim Targówku gościńcami i traktami miejskiemi kilometrów jakie szesnaście, czyli dawne dwie mile polskie z okładem... W prostej linii pewnie jedna będzie i tyleż dzieli miejsce śmierci Bołtucia, od miejsca, gdzie żywota postradał jenerał Werner von Fritsch. By jednak w pełni pojąć kimże on był, cofnąć nam się przyjdzie krzynę w czasie, choć nie aż do początków jegoż kariery. Tu nam rzec starczy, że to oficyjer z zasługami wielkiemi, wielce w niemieckiej armijej poważany i szanowany...Do tego stopnia, żem nie umiał mu na potrzeby tej noty polskiego wyszukać odpowiednika, by rzecz więcej obrazową uczynić...
   Otóż zwieńczeniem tejże kariery było stanowisko niemieckiego naczelnego dowódcy wojsk lądowych, którym von Fritsch został był  w roku 1935. Ano i w tem charakterze brał udziału w sekretnej naradzie dwa lata później u Hitlera, gdzie ów kart odkrył i o wojnie pożądanej prawił. Ku zaskoczeniu Hitlera, z uczestników tejże narady jeno właśni go poparli poplecznicy (Himmler, Goering i admirał Reader), natomiast ostro oponowali: minister cudzoziemskich interesów von Neurath, von Fritsch właśnie i druh jego von Blomberg, ówcześny minister wojny.
  Von Neurath sam się do dymisyi podał i zastąpiony został von Ribbentropem, zaś by się pozbyć Blomberga i Fritscha całej zmontowano afery, gdzie się ministrowi wojny wywlekło małżeństwa z niejaką Erną Gruhn, ponoć za nierząd ongi karanej... Czy to prawda była, czyli to w gestapo tych spreparowano dowodów, dociec trudno, dość, że von Blomberga ten skandal kosztował stanowisko i niesławę... Odpryskiem niejako tejże afery pozbyto się i von Fritscha, który niewiast nie lubił i najpewniej był typem z gruntu aseksualnym. Hitlerowi jednak, podobnie jak niedawnem czasem ministrowi Ziobrze, brak dowodów za dowód właśnie starczał, że skoro ów w niewiastach nie gustuje, ergo być musi własnej płci miłośnikiem i w aurze kolejnego scandalum pozbyto się i von Fritscha.
  O wieleż jednak von Blomberg już do nijakiej roboty nie wrócił i doczekał w 1945 Amerykanów, co go i tak do Norymbergi zawlekli, tak von Fritsch przed honorowym oficerskim sądem oczyszczonym został, co nawiasem dowodzi, że jeszcze w 1938 roku byli tacy, co umieli się Hitlerowi i Goeringowi przeciwstawić. Von Fritscha przywrócono do Naczelnego Dowództwa, choć już na stanowisko pośledniejsze i jako kogo na kształt inspektora wizytującego we Wrześniu posłano pod Warszawę, co nie było nigdy praktykowanem dla jenerałów tej rangi****** . Dostał był jeszcze i na osłodę von Fritsch tytułu honorowego szefa 12 Pułku Artyleryi Meklemburskiej, swego dawniejszego macierzystego, i z temże pułkiem właśnie stał dnia spomnianego pod Targówkiem, nadzorując niejako wsparcie jakiegoż ci artylerzyści mięli piechocie szturmującej folwark Zacisze i pobliską fabryczkę inkaustu udzielić.
  Zdarzyło się jednak, że Polacy tejże fabryczki kontratakowali i onej odbili, a w trakcie tegoż kontrataku początkiem wielce byli deprymowani przez pewien dobrze wstrzelany maschinengewehr niemiecki. Byłże i po naszej stronie kulomiot, co natarcia wspierać miał, aliści onego celowniczy kiepsko sobie z niem radził, tandem doskoczył doń porucznik Jan Borkowski i nastawy poprawił, zasię niemieckiej maszynówki uciszył. Ano i przy tem dojrzał, że z folwarku zdobytego wyszło naraz trzech niemieckich oficyjerów, dwóch w hełmach, a jeden w czapce siodłatej i w hajdawerach z lampasami i nad mapą deliberować poczęli, najpewniej mniemając z ciszy zapadłej, że to nie nasz Niemca, a przeciwnie, to polska obługa cekaemu wybitą została. Poczęstował porucznik Borkowski serią i tych oficyjerów, przecie choć widział jak padali, ani mniemał, kogoż kostusze posłał w darze...
   Von Fritsch żył chwilę jeszcze, bo pocisk mu tętnicy rozszarpał udowej, tandem każde serca uderzenie go do śmierci przybliżało... Musiał czuć tego, bo gdy adiutant jego, leutnant Rosenhagen, szelek z generała odpiąwszy, chciał niemi uda przewiązać, wyjął był monokla i ze stoickim spokojem rzekł: "Proszę to zostawić!". 
    Szok, jakim ta śmierć w armijej była niemieckiej, doprawdy trudnoż opisać. Sam i Hitler czuwał, by te nastroje się przeciw niemu nie obróciły i śledztwa skrupulatnego po zdobyciu Warszawy nakazał, szczęściem dla porucznika Borkowskiego, nieudatnego... Inszym zabiegiem na to rachowanym, by armia satysfakcyję miała, był wielce uroczysty berliński pogrzeb poległego, przecie nie zamknęło to ust plotkom najprzeróżniejszym a to o tem, że Fritsch zhańbiony sam śmierci szukał, a to o tem, że to nie Polacy, a skrycie go ubiło gestapo etc.etc*******....
   Mnie zaś ta śmierć symbolem by była tego zanikającego niemieckiego świata, co jeszcze był jakich zasad i przeciw szaleństwu miał odwagi oponować... Tegoż świata, co na lat niemal pięć zacichnie i jeno epizodycznym gestem von Stauffenberga da znać o sobie...
__________________________________________
* Spotyka się czasem i takiej wersji, że to nie czołgiści frontowej jednostki jenerała ubili, jeno specyalno na to posłane enkawudzistów komando, które jenerała tropić i ubić miało... Nie zdaje mi się jednak, po primo, by ów był personą tak znaczną, iżby takiego aż mu trzeba było poświęcić starania, po wtóre znane relacyje, w tem najpryncypalniejsza, jenerałowej żony, świadka naocznego, nijakiej nie dają przyczyny, by ich wiarygodność kwestionowaną była...
** Jenerał Wilczyński był pierwszym zamordowanym przez Sowietów generałem, przecie nawet we Wrześniu nie ostatnim... Generał brygady Rudolf Prich - pierwszy dowódca Obrony Lwowa, zamordowany został pod koniec września w Jasieniowie Polnym koło Śniatynia, zasię gen. bryg. Stanisław Sołłohub-Dowoyno, wielce już leciwy oficer w stanie spoczynku, do 1935 r. dowódca 12 Dywizji Piechoty z Tarnopola, zamordowany został 26 IX we własnym majątku Ziołów k. Kobrynia.
*** Po prawdzie to o dowódcy armii "Pomorze", generale Bortnowskim podobne krążyły opinie, a ów w porze wrześniowej próby, na całej linii zawiódł... Właśnie Bołtuć, człek impulsywny, był do świadków wyrzekł takiej o przełożonym opinii: "Jak zginę, to niech wszyscy wiedzą, że zginąłem ja i armia z winy tego skurwysyna", i do swej śmierci nad tem ubolewał, że w Borach Tucholskich nie palnął Bortnowskiemu w łeb i nie przejął dowodzenia...
**** I także z częścią rozbitego przódzi Pułku Ułanów Małopolskich... Prawdopodobne, że to i ta szarża, obok Krojant,  na bzdurny mit szarżowania z szablami na czołgi zapracowała, bo w finalnem jej stadium ułani przeszli wpodle stojących w lesie czołgów, co też i ognia dały. Był i na miejscu Italczyk, korespondent Mario Appelius, co w świat potem puścił relacyi wielce udramatyzowanej, a ściślej to nawet i uhisteryzowanej...
***** Okrom Bołtucia we Wrześniu polegli i generałowie insi, częstokroć właśnie do końca walcząc... Byli to: gen. bryg. Józef Kustroń, dowódca 21 Dywizji Piechoty Górskiej, poległ 16 IX między Koziejówką a Ułazowem na Lubelszczyźnie; gen. bryg. Stanisław Grzmot-Skotnicki, człowiek-legenda... dość rzec będzie, że jeden z pierwszej "siódemki" legionowych ułanów Beliny-Prażmowskiego, co z, a ściślej PRZED Pierwszą Kadrową ruszyła, we Wrześniu dowódca G.O. "Czersk" Armii "Pomorze", poległ w bitwie nad Bzurą 19 IX w Tułowicach pod Brochowem; gen. bryg. Stanisław Rawicz-Dziewulski, emerytowany, 70-letni oficer, ciężko ranion w obronie Warszawy, pomarł 18 IX; gen. bryg. Franciszek Wład,dowódca 14 Dywizji Piechoty Armii "Poznań", ciężko raniony w bitwie nad Bzurą, pomarł pod Kamionem 18 IX. Nawiasem, to żadna z armij w tej wojnie walcząca, tylu ich nie straciła w walce i niechaj to miarą zaciętości tych walk będzie.
****** generał pułkownik, stopień co w naszej armii nigdy przed Jaruzelskim odpowiednika nie miał. Dopieroż dla onegoż stworzona ranga generała armii by się z tem stopniem równać mogła...

******* W komentarzach pod tym tekstem dwa lata temu LIS cytowała nieznaną mi książkę „Generalowie Hitlera” E. W. Harta, który pisze (bazujac na zeznaniach innych n a o c z n y ch swiadków):…”Von Fritsch stal z dowodca baterii nr 2  jego regimentu w raczej spokojnej pozycji, kilka mil na zachod od W-wy. Patrzyl przez lornetke i poprosil adjutanta o plaszcz. (…) Z tylu krecilo sie czterech SS-owcow w mundurach armii. Nagle jeden z nich strzelil von Fritsch’a w plecy, ale w tym samym momencie jego adjutant nadszedl z plaszczem i to on padl od kuli. Von Firtsch odwrocil sie na pietach i wyciagnal pistolet. Dwoch SS-manow zostalo zabitych natychmiast, trzeci raniony w glowe, czwarty zdolal postrzelic von Fritscha w glowe i w serce” (mam wrazenie, ze ten monokl sam po drodze gdzies wypadl).Hart nadmienia rowniez, ze” wkrotce po jego smierci zaczely krazyc historie o von Fritsch majace na celu przedstawic go jako mięczaka starajacego sie opoznic posuwanie armii" . Przyznam, że nie dowierzam ja temu i rzecz mi się zda całkowitą niemożnością, aliści nie znając tegoż źródła, polemizować z tem ciężko... Inszą jeszcze teoryję przedstawię niezadługo... 

19 września, 2013

Wachmistrzowe o sojuszu z Hitlerem rozważania, czyli co by było, gdyby...

   Najsamprzód sumitacyję żem Czytaczom Moim winien za tekstu tegoż rozmiar. Ale przyjmijcie, że to owoc przemyśleń z lat całych, a pisania dni wielu, przy tem, że na dni wiele Wam tegoż ostawiam, to i może jako po kawalcu poradzicie...:) 
   Szmat już czasu temu mię indagował Vulpian Dociekliwy cóż ja mniemam o coraz i gęściej się pojawiających scenariuszach, w których na wyprzódki pierwej publicyści, zasię historycy, a ostatnio i, pożal się Boże, politycy* konkludują, że wielekroć dla nas byłoby lepiej gdybyśmy w Roku Pańskim 1939 nie stanęli przeciw Hitlerowi zbrojno, a przeciwnie, powolni jemu, przyprzęgli naszą taczankę do jego wojennego rydwanu i pospołu pociągnęli na Moskwę... Podług tych wszytkich scenariuszów mięlibyśmy mieć z tego same profity, a co najmniej nie gorszy finał, niźli nam się w historii rzeczywistej trafił... I przyznam, żem tem ówcześnym Vulpianowym pytaniem w niezgorszy żem się sam był wpędził ambaras, doraźnie szczęśliwym brakiem czasu zażegnany...
   Małoż rzec, że ta kwestyja się zdaje arcytrudną, bo to nie dosyć, że istna kwadratura koła, to jeszcze tak uplątana w ideologiczne i patriotyczne węzły gordyjskie, że niemal się zdaje niemożebnem jakiebądź onej roztrząsanie w sposób prawdziwie od tych naleciałości wolny... Nikt nam przecie popróbować nie zbroni, tandem by to być jeno być miało umysłu ćwiczenie, to i niechaj tak będzie, a jeśli się z tego co i może inszym ku przemyśleniu narodzi, to i jaki tam sobie wtedy dopiero assumpcik do chwały poczytam niewielki...:)
  Nie będę ja tutaj tych wszystkich przytaczał teoryj, bo kto ciekaw, z pewnością łacno onych w czeluściach internetowej wynajdzie otchłani. Co do mnie, przyznam, żem jakoś pomimo własnych, znanych Czytaczom Moim, osobliwie wieloletnim, ciągot do ustawicznego snucia rozważań o tem, "co by było gdyby" i zapierających dech w piersiach perspektyw przez zwolenników tejże teoryi kryślonych, jakoś nie umiał w sobie ku temuż wzbudzić entuzjazmu... Próżnom sobie przedkładał, że to jeno genów i tradycyj rodzinnych może nadto wielga wina, że się nagiąć nie umiem do myślenia z tem wszytkiem sprzecznego, a sześć milionów ofiar choć na to zasługuje, by się jednak nagiąć i przemyśleć, zali owe koniecznemi były... Ano i tak schodziły miesiące, a i lata nawet, a jam tkwił w tej pułapce, na prawdziwą bezstronność się zdobyć nie umiejąc, a przy tem coraz i nowe poznając koncepcyje, czułżem gdzie przez skórę, że to jednak nie to i że gdzieś jest jaki w tem myśleniu grzech pierworodny, który mi umyka. Z czasem dwa najpryncypalniejsze pomiarkowałem, choć od pewności dalekim, czy to wszytkie tych koncepcyj minusy, ale by rzeczy znów na lata nie odkładać dalsze, zrekapitulować pora to, ku czemum sam był przyszedł.
  Najpoważniejszy mój, dla autorów tych koncepcyj zarzut ten będzie, że owi zmieniając w pewnem zastanem układzie jedną zmienną, czyli zachowanie władz II Rzeczypospolitej a i ogółu narodu, które niekoniecznie być tu musiały tożsamemi, oczekują, że pozostałe tegoż układu składowe pozostaną stałemi, czyli swoich w tej mierze zachowań i postępków nie odmienią. Inszemi słowy jest to próba ponownego rozegrania partii szachów po czasie, gdy znamy już wszystkie ruchy przeciwnika dokonane i zakładamy, że sami wykonując może i lepszych w miejsce tych, cośmy ich prawdziwie dokonali, z ripostą się nie spotkamy, bo druga strona po dawnemu będzie biła hetmanem na toż samo pole, mimo, że myśmy tym razem tam nijakiej już nie stawiali figury. Można to nazwać dosadniej, ale pozostańmy przy Wańkowiczowskim "chciejstwie", no bo przecie z jakiej racji tak akurat być miało, kiedy wszelka logika nakazuje mniemać odwrotnie: że w cyrkumstancyjach zmienionych, to i pozostali tej wielkiej gry uczestnicy zachowają się inaczej... Jak? Ano właśnie: wyborne pytanie...
  Drugi grzech tychże konceptów podług mnie w tem tkwi, że ich autorowie próbują racjonalizować rzeczy ex definitione irracjonalne, czyli ideologie. Pomijając bowiem wszelkie poboczne drobnostki, to rozgrywających mieliśmy w tej wojnie trzech, a odliczywszy jak zwykle spóźnionych Amerykanów, właściwie dwóch i obaj kierowali się tyleż logiką i pragmatyką, co ideologią, jeśli nawet tą ostatnią nie bardziej. Dla Związku Sowieckiego zawładnięcie "rewolucji" nad światem było celem jeszczeć  przez Lenina ustanowionym i z pewnością by on od tego celu nie odstąpił, nawet jeśli dla doraźnych korzyści, na czas jakiś, gotów był zawierać innego rodzaju układy i przymierza, jako choćby nas boleśnie dotykający układ Ribbentropa z Mołotowem. Inszemi słowy, jakiekolwiek zamachy na Hitlera, choćby i po tysiąckroć zabitego, od władzy usuniętego i zastąpionego kimkolwiek inszym, niczego by w tej mierze nie zmieniły dla władcy kremlowskiego, bo ten musiał przeć do zwycięstwa absolutnego. Druga strona podobnie: skoro jej celem najwyższym było zniszczenie Żydów i bolszewizmu, to brak zwycięstwa w tej mierze oznaczał klęskę, a na to przecie ów reżim pozwolić sobie nie mógł. Ano i dzieje tej wojny tegoż właśnie dowodzą, a osobliwie ta okoliczność, że prawdziwą eksterminację Żydów wszczęto, gdy na frontach Fortuna się od Niemców odwróciła i logicznie myśląc, może byłoby i warto nie pogrążać się bardziej względem zwycięzców przyszłych, co ich kiedyś sądzić by mieli. Gdybyż to się zwarły, jako drzewiej, dwie monarchie, luboż ustroje demokratyczne, zatem od nastrojów pospólstwa zależne, najpewniej po Stalingradzie, a więcej jeszcze po Łuku Kurskim, zaś z pewnością najpóźniej po wkroczeniu Armii Czerwonej na ziemie dawniej niemieckie, rząd niemiecki by o armistycjum poprosił, zasię by się jakie wszczęły o pokoju pertraktacyje. Tu zaś ani jedni nie prosili, a i gdyby prosili, toby pewnie drudzy słuchać nie chcięli... Podobnie i strona druga, nawet mając przeciwnika u bram Moskwy nieledwie, ani myślała o tem, by pokoju błagać... Zatem jawno z tego wynika, że wojna ta nie była wojną w której te czy insze kombinacje i układy zmiennych grać mogły rolę naprawdę istotną, skoro o ostatecznym wyniku rozstrzygnąć musiało po prostu to, kto ma więcej żołnierzy, aeroplanów i czołgów, a przy tem paliwa dość do nich, przy tem przegrywający by walczył do ostatniego żołnierza, tak swojego, jak i wszystkich sojuszników lub właściwiej by to rzec było: wasali...
   Wszelkie zatem rozważania o tem, czy by Niemce może co wcześniej miały jaki czołg nad czołgi, paliwo z wody, u-boty, co by może i jeszcze latać poradziły, są w gruncie rzeczy jedynie rozważaniami z gatunku tych z dowcipu kiepskiego, że jak byśmy mięli mięso, to byśmy robili konserwy, ale nie mamy blachy... Jeśli zaś przyjmiemy założenie, że wygrywają (póki co, nieważne jakiem kosztem) Niemiec przeciwnicy, w tem głównie Sowieci i Stany Zjednoczone (bo co do roli Brytanii tom już niepewny), to godzi się uznać i tego, że to owi po wojnie karty będą rozdawać. I przez ten pryzmat teraz dopiero na te odwrócone alianse i ich skutki wejrzyjmyż...
   Przyjąć musimy pierwszego, że polityka Becka przynajmniej do jesieni 1938, jeśli nie do wiosny 1939 roku mogła być i była postrzegana jako proniemiecka. Tak ją widzieli Brytyjczycy, którzy nam na to udzielili nareście gwarancyj swoich, bo się lękali, że Hitlerowi ulegniemy, podobnie Francuzi, a i nareście sam ów Adolf z kompaniononami, co się niemile tem zdziwił, żeśmy oto "nie" rzekli. Przywykło się onego za szaleńca uważać i może z lat biegiem, a i z leków dziesiątkiem, któremi go przyboczny pseudomedykus faszerował, można by i tego przyjąć, że ów coraz i więcej brał z rzeczywistością rozbrat, ale póki co jesteśmy w końcu lat trzydziestych, gdzie działania onegoż, pozorowi wbrew wielce są racjonalne. Hitlera wyniosła do władzy dążność narodu do wojny przegranej pomszczenia i traktatu arcyprzykrego zrewidowania i ów po prostu nie mógł, nawet jeśli by i chciał, postępować inaczej. Wojnę rozpętać MUSIAŁ i jedyne o co w tem szło, to o to, by owa na najlepszych się toczyła dla Niemiec warunkach i ze skutkiem najlepszem. Najpryncypalniejsza zaś w tem rzecz, to uniknięcie przekleństwa wojny minionej, czyli wojny na dwa fronty. Czas rozprawy z Sowietami Hitlerowi zakreślił wywiad, a ściślej onegoż doniesienia o postępach w zbrojeniach sowieckich i o reorganizacji armii po czystce, której Stalin korpusowi oficerskiemu zafundował. Hitler WIEDZIAŁ, że iżby myśleć o Stalina pokonaniu, MUSI uderzyć najpóźniej z początkiem lat czterdziestych, bo potem kolos ten ponad miarę już urośnie w siłę. Do tego zaś czasu miał zamiar szczery się z Francyją uporać i liczył, że może i jako z Brytyjczykami uładzić. Na jesień 1939 roku była, owszem, zamierzona wojna, ale... z Francją! I to, że się te zamysły odwróciły, największą jest Becka i władz naszych zasługą. Otoż nasze "nie" oznaczać musiało inszą wojnę, zasię tamtej odwleczenie. Że czasu ofiarnością naszą Francuzi podarowanego nie wyzyszczeli, to już ich wina, nie nasza...
   Przypuśćmyż teraz, że w miejsce owego "nie" władze II RP zgadzają się na ów dla Niemca korytarz i pomaleńku, od rzemyczka do koniczka, przychodzimy k'temu żeśmy się z Hitlerem stali aliantami. Nie imaginuję ja sobie, by być inaczej mogło, byśmy mogli się tu na jakiem etapie zatrzymać w tej eskalacji, choć co najwyżej cosi tam opóźniać i owo staczanie się po równi pochyłej hamować... Co, nawiasem, też nie byłoby bez znaczenia dla wojny wyniku przyszłego, bo każdy dzień Stalinowi podarowany go wzmacniał... Jeśli by zatem Hitler uderzył na Francyję jesienią, my byśmy najpewniej jeszcze w aliansie nie byli nadto ścisłem, tandem byśmy w tej rozgrywce udziału nie brali, osobliwie, że i pewnie Niemiaszki by się może i lękały siły tradycyjnych w Polszcze profrancuskich sentymentów. Najpewniej rolą naszą byłoby tu Niemca od wschodu i możebnego od Sowieta uderzenia osłonić, które gdyby nastąpiło, być i może by wojny rozstrzygnęło rychlej, przecie dziwniem pewny, że by się jeszczeć naówczas Stalin nie ruszył. Czemuż to?
 Ano po pierwsze dla świadomości niegotowości własnej, secundo, że hołdował on wówczas zasadzie, by się kapitaliści wykrwawiali wzajem najdłużej jak się da, tertio, że najpewniej układ Ribbentrop-Mołotow w jakiej cośkolwiek odmienionej formie jednak zafunkcjonował i zadania swego doraźnie spełnił. Odmienionej w tem sensie, że skoro my byśmy się do hitlerowskiego dali przyprząc rydwanu, to naturaliter bylibyśmy i tegoż czasu pod Berlina protekcyją, aleć nie znaczy to, że nie dałby Hitler zielonego światła Stalinowi względem pozostałych tegoż traktatu przedmiotów, jako Litwa, Łotwa, Estonia i być może Besarabia rumuńska... Ano i może quarto, że insza rzecz wykrwawionemu i niemal obalonemu na kolana nóż w plecy wbijać, jako iście 17 września nam uczynili, a insza z gotową do boju armiją, a nawet dwiema, bo przecie wcześniej czy później i niemiecką, mieć sprawę...
   Zda mi się przy tem, że wszytko to by się odbywało póki co, przy całkowitem desinteressement amerykańskiem, natomiast na obojętność sobie z pewnością nie mogliby pozwolić Anglicy. Byłaż ta wojna kresem po prawdzie ich imperialnego świata, ale tego przecie w jej początkach wiedzieć nie mogli i w imię obrony tejże imperialnej pozycji, a i skrzętnie od dziesięcioleci pielęgnowanej w Europie zasady równowagi, ruszyć się w obronie Francji po prostu musieli. Klęska Francji najpewniej byłaby jeszcze szybszą, niźli prawdziwie w 1940 i czy Hitler by się bawił wówczas w ostawianie jakiej nieokupowanej części, to przyznam, że nie wiem, ale nie widzę i żadnego racjonalnego powodu, by tak miał uczynić.
  Najpewniej też i z wiosną 1940 przyszłoby do rozgrywki z Anglią i tutaj już pewnie by się nasi znaleźli żołnierze, a przynajmniej lotnictwo. Uważcież, Lectorowie Mili, że są głosy, co nie całkiem bezzasadnie twierdzą, że wiktoryją w prawdziwej powietrznej "Bitwie o Anglię", w znacznej mierze owi naszym zawdzięczają orłom, którzy strącili kilkanaście procent z ogólnej liczby zestrzelonych aeroplanów niemieckich. Szły ongi u Torlina (którego przez grzeczność proszę o linku przypomnienie) rozważania o tem, jak tam zbrakło niewiele, by to Niemce tryumfowały. No i wystawmyż oto sobie, że nie masz tam tego sławnego Dywizjonu 303 i inszych asów naszych, za to owi są po barykady stronie przeciwnej. I niechaj się tylko tak sprawią, jak się sprawili, nie gorzej, to już dysproporcyja owych strat oznacza owych kilkunastu procent po jednej ujęcie, a po drugiej dodanie, ergo szala się w sumie o trzydzieści ich z górą przechyla...
  A mniemam, że to ostrożne ujęcie, bo przecie na Wyspy dotarła nieliczna tych lotników garstka, my zaś moglibyśmy Göringowi w dyspozycję oddać to wszystko, co realnie 1 września 1939 roku stanęło do boju, nieuszczuplone poległymi we Wrześniu, rozstrzelanymi w Katyniu i uwięzionymi po stalagach, łagrach i więzieniach połowy Europy... Plus to, co zapewne byśmy jeszcze przez ten czas sformowali, czyli najmniej byłoby to siedem-osiem dywizjonów myśliwskich i cztery-pięć bombowych (czyli najmniej czterokrotnie więcej, niż ich w tejże batalijej wojowało prawdziwie po brytyjskiej stronie). Być i może, że nie wojowaliby od tejże batalii początku, być i może, że sięgnięto by po nich dopiero wtedy, gdyby Niemcy sobie nad Londynem pierwsze wyłamali kły, być i może, że by zeszło krzynę nim by się na Messerschmitty przesiedli, aliści nie sądzę, by im co z tem dłużej schodzić miało, niźli ze Spitfire'ami zeszło, a może i chyżej na to wzgląd mając, że niemiecka mowa była w Polszcze dobrze znaną, zaś angielskiego narzecza przyszło się dopiroż tym nieborakom naszym uczyć na miejscu, pospołu i z aeroplanami nowemi... Być i może, że i sama ta bitwa by się nie rozstrzygnęła w kilka tygodni, a dopiero w miesiącach, luboż i nawet w pół roku, ale jej wyniku byłbym w tychże odmienionych cyrkumstancyjach pewnym... Summa summarum, mniemam, że jeśli gdzie w tej wojnie moglibyśmy być prawdziwie języczkiem u wagi, to właśnie w tem alternatywnem scenariuszu, rozstrzygając na korzyść Hitlera tejże "Bitwy o Anglię" nowej.
  Nie pojmuję zupełnie czemuż to większość autorów owych scenariuszy milcząco zakłada, że szłyby one z grubsza i podobnym torem, jak historia prawdziwie zdarzona, czyli widzą Wielką Brytanię przed inwazją obronioną i dalej w ciągu tej wojny jako jednego z jej graczy głównych i rozgrywających. Podług mnie zaś rzecz byłaby zupełnie realną, by po pogromieniu brytyjskiego lotnictwa pokusić się i o Wysp Brytyjskich zdobycie. Przyjmuje się powszechnie, że to Kanał La Manche i flota brytyjska tymi zaporami nie do przebycia były i że podobnie jak za Napoleona czasów by inwazji zapobiegły... Tyle, że od Napoleona czasów pojawiły się i okręty podwodne** i aeroplany, a nie sądzę, by trza było Niemcom do Pearl Harbour czekać***, by im kto pokazał, jak z flotą nawodną lotnictwem wojować. I z pewnością nie musieli by czekać Wachmistrza, by im doradził floty nawodnej na Kanał ruszyć, nie tyle na to, by z Home Fleet wojowała, ile by za przynętę służąc, wywabiła ją na ten Kanał z portów pod torpedy u-botów i bomby lotnicze... Przyjmuję zatem, że z jesienią najdalej 1940 roku mamyż w Europie pokończonej wojny i Niemce z wasalami swemi zdusiły i Anglii i Francji, co nie znaczy, że by się dajmyż na to Churchill nie ewakuował do Kanady i stamtąd sił wszelkich kolonialnych do dalszej rozprawy nie zbierał i w Waszyngtonie nie kołatał o pomoc. W każdem bądź jednak razie dalsze Brytyjczyków w tej rozgrywce znaczenie by się de facto skończyło i rozgrywających na placu boju by pozostało trzech, jeśli Cesarstwa japońskiego nie liczyć, a trudnoż mi przypuścić, by się owo na kolonialne brytyjskie, francuskie i holenderskie nie połaszczyło pozostałości wcześniej niźli w historii prawdziwej, osobliwie, że ich europejskie metropolie same by już okupowanemi były. Zatem nie Pearl Harbour w grudniu 1941, a być może Singapur w 1940 byłby początkiem wojny światowej na Dalekim Wschodzie, a to znów, okrom kompromitacji Armii Czerwonej w walkach z Finami, byłby jeden dla Stalina powód więcej, by z atakiem w Europie zwlekać.
   Najpewniej zatem nic by tu nie zaszło przed czasem, którego Stalin sobie i Krasnoj Armii na lipiec 1941 roku naznaczył, a w czem go Hitler w końcu czerwca ubiegł. Ano i tu by pewnie rzeczy znaną biegły koleją, z modyfikacjami dwiema, jako to czterdzieści najmniej polskich dywizji po stronie napastnika, a i marginalne zgoła dostawy sprzętu amerykańskiego w ramach Lend-Lease, no bo nawet zakładając, że Amerykanie by uznali Stalina sojusznikiem i tejże w Kongresie przepchnęli ustawy, to jakże tego czynić technicznie, jeśli by tych konwojów trzeba było słać z pominięciem Wielkiej Brytanii (a dzięki niej Niemcy by jeszcze kilkusetkilometrowego pasa wkoło nich na Atlantyku zyskali, gdzie by tych konwojów bezkarnie mogli bombardować), prosto z Nowej Funlandii do Murmańska, bo przecie nie przez Pacyfik, ponad wrogą Japonią, przez Alaskę, Cieśninę Beringa i Syberię. Wbrew pozorom byłyby to zmiany dość znaczne, choć jeśli przyjmiemy, że to była wojna ideologij i Hitler by się odwieść nie dał od największego, moim zdaniem, błędu, to zapewne efekt końcowy byłby tenże sam: czerwony sztandar nad Bramą Brandenburską... Tyle, że może nie w 1945, a może w 1947, 1948 czy może i jeszcze później...:((
   Jakiż to błąd, zapytacie? Ano ten, który kazał władcom Niemiec za podludzi mieć wszystkich Słowian, czy szerzej: wszystkie ludy na Wschodzie i stał na zawadzie temu, by z ochotników pod niemieckie się garnących sztandary formować wojska przeciw Stalinowi nowe. I wynikłego z tegoż zaślepienia ignorowania faktów, że w licznych miejscowościach, bynajmniej nie jedynie na Ukrainie, Litwie, Białorusi, republikach nadbałtyckich, aleć i w samej Rosji wkraczających Niemców (a w Mołdawii wojska rumuńskie) witano chlebem i solą, jako wyzwolicieli! Że na tyłach Armii Czerwonej, nad Terekiem i na Kubaniu wybuchały regularne powstania kozackie! A przecie mimo tejże niechęci i niedopuszczania ochotników (podkreślem: ochotników, nie żołnierzy z poboru) do walki na froncie, przez wszystkie przy Wehrmachcie formacje policyjne, pomocnicze czy i stricte wojskowe przewinęło się na froncie wschodnim wg różnych szacunków od 800 tysięcy do 1, 2 mln dawnych obywateli sowieckich. Ludzi, którzy nawet jeśli nie byli zdeklarowanymi antybolszewikami, to podług kryteriów zdrady rozumianych przez Stalina i NKWD, nie mieli już innego wyboru, niż walczyć do ostatniego naboju...**** Wystarczyło zatem tylko otworzyć szeroko drzwi dla wszystkich chętnych, dać im broń i stworzyć ramy organizacyjne, a dla zachęty przynajmniej zadeklarować jakieś formy powojennych względnie autonomicznych relacyj z dominującą Rzeszą i Związek Sowiecki upadłby rozgromiony przez własnych obywateli, mających dość tego "komunistycznego raju". Że Hitler się nie zdobył na to, kolejnym i bodaj najlepszym jest dowodem, jak dalece ideologiczną była to wojna... I może na szczęście nasze, bo gdyby się zdobył... to nie wiem, czy byśmy dziś mięli sposobność o inszym urządzeniu świata rozprawiać, bo ów by go nam wówczas urządził na dziesięciolecia...
  Przyznam, że nie wiem, czy by Sowieci bez pomocy aliantów i pozbawieni własnych zapleczy żywnościowych potrafili przetrwać tę wojnę... Być może jej finałem byłby głodowy bunt powszechny, który zmiótłby władzę rad i trudno mi w tej chwili rozważać co by się na jej gruzach rodzić mogło. Ale, że zawsze mam w pamięci słowa Szwejka o tym, że "nigdy jeszcze nie było tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej", to pozwolę sobie na inne prognozy, bo podług mnie owe są wielekroć więcej prawdopodobnemi.
  Oto Stalin, oddawszy Moskwę, Stalingrad, Leningrad, aleć i Kazań wraz z europejską cześcią swego państwa, nadludzkim wysiłkiem i nieludzkim terrorem doprowadza do ustabilizowania linii frontu na Uralu i tam w ciągłych walkach, przesuwających ten front już to kilkadziesiąt kilometrów na wschód, już to na zachód, trwa miesiącami, a nawet latami, doczekując chwili, gdy Amerykanie oswabadzają strefę Pacyfiku z japońskich najeźdźców, a samo Cesarstwo, przymuszają do kapitualcji, zrzuciwszy bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki, choć nie wiem, czy już w 1945 roku. Być może nawet i rok później... Dopiero wtedy dostawy sprzętu i żywności mogą począć płynąć przez Alaskę i Syberię do wykrwawionych i goniących resztkami sił oddziałów niedorostków i starców tworzących kolejną już Armię Czerwoną. Też gdzieś zapewne w w tymże dopiero roku można będzie myśleć o oswobodzeniu Wysp Brytyjskich, co zajmie najmniej kolejny rok, zatem szanse na lądowanie w Normandii widziałbym dopiero gdzieś w 1947 roku, ale już sama ta groźba zmusi Hitlera do odesłania części wojsk na Wał Atlantycki i Rosjanie zaczną powoli, acz nieubłaganie odzyskiwać teren, by najpewniej w 1948 dotrzeć do naszych obecnych granic. Najpewniej w tym samym czasie Amerykanie ze wskrzeszonymi wojskami brytyjskimi i francuskimi stają nad Renem i nie widzę żadnego powodu, by i europejskiego przeciwnika nie zamyślali zmusić do kapitulacji tymi bombami, które się tak skuteczne okazały wobec Japonii...
  I tu zaczyna się gehenny część najstraszniejsza, bo to do czego nas namawiają autorzy owych scenariuszy, czyli porzucenie Hitlera w odpowiednim momencie, jak to uczynili Włosi, Rumuni, Węgrzy etc. łatwo się przedstawia na papierze, ale w naszej alternatywnej rzeczywistości byłoby to zgoła nierealnem. My przecież nie kapitulowalibyśmy przed jakimiś nieokreślonymi aliantami reprezentującymi kulturę zachodnią i znającymi konwencje genewskie i haskie, a przed konkretnym barbarzyńcą idącym ze wschodu i o niczym nie marzącym bardziej niż o zemście za okropności tej prawie już dziesięcioletniej wojny i niemal nieuchronny swój niedawny upadek... A lwia część naszej armii by już w tym czasie bielała brzozowymi krzyżami po drodze do Uralu i z powrotem... Nie byłoby AK, planu "Burza", bohaterskich zrywów, bo nie byłoby komu ich dokonywać. Mielibyśmy wybór taki, jakiego ma człowiek bezbronny na brzegu afrykańskiej rzeki, ku któremu podchodzi wygłodniały lew, a w rzece czai się równie wygłodniały krokodyl! Moglibyśmy sobie tylko wybrać, które kły nas unicestwią...:(
  I imaginujmyż dalej, że się ta wojna czymś na podobieństwo Poczdamu kończy... Tak naprawdę jest to rozgrywka pomiędzy dwoma potęgami, czyli Stanami Zjednoczonemi i Związkiem Sowieckim. I wielce istotne, kiedyżby się ta pokończyła wojna i kiedyż byłby ów Poczdam bis... Najpewniej gdzie w 1948, może 1949 roku, zatem naprzeciw Stalina by tam zasiadł Truman, który z pewnością nie był dla moskiewskiego lisa godnym partnerem. Ale, że to historia alternatywna, to możem i przyjąć, że zasiadłby tam Thomas E.Dewey, któremu doprawdy niewiele zbrakło, by w wyborach 1948 roku bezbarwnego i nielubianego Trumana pokonać... A Dewey umiał z gangsterami gadać*****, to i by może na Stalina miał jaki sposób... Tyle, że nawet on nie zaryzykowałby kolejnej wojny w sprawie traktowania przez sojusznika pokonanego wroga, a nie łudźmy się, że bylibyśmy tam czymkolwiek więcej. Postrzegani bylibyśmy przez obu, jako ci, którzy ten korowód okrucieństw rozpętali i którym się należy sprawiedliwa kara. I tu bym chciał wrócić do słów z tejże noty początku, tych o zmieniających się zachowaniach innych wobec zmiany postawy naszej. Polska, będąca ofiarą niesprowokowanej napaści w 1939 roku budzi w świecie zrozumiałe współczucie i chęć jakiegoś, na miarę możliwości współczującego, zrekompensowania jej krzywd. Polska, która w 1939 roku sama dobrowolnie przyłączyłaby się do agresora, jedzie odtąd z nim na jednym wózku, a nawet po tej jego gorszej stronie, bo nie ma nawet tego potencjału ludności i przemysłu, z którym się liczyć wypada... Wielka Brytania udzieliła Polsce gwarancji niepodległości, ale już o granicach w tych gwarancjach nie było ani słowa, zatem w historii realnej Stalin rozumie, że uczynienie z nas "siedemnastej republiki" jest tym czymś, czego Churchill zaakceptować nie może. Dlatego kroją i kombinują, wasalizują twór formalnie niepodległy, by Churchill mógł uważać, że zachował twarz. Wobec Polski-agresora żadne dawne brytyjskie gwarancje nie mają znaczenia, a co więcej, jeśli nawet Churchill by siedział przy tamtym stole to raczej by pałał żądzą odwetu za tych polskich lotników, przez których przegrał naszą alternatywną "Bitwę o Anglię". Któż zatem miałby się ująć za nami? Odpowiedź jest prosta: nikt! 
  Wylądowalibyśmy w sowieckiej strefie dominacji, obojętne czy ta kończyłaby się na Łabie, na Wezerze, czy na Renie. Nikt by ani nie pomyślał o jakichkolwiek Ziemiach Odzyskanych celem "rekompensaty" za te, utracone na wschodzie... Najpewniej i jeszcze utracilibyśmy naszą część przedwojennego Śląska dla prozaicznej wygody łatwiejszego administracyjnego zarządzania przez okupantów jednolitym administracyjnie i gospodarczo terenem. Nie wykluczam, że i coś podobnego spotkałoby nasze przedwojenne Pomorze, by Pruska Republika Rad była tworem spoistym i jednorodnym. Czy zatem Polska Republika Rad miałaby mieć kształt zbliżony do dawnego Królestwa Kongresowego z lat 1815-1830? Najpewniej i to nie, bo Stalin wielce rad by zrobił prezent litewskim towarzyszom z naszego Augustowa i Białegostoku... Czym zatem bylibyśmy? Kawałkiem Związku Sowieckiego, wielkości Księstwa Warszawskiego, zasiedlonym przez polskojęzyczne resztki narodu, uważanego przez większość narodów świata za pariasa i zbrodniarza, niewiele lepszego od nazistów niemieckich... Być i może, że by Sławoj-Składkowski na jednej ławie zasiadł z Göringiem i Keitlem w Norymberdze...
    I najważniejsze: czy byłoby warto? Ano częściowo ta odpowiedź już nasuwa się sama, ale warto doprecyzować, bo może choć w substancyi ludzkiej byśmy na tem szczęśniej wyszli? I, niestety, tu także przyjdzie rozczarować... Żaden kraj i żaden naród okupowanej Europy nie uchronił swoich Żydów przed eksterminacją, wliczając w to i przez długi czas niby wolną częściowo Francję i nawet Węgrów, dla których prawdziwa niemiecka okupacja się dopiero od 1944 roku zaczęła. Trudnoż zatem przypuścić byśmy i my uchronili naszych, osobliwie że spora część narodu wielce by i bez hitlerowskich nawoływań za tym była, byśmy im sami jakie "ostateczne rozwiązanie" zgotowali... Zatem z sześciu milionów obywateli II RP już lwią część skreślić możem tak samo, jak i w historii prawdziwej. Co do pozostałych, to nie sądzę, byśmy stracili ich mniej, gdyby przyszło do zdobywania miast naszych przez sowieckie dywizje, mające w zwyczaju najpierw obiekt szturmu zrównać z ziemią ogniem artylerii i lotniczemi bombami... A cóż dopiero mówić o tem, gdybyśmy jeszcze gdzie celem się stać mięli na podobieństwo jakiej Hiroszimy przykładnej nowej...
  Jakież konkluzje zatem? Ano takie, że mając w 1939 roku wybór między tem, czy się dać pożreć samotnie, nie łudząc się, że ktokolwiek po nas zapłacze, luboż przyłączyć się i skończyć tak, jakem tego właśnie nakryślił, wybrali nasi włodarze wyjście trzecie, najlepsze z punktu widzenia państwowości naszej i w gruncie rzeczy jedyne... To, którego im ponoć wskazał sam umierający Marszałek: "Balansujcie, dopóki możecie, a gdy już się nie da, podpalcie świat!"
________________________________
*poczynając od Tymoteusza Pawłowskiego, autora artykułu „Gdyby z Hitlerem” z „Czasu Fantastyki” nr 1, poprzez Rafała Ziemkiewicza i Szczepan Twardocha, wielce poważanego skądinąd przeze mnie historyka, ś.p. profesora Pawła Wieczorkowicza, a ostatnio już i nawet przez Korwin-Mikkego.
**Nawiasem to Fulton swojej łodzi podwodnej prototypu Napoleonowi prezentował i został przezeń wydrwionym...
*** Japończycy z kolei wzorowali się na... brytyjskim ataku na włoską bazę w Tarencie w listopadzie 1940 roku, który że nie tak spektakularny, czeguś świadomości powszechnej umyka...
**** O jednym takim, beznadziejnie w Historię uwikłanem, Pawle Szandruku, ukraińskim generale, polskim pułkowniku, po wojnie przez Andersa odznaczonym Virtuti Militari i niemieckim SS-Brigadefühferze, żem już ongi był pisał tutaj
***** Jako prokurator Nowego Jorku doprowadził w latach 30-tych do skazania Dutcha Schulza i Luckiego Luciano...

12 września, 2013

Oczami Madziarów na wiktoryję naszą sławną próba wejrzenia...II

Pisałżem, że wszytkich tych madziarskich insurgentów, onych rebelij i buntów wyliczyć nie sposób (chocia mentor mój, o którem żem tu już ongi pisał, Wacław Felczak, tego dokonał:), przecie mus mi do Emeryka Thököly'ego idąc, rzeczy poprzedzających objaśnić...
  Pomną zapewne Lectorowie Mili szkolne nauki, że w czas szwedzkiego potopu takoż i od alianta szwedzkiego, siedmiogrodzkiego xiążęcia Jerzego II Rakoczego żeśmy takoż zaznali napaści. Ano i za tąż nad miarę wysadzoną swawolę wziął sułtan lennika swego nieposłusznego z tronu złożył, powolnego sobie Akosa Barcsay'a na niem osadzając. Nie w smak to było Habsburgom, tedy owi inszego, sukcesyi po Rakoczym żądającego, wsparli i Barcsay'a przegnali. Na to znowuż Turczyna alteracyja zatrzęsła i dawaj urządzać Siedmiogród de novo. Wzięły się potencyje obie za łby nie na prześmiewki, bo to po jednej stronie Fazyl Ahmed pasza Köprülü ze stoma tysiącami, po wtórej marszałek cesarski słynny Montecuccoli z sześćdziesięcioma. Dziw że się to jaką rzezią okrutną nie skończyło... Turczynom zadosyć jednak było, że Montecuccoli onym przez Rabę (Raab) przejść nie dozwolił i zepchnął ich pod Szentgotthard na powrót za rzekę, jakie sześć jeno tysiąców trupem kładąc, przy swojem jakiem tysiącu poległych. Turczyn podał tyły, aliści cesarscy ani myśleli iść za niem w trop i onego pognębić, wiedząc wybornie, że niech się jeno od dziedzin własnych oddalą, madziarscy Habsburgów adwersarze nie omieszkają z okazyi uczynionej skorzystać, by znów głów podnieść, a kto wie, czy i jakiego ciosu w plecy armii na Turka idącej nie zadać...
   Stanął zatem układ w Vasvárze, gdzie nibyż tryumfujący Austryjacy w tureckich zostawiali rękach wzięte przez nich Ujvar* i Novigrad**. Turcy oddawali jeno Wielki Waradyn*** i Nitrę, aleć za to Rakuszanie obligować się musieli, że więcej na Siedmiogród ani nie spojrzą i nijakich tam wstrętów tureckim poplecznikom, czy to jawnie, czy sekretnie, czynić nie będą... Porta ze swej strony deklarowała, że podobnie Madziarów przeciw cesarzowi powstających, popierać nie będzie, ale to Habsburgi miały 200 tysięcy czarnych groszy**** Turczynowi kontrybucyi płacić...! Widno nie my jedni umielim bitwy wygrane na przegrane traktaty zamieniać...
  Ano i jak się cesarscy nadto trzęśli, by im się Madziarzy bez kańczuga nie pobontowali zanadto, to teraz dopiero onym vasvárskim traktatem dolali oliwy do ognia! Ci nawet z panów węgierskich, co dopotąd Habsburga wspierali, licząc, że ów Siedmiogrodu i ziem inszych Turczynowi wydrze i bodaj pod berłem swojem, aleć zjednoczy, jawnie się poszukanemi widzieli i za zdradę tak bezecną, swoim odstąpieniem odpłacili... Naówcześny przywódca węgierski, Mikołaj Zrinyi, wielgi na Chorwacji magnat, po prawdzie ani myślał się z Turczynem wiązać, aleć ów w cyrkumstancyjach wielce dziwnych zginął był na polowaniu, jak raz gdy z posłem francuskim miał o poparciu Ludwika XIV traktować... Następca jego, Ferenc Vesselenyi, wszelkich się już był gotów przeciw Habsburgom chwycić sposobów, w tem i spisku sekretnego z zamachem na życie cesarza włącznie. A że za takie sprawki w całej ówcześnej Europie na gardle karano, temuż jedno Vesselenyiego szczęście, że pomarł przódzi, nim go siepacze cesarscy dorwali. Insi tyle szczęścia nie mieli i kwiat madziarskiej opozycji głowy pod topór położył. Insza, że Leopoldowi dojadło już to ustawiczne z Madziarami wojowanie i umyślił raz a dobrze z niemi skończyć. Aliści koncepta takie mało kiedy się udają, bo jak mawiał Talleyrand: nie sposób na bagnetach wysiedzieć nadto długo... Tutaj represyj i terroru okrutnego, proskrypcyj i praw odbierania (takoż stanowych jak samorządowych i religijnych nareście, bo Madziarów część pryncypalna Habsburgowi na złość się do obrządków reformowanych liczyła, najwięcej zaś kalwińskiego) skutek był do przewidzenia łatwym i jedynym możliwym: bunt powszechny, a ściślej najprzód zbiegostwo do Siedmiogrodu w tysiące liczone, zasię jako tam się jakobądź powstańce zorganizowały, wraz w Górne Węgry ruszyły insurekcyją czyniąc powszechną... Między inszemi był i Emeryk (Imre) Thököly, co w 1670 był nadto młodym jeszcze by powszechnej przyjąć komendy, aliści po latach zmagań kilku, tak wielgiego nabrał wśród kuruców***** poważania, że go wodzem uznano jedynem.
   Czas był im wielce przychylnem, bo to Austryjakom przyszło i na zachodzie przeciw Francyi i inszym wojować (1672-79), przy tem i nasz król Jan coraz więcej o tem zamyślał, by z tego węgierskiego zamętu jakiej korony synowi Jakubowi wyszykować, tedy jawnie po prawdzie kuruców nie wspierał, aliści nie wzbraniał po kraju wolentarzy werbować, temuż i niemało szlachty naszej, pospołu z Madziarami wojowało... Dygresyją czyniąc, a na spożycie wina węgierskiego w ojczyźnie naszej wejrzawszy, mniemam, że gdyby Turczyn był kiedy w możności, a jeszcze by i chciał takiej durnoty poczynić, by przeciw nam wywozu wina zbronić, to samem jeno polskiem wysileniem szlachty rozjątrzonej byśmy Turczyna do nogi wybili, a kto wie czy i do Ziemi Świętej w jakiej krucyacie nowej nie doszli...:))
   Póki zatem cesarz był na inszych frontach zatrudnionym wielce, Thököly'emu i kurucom wiodło się niezgorzej, coraz to nowych ziem biorąc we władanie, zamki zdobywając i załogi leopoldowe znosząc, temuż cesarz wrychle od swych zamiarów odstąpił, represyj zaniechał, praw przywrócił... słowem ubrał się dyabeł w ornat i ogonem na mszę dzwonił... Praw był Thököly, że mu ani jednem nie dowierzał słowem, przecie winien lepiej baczyć cyrkumstancyj czasu swego, bo rękę cesarską do zgody wyciągniętą odrzucić było łacno, gorzej gdy się sprawy odmieniły, najwięcej za pokojem między Francyją i cesarstwem poczynionem, po którem Ludwikowi XIV już ani w głowie byli jacyś tam egzotyczni kuruce... Przy tem  i Jan III, do Francyi zrażony, z Wiedniem jako tam się uładził, temuż  Thököly'emu nie ostało inaczej i w lipcu 1682 się lennikiem uznał sułtańskiem. Obiecawszy Turczynowi rocznego haraczu 40 tysięcy talarów, zyszczeł, że go Porta królem uznała madziarskim i przeciw Leopoldowi I obiecała wsparcie.
   Póki co, by rzeczy dalsze wyrozumieć bliżej, przyjdzie nam się na nie tureckiemi przyjrzeć oczami, a ściślej kronikarzów tamecznych, z których jeden, Silahdar Mehmed Aga z Fyndykły, miał to dla nas szczęście, że w całej tej wiedeńskiej wyprawie wziął udziału i wszystko sumiennie opisał, własnych przy tem na Kara Mustafę myśli nie tając i nie cukrując. Ów jawnie wezyrowi korupcyję zarzucał, spominając, że już Anno Domini 1677 probowali Węgrzy Kara Mustafę pięcioma tysiącami talarów skaptować, aliści poseł cesarski dał trzydzieści i, póki co, wygrał... Nie na długo jednak... Thököly właściwie chciwość wezyra ocenił i "posłał mu wielki majątek i dopiął swego". Kara Mustafa nie tylko wyjednał onemu list przymierny******, aleć i posłów onego sułtanowi protegował. Thököly zaś skwapliwie "zamydliwszy wielkiemu wezyrowi madziarskiem złotem oczy, przedłożył mu i perswadował sprawę odebrania i wyzwolenia z rąk Niemców, straconych przez się ziem Węgier [...] wreszcie prosił o pewną liczbę wojska. Mimo tedy, że do końca pokoju újvárskiego (tu nam turecki dziejopis błądzi, bo nie o pokój szło, a o rozejm i nie w Ujvarze składany, a o spominany już vasvárski z 1664 roku - przyp.Wachm.) pozostały jeszcze dwa lata, przez swą nieszczęsną chciwość dopuścił się jednak złamania układów."
   Małoż na tem! Sułtan był tej wojnie wielce niechętnym, tedy wezyr janczaragę Bekri Mustafę paszę podbechtał, by janczarowie przed sułtanem protestacyj czynili:
"Po cóż karmi nas padyszach? Od tej bezczynności robią się z nas niezdary. My chcemy wojny; chcemy pójść i odebrać kufry nasze, co się zostały nad Rabą"
  Że i tegoż było mało, kazał był wezyr pogranicznym komendantom pisać listy do Stambułu ze skargami na gwałty, co ich mieli Niemce na pograniczu czynić, takoż świadków tego wiarołomnych przed sułtańskie słać oblicze. Nie dziwota zatem, że "w końcy skusił padyszacha niby diabeł. W swej żarliwości i poczuciu honoru szach (sułtan - Wachm.) zawrzał i zapałał gniewem, a potem postanowił podjąć wyprawę i począł ściągać wojsko".
   Probował jeszcze poseł cesarski Caprara pokoju, co się niby zetlałe płótno rozłaził, pocerować. Jeszcze lipcem Anno Domini 1682 pisał do cesarza, za okazyją wymowne dając świadectwo jakiego tośmy mieli sojusznika : "Z wszystkiego, co mi jest wiadomem, sądzę że byłoby możliwe za cenę poważnej sumy pieniężnej odsunąć od nas wojnę i skierować ją na Polskę". Na nic jednak były zabiegi jego; w grudniu go przed oblicze sułtańskie zawezwano i nakazano wydać Jawaryn*******, twierdzę ogromną i znaczeniem brzemienną. Caprara odparł wielce honornie, że twierdzę się zdobywa szablą, nie traktatem, ergo został odprawiony, a w pierwszych dniach stycznia 1683 przed pałacem sułtana wystawiono buńczuki (znak wojny - Wachm.)
  O zdarzeniach dalszych, osobliwie o pochodzie tureckiem nam Silhdar Mehmed aga opowie jednak dopiero w nocie tegoż cyklu kolejnej...
_______________________________________
* - dziś Nove Zamky na Słowacji
**- dziś Nograd w Istrii
***- dziś Oradea w Rumunii
**** - zwanych tak dla powstałych w wysokim ogniu przebarwień, chcarakterystycznych dla mennic cesarskich.
***** krzyżowcy - tak powszechnie powstańców madziarskich zwano za Thököly' ego, a i późniejszych, w ośmnastym wieku, za Franciszka II Rakoczego. Procesarskich zaś zwano na Węgrzech labancami, co tłomaczono różniście, raz że to od lobonc, loboncos, jak Madziarzy zwali peruki wielgie na dworze wiedeńskiem noszone, indziej znowu, że to od lafanc, co miało flejtucha jakiego, obszarpańca znaczyć
****** - oficjalne pismo dyplomatyczne sułtana, zapewniające utrzymanie przyjaznych stosunków z danym państwem. Że jednak przyjaciele sułtana ex definitione pod jego byli protekcyją, listami takiemi nie szafowano nadmiernie, wiedząc, że to de facto gwarancja ochrony nad adresatem roztoczonej.

******* - dziś Győr na Węgrzech