31 sierpnia, 2017

Święto 9 Pułku Ułanów Małopolskich...

...akuratnie dziś przypadające prosi się o toast czem godnym, osobliwie, że do kolejnego święta niemal miesiąc czekać przyjdzie, a potem już i do grudnia bez żadnego...:(( Ciekawych dziejów tegoż pułku i tradycyj upraszam tutaj:)

27 sierpnia, 2017

O niejakiej rozterce...

... z którą chciałbym się ja z Wami podzielić, a i po trosze o radę zapytać, bo prawdziwie nie wiem, jakoż mi czynić przystoi...   Oto czas niejaki temu, żem słówka pewnego poszukiwał i nalazłem za sposobnością paginę Podolskiego Regimentu Odprzodowego, czyli grupy rekonstruktorów, nie tylko zresztą militarnych, którzy na tejże paginie mają staropolskiego słowniczka (podług własnego tam opisania wpisanego 20 stycznia 2011 roku):
http://www.podolskiregiment.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=21&Itemid=45
  Ano i już po lekturze pierwszych słówek pomiarkowałem, że owe mi dziwnie znajome, a po następnych kilkunastu jużem miał w tejże materyi niezbitej pewności, że to mój własny dykcyonarzyk, na dawniejszym mym blogu pomieszczony sub die 30 Julii Anno Domini 2006...
http://wachmistrz.blog.onet.pl/2006/07/30/dykcyonarza-namiastka/
   Ano i cóż rzec... z jednej strony żem rad, że się ta wiedza szerzy, sam też i bywało, żem tekstu zapożyczał od kogo, przeciem rozumiał, że brać in expressis verbis, czyli dosłownie cytować, rozumie się za źródła podaniem, luboż za zgodą zainteresowanego autora (-rki)... A tu, jakby to rzec... zda się, że nawet ani myśli o tem nie stało...
   W pierwszem zapale żem nawet i myślał pisać tam komentarza jakiego, ale zda się, że to jedynie tym dostępne, co kont na jakichś szajsbukach mają, zatem dla mnie poza możnością, zasię po tem, jako mi alteracyja przeszła, zadumałem się, zali to nie jaka małostkowa przeze mnie miłość własna nie przemówiła aby i czy w sumie nie to w tem najpryncypalniejsze, że rzecz dalej w świat idzie i wiedza się szerzy? 

26 sierpnia, 2017

Święto 2 Pułku Ułanów Grochowskich imienia generała Józefa Dwernickiego

...dziś akuratnie wypada, tandem poświętujmy, kto chce i może za ich pamięć czego tam stosownego przechylić, a kto by ich spomnieć chciał z dziejów, żurawiejek, obyczajów i tradycji, nawet jak na kawalerię niecodziennych, tego do dawniejszej o nich notki upraszam...

20 sierpnia, 2017

O niewolnictwie honoru...

   Jak większości Bywalców tutecznych zapewne wiadomo, Wachmistrz jest może nieprzesadnie gorącym, przecie jednak zwolennikiem przywrócenia pojedynków, osobliwie między politykami i celebrytami, które to jego zdaniem powinny przywrócić choć elementarne poczucie odpowiedzialności za słowo, przydać kłamliwym potwarcom choć krztyny namysłu, nim krzywym słowem kogo drugiego osławią i oczernią ... Jest przecie przy tem insze niebezpieczeństwo, a takie mianowicie, że ludzi prawdziwie swój honor ceniących łacno tą drogą przywieźć do tragedyj jakich, czego opiszemy na przykładzie poety rosyjskiego Lermontowa.
   Tenże, pokończywszy szkół podchorążackich w Peterburku, ostał się oficyjerem w służbie Jewo Wieliczestwa Carja Mikołaja I, a jako taki podlegał sądom wojskowym i takiż to właśnie sąd młodego porucznika skazał na służbę na Kaukazie, gdzie Rossyja z tamecznemi góralami wojowała, usiłując onym zwierzchność narzucić, co jak się zdaje okazało się nieprzesadnie skutecznem, skoro jeszcze w niemal dwa stulecia później trudnoż tego mieć za panowanie trwałe i ugruntowane. Skazano zaś młodego poetę za wiersz o inszym poecie, Puszkinie, a ściślej o onegoż śmierci w pojedynku, gdzie Lermontowa sąd był właściwie elit dworskich oskarżeniem, że do tegoż pojedynku doprowadziły...*
  Ów tam za długo nie pocierpiał, skoro w pół roku później był na powrót w Peterburku, aliści widać, że motyw pojedynkowy miał być przekleństwem jego życia, bo się wrychle (1840) znów na jego żywocie odcisnął. Miał się bowiem Lermontow z synem francuskiego ambasadora pojedynkować i za to znowu przed sądem stanąć, zaś zesłanie ponowne do wojsk na Kaukazie można by uznać nawet i za pewną sądu łaskawość, skoro pojedynkowiczów na ogół gnano na Sybir. W każdem bądź razie porucznik Lermontow wylądował w tengińskim pułku gwardii i stacjonował w mieścince wielce znanej ze swych wód gorących i jeszcze lat kilka wcześniej znanej wśród elit jako kurort Goriaczije Wody, jeno że w 1830 łaską carską miana mu odmieniono na Piatigorsk, dla pięciu szczytów miejscowość otaczających i jako tam młody Lermontow zjechał, to już rzec można że się z Piatigorskiem związał był na śmierć i życie...
   Służył tam i niejaki Mikołaj Martynow, którego Wikipedia mianuje majorem, co mi się nie za bardzo możebnem zdaje, jeśli by ów miał być dawniejszym Lermontowa kolegą ze szkoły podchorążych. Ówże Martynow się chyba z Lermontowem jednak nie kochał, a z zachowań sądząc niezłe być to musiało ladaco... Przyłapany na oszustwie przy grze w karty, co z punktu go winno poza wszelkim nawiasem ludzi honoru postawić, nie został przecie przed sąd postawiony, jeno jak mniemam, dla uniknięcia skandalu, nakłoniony przez zwierzchność, by czym rychlej się z wojska usunął o abszyt prosząc.
   Aliści Martynow dymissyi wziąwszy, dalej w Piatigorsku pobywał i paradował w wojskowej kurcie czerkieskiej, jeszczeć się naobwieszawszy w kindżały... Ano i z tego sobie właśnie Lermontow zadrwił na pewnem wieczorku tańcującym, gdzie po onegoż pokończeniu pokazało się, że Martynow nań na ulicy czekał i zażądał satysfakcji w pojedynku. Podług mnie tu już się pierwsze zniewolenie pokazało owem nakazem honoru, bo mógł Lermontow zwyczajnie wyśmiać Martynowa i odmówić satysfakcji szulerowi, jako człekowi niegodnemu. Aliści najwidniej obawa, iżby go za tchórza może nie mięli, silniejszą była niźli obawa przed kolejnym sądem, czy i przed śmiercią samą, skoro z tego skorzystać nie zechciał. Może być, że i mniemał rzeczy tak błahą, że uznając prawo Martynowa do wyzywania go, sam uważał rzecz za drobne nieporozumienie, którego przeprosinami wystarczy naprawić... Tu dygressyją czyniąc niedużą, czuję się bowiem w obowiązku wyjaśnić Towarzystwu, że intencyją wszelkich kodeksów honorowych było nie to, iżby sobie ludzie łby rozszczepiali szablami czy dziurawili piersi pistoletowymi kulami, ile zapewnienie każdemu człekowi honoru możności wyjścia z twarzą z sytuacji, w której ów się poczuł był przez kogoś obrażonym. 
  Nie wiem, czy ktoś takie zdołałby poczynić statystyki, ale podług mnie w stuleciu już XIX na ubitej ziemi finał znajdywała może jaka trzecia część tych spraw, co się od wyzwania na pojedynek zaczynały. Reszta to była zręczna sekundantów robota, którzy sami nierzadko zagrożeni karą (w epoce postnapoleońskiej pojedynki były już zakazane w większości krajów Europy), pracowicie temperowali charaktery adwersarzy i negocjowali wyjścia jakiego honorowego dla stron obu tak iżby do ostateczności nie doszło. Czasem się to odbywało poprzez wycofanie wyzwania i uznanie, że do jakiego nieporozumienia doszło, częściej wyzwany poczuwając się do jakiej winy jednak dawał się do przeprosin nakłonić, a czasem ich obu przed jaki autorytet stawiano (wobec oficerów nader często takiej roli pełnił onych jaki zwierzchnik roztropny a zręczny), który obu zrugawszy od gówniarzy, nakazywał sobie ręki podać i o wszytkiem zapomnieć...
  W Lermontowa przypadku sekundantami byli onegoż przyjaciele: niejaki Stołypin-Mongo i kniaź Trubeckij, ale i młodziutki kornet Michaił Glebow, którego na swego sekundanta poprosił Martynow, a ów nie mógł bez kolejnej Martynowa obrazy odmówić. Drugim Martynowa sekundantem był kniaź Wasilczykow i to on, jak się zdaje, do spółki z Martynowem jest za śmierć Lermontowa najwięcej odpowiedzialnym. Jeśli nie liczyć pozostających w cieniu, a nieznanych, arystokratów i oficyjerów na kuracyjach w Piatigorsku bawiących, którzy złaknieni może i jakiej rozrywki, a może i iście na Lermontowa o onego poglądy zajadli, Martynowa przeciw niemu podbechtywali.
   27 lipca 1841 roku Lermontow udał się na umówione miejsce, kawalec odkrytego pola wpodle starego cmentarza na zboczu góry Maszuk, kawał drogi za miasteczkiem. Na miejscu był już Martynow ze swemi sekundantami, zaś towarzysze Lermontowa się czeguś spóźniali. Podług obyczaju i znanych mi zasad rzecz się zatem nie mogła rozpocząć, osobliwie, że pojedynek właściwy poprzedzić powinna jeszcze jedna próba polubownego załatwienia sprawy, na którą najpewniej Lermontow liczył, przekonany, że przeprosi Martynowa i będzie po wszystkim. 
   Martynow jednak nie dopuścił nikogo do głosu i oświadczył, że najwyższa po temu pora, by mu Lermontow satysfakcji udzielił. Sęk w tem, że ów się nie powinien bez sekundantów w żadne wdawać czynności, w tem i słowne, a po dictum Martynowa pola do żadnego już właściwie nie było manewru. Nawet przecie po odrzuceniu możności polubownych pojedynek nie powinien się rozpocząć, a na to Martynow nalegał ostro. Rzeczą jego sekundantów było go w tym mitygować i powstrzymywać, aliści Wasilczykow zadziałał dokładnie odwrotnie; oto wyskoczył z konceptem, by to Glebow, skoro jest przyjacielem Lermontowa, niechaj nieobecnych zastąpi, zaś on będzie po dawnemu sekundantem Martynowa. Glebow nadto jest młodym i bez śmiałości, by xiążęciu oponować, a w swej bezradności może i mniemał, że to Lermontowowi przysługi oddaje; nie wie, że Wasilczykow żal nosi w sercu o jaki dawniejszy Lermontowa wierszowany epigramat, w odpisach między towarzystwem krążący, w którem poeta dość świeżej natury tytuł kniaziowski wiąże z jakimiś nie nadto chwalebnymi zasługami ojca, przy tem jeszcze i dalszych krewnych obsmarował, a i maci nie darował, która ponoś prawdziwie obyczajów grubych była, jako to Kozaczka prosta... 
   Nawiasem z tych dwóch widać cyrkumstancyj (nie znam podłoża pojedynku z synem ambasadora), że miał Lermontow jakiś dar do bliźnich wydrwiwania i drażnienia ich miłości własnej... Niebezpieczna skłonność w dobie pojedynków...
  Na domiar złego rozpętała się burza i pole potencjalnego starcia poczyna tonąć w strugach ulewnego deszczu. Przyznam, że nie wiem, czy w tym pojedynku miały być użyte pistolety z zamkami skałkowymi, gdzie kawalec krzemienia (to właśnie owa "skałka") krzesała iskry na proch na panewkę podsypany, czy już nowszego typu, kapiszonowe**, nie tak wrażliwe na warunki pogodowe, ale przecie i onym to nie było obojętne, czy się ich używa w deszczu, czy w pogodzie ! Wiem, że to był produkt niemieckiej firmy Kuchenreuter, która posłynęła ze znakomitych skałkowych, zatem najpewniej to takie właśnie były te pistolety. Bezwzględnie w takich warunkach pojedynek być winien odłożonym, bo nadto dużym był azard, że jednemu broń zmoknie i szanse nie będą równe. Aliści kniaź Wasilczykow tego właśnie argumentu, że burza i że nie masz co czekać dłużej użył, by Glebowa do zaakceptowania pojedynku przymusić. Nie dając mu co zresztą długo nad tem deliberować, wyciągnął z pochwy swej szaszki i wbiwszy w pochyłość stoku, wyznaczył granicy, zatem Glebow nolens volens piętnastu kroków odliczył i czapki w trawie położył, temiż dwoma punktami naznaczając strefy neutralnej, od której jeszczeć i na obie strony po dalszych dziesięciu odliczywszy, Wasilczykow wyznaczył pojedynkującym ich miejsca. 
  Na komendę Glebowa "Naprzód!" obaj pojedynkowicze winni ruszyć ze swych pozycji, dojść do czapki i szaszki i strzelać, aliści Lermontow się nie rusza ze swego miejsca, jeno w niebo wymierzywszy, strzela, widomy czyniąc znak, że krwie niczyjej przelewać nie chce... W tym miejscu po raz kolejny sekundanci winni pojedynku przerwać, albo Martynow sam winien postąpić podobnie i obaj winni raz jeszcze odpowiedzieć na pytanie, czy się strzelać prawdziwie zamierzają, czy też tegoż, co zaszło, nastarczy im na satysfakcję. Jeśliby w uporze trwali, broń winna być nabita de novo i wszystkiego by trzeba, od stanięcia na powrót na pozycjach, powtórzyć. 
   Wiemy, że sekundanci wówczas uzgodnili trzykrotne strzelanie, zatem gdyby spudłował znów jeden i drugi, a i za trzecią koleją rzeczy by przebiegły podobnie, pojedynek uznano by za zakończony, choćby i nikt nawet draśniętym nie został. Lermontow być może, że i do czegoś takiego zmierzał, co nawiasem byłoby niegłupiem, bo dozwalało jeszcze mieć nadziei na to, że rzecz cała w sekrecie pozostanie i kar się uniknie.   Ale nie wtedy i nie tam... Glebow się pogubił i pojedynku nie przerwał, za to Martynow nie dość, że do pasa neutralnego doszedł, to jeszczeć i linii naznaczonej przekroczył i do Lermontowa podszedł jeszczeć i bliżej, strzelając doń zupełnie z bliska, ubijając niemal na miejscu, bo kula wpodle serca w pierś weszła.
  Podług mnie, Martynow w chwili, gdy linii neutralnej przekroczył, ostatniego dał dowodu, że jest człowiekiem nikczemnym i z wszelkiego honoru wyzutym, nie lepszym niż najpodlejszy morderz i łotr. Gdybyż to się przy uczciwym sekundowaniu zdarzyło, to nikt by nie miał pretensyj gdyby się sekundanci naówczas rzucili onego zatrzymać, a nawet tego poczynić, podług mnie, powinni. Do tegoż momentu bowiem szło jeszcze dysputować o tem, czy tak się powinno, luboż i może przez wzgląd na to, czy tamto, można sobie na jakie odstępstwo pozwolić, ale to przekroczenie linii po uprzednim demonstracyjnym rozbrojeniu się przez Lermontowa jest już tylko morderstwem nieudolnie na pojedynek farbowanem... 
   Dopieroż na tą chwilę nadjeżdżają sekundanci poety, przerażeni zasłyszanemi strzałami, ale mogą już jeno na Glebowa z głową Lermontowa na kolanach złożoną patrzeć ze zgrozą. Martynow oddala się szybko, głosząc że się idzie oddać w ręce komendanta garnizonu, co być i może prawdą, bo w rzeczy samej trafił pod klucz, choć już nie mam pewności, czy iście sam się zgłosił, czy go ront jaki na ulicy czy w domu trafił, bo komendanta wieści o pojedynku, choć późno, przecie doszły i posłał on patrole, by obu pojedynkowiczów pochwyciły.
   Wasilczykow podobnie jak i Martynow, oddala się chyżo, choć ten iście próbuje lekarza szukać. To jest nawiasem dowód kolejny na podłość obydwu, bo bez lekarza się ten pojedynek w ogóle począć nie powinien. Sekundanci Lermontowa w ogóle o niem nawet nie pomyśleli, przekonani, że się rzecz rozejdzie po kościach, ale Wasilczykow z Martynowem, jeśli wiedzieli, że się bez strzelania nie obejdzie, to bezwzględnie tego powinni dopilnować. Insza rzecz, że pewnie znaleźć w mieścince na krańcu świata odważnego doktora, co się na jakie narazi represje i zechce w pojedynku uczestniczyć, z pewnością nie byłoby łatwo...
  I nie jest... nawet post factum, gdy ten lekarz ranę opatrujący pomoże tyle, co umarłemu kadzidło i jest zwykłą formalnością, nie ma tak odważnego... Któryś się w końcu godzi, ale nie jechać, jeno się Lermontowem zająć, jeśli mu onego do dom przywiozą! Noc już nastaje, nim Stołypin-Mongo jakiej chłopskiej taradajki zdobywa i niem ciało poety zwożą w dół do miasteczka, aliści już dają pokój sobie z lekarzem i wiozą do domku, gdzie ów pomieszkiwał i kładą go na dywanie, by czuwać nad niem do śwituCóż mi tu rzec na koniec... że prorokiem samym dla siebie był Lermontow pisząc, że i skuczno i grustno i niekomu ruku podat' ?
_____________________________
*  -  Podług mnie tenże się swoją porywczością sam do grobu wpędził (w ciągu jakich osiemnastu lat żywota, licząc od pełnoletniości do śmierci, Puszkin sam wyzywał najmniej 29 razy przeróżnych ludzi, nawet i o takie błahostki, jak to, że ktoś tą samą niewiastę chciał do tańca prosić, o co własnego wuja wyzwał). Insza jest okoliczność, daleko więcej zagmatwana, a o której pewnie jeszcze pisał będę, dyktatora powstania styczniowego, Stefana Bobrowskiego, którego też drogą pojedynku usunięto, choć zda się, że dawniej głoszone przekonanie, że za tem stali "biali" jest chyba tylko częścią prawdziwe.
 ** - podaje się, że wynalezione w 1818 roku, ale znam ja egzemplarzy z takiem zamkiem jeszczeć na 1810 datowanych, zatem jest z tem jakaś nieścisłość. Tak czy siak pytanie się rodzi zasadne, czy nawet jeśli ich z początkiem lat 40-tych miały już po większej części armie europejskie i, jak sądzę, jakie elity rosyjskie, to czy mogło to aż dosięgnąć zapadłej dziury na Kaukazie?

18 sierpnia, 2017

Za pamięć 26 Pułku Ułanów Wielkopolskich...

w dniu ich święta wypić się godzi, zatem dzisiaj toast za 26 Pułk Ułanów Wielkopolskich imienia hetmana Jana Karola Chodkiewicza z... Baranowicz wznoszę, jutro zaś za 19 Pułk Ułanów Wołyńskich imienia jenerała Karola Edmunda Różyckiego 

                                                            .

13 sierpnia, 2017

Sekretarz Polski czyli Ex Libris Wachmistrii kolejne...

... choć rzecz równie dobrze bym mógł w cyklu o okruchach niedawnej codzienności pomieścić... Idzie o dziełko nieduże i nieprzesadnie cenne* w sensie monety brzęczącej, choć nieocenione dla każdego, kto dawnych obyczajów śledzi. Zwie się toto zgoła barokowo, choć w 1947 roku wydane : "Sekretarz polski : praktyczne wzory podań do władz sądowych, skarbowych, wojskowych i administracyjnych, korespondencja handlowa, testamenty, umowy, korespondencja prywatna "/ pióra spółki autorskiej ichmościów Władysława Janusa i Karola Lipeckiego. Wydało tegoż dziełka Wydawnictwo Książek Popularnych, o której to oficynie nic więcej rzec nie mogę, zatem to jaka efemeryda pewnie. 
   Na stu kilkudziesięciu stronach jest w rzeczy samej wszystko, co tytuł zapowiadał i co z pewnością było przez lat wiele pomocnem ludziom prostym i bez wykształcenia w kleceniu własnych pism, podań, skarg i odwołań, natomiast swoistym curiosum jest dla mnie część poświęcona korespondencji prywatnej, gdzie autorzy, będąc najwyraźniej nader niskiego mniemania o zdolnościach swoich czytelników, podsuwają im teksty gotowe w sprawach już niemal intymnych...
   Poniżej próbka : "Zaproszenie do teatru niedawno poznanej panny" oraz dwa alternatywne możebne tejże panny responsy:
 "                                                                                        Kraków, dnia.................
     WIELCE SZANOWNA PANI !
  Jestem przekonany, że list ten bardzo Panią zdziwi. Ale ponieważ mam nadzieję, że przeczyta go Pani do końca i po namyśle wyświadczy mi tę łaskę, że spełni moją śmiałą prośbę, przeto odważam się skreślić tych kilku słów.
   Znamy się wprawdzie krótko, bo zaledwie kilka razy miałem możność i zaszczyt przebywać w Pani towarzystwie. Jednak tych kilka miłych uśmiechów, jakimi mnie Pani obdarzyła i tych kilka najmilszych słów, jakie Pani do mnie wypowiedziała, nasunęło mi właśnie śmiałą myśl, by zaproponować Pani spędzenie paru chwil w moim towarzystwie.
    Okazja ku temu - pozwolę sobie zaznaczyć - bardzo niewinna i jednocześnie wspaniała, właśnie się nadarzyła. Oto nasz teatr wystawia nową sztukę, doskonałą komedię. Czy nie zgodziła by się więc Pani wybrać ze mną na premierę, która odbędzie się w najbliższą sobotę? Przypuszczam, że gdybym ja okazał się nudny i nieciekawy, to i tak przyjemnie spędzi Pani ten wieczór, bowiem sztuka naprawdę bardzo wesoła.
   Bardzo proszę zastanowić się nad moją śmiałą propozycją i jeszcze goręcej proszę, wyrazić swą zgodę. Wyświadczy mi Pani w ten sposób naprawdę wielką łaskę.
   Jeszcze raz przepraszając za śmiałość, oczekuję przychylnej odpowiedzi i kreślę się                         z poważaniem
                                                    Adam Adamski                                          "

   "                                                                                        Kraków, dnia.................
       SZANOWNY PANIE !

   Nie pomylił się Pan, Panie Adamie, list Pański bardzo mnie zdziwił, gdyż propozycja w nim wyrażona była dla mnie wielką niespodzianką. Dla uspokojenia spieszę jednak dodać, że ta wielka niespodzianka była dla mnie jednocześnie bardzo przyjemna. Oceniam należycie Pańskie zaproszenie i wdzięczna jestem, że myśląc o rozrywce, nie zapomniał Pan o mnie.
   Na premierę zamierzałam pójść sama, względnie z koleżanką, bo słyszałam, że to naprawdę doskonała komedia. List Pana wybawił mnie z kłopotu szukania towarzyszki na ten wieczór. Jeszcze raz dziękując za zaproszenie, zasyłam pozdrowienia i pozostaję
                       z poważaniem
                                                     Anna Janicka                                                       "


 "                                                                                        Kraków, dnia.................
       SZANOWNY PANIE !

     List Pana wprawił mnie w zakłopotanie, gdyż nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek obdarzała Pana takimi uśmiechami i słówkami - jak to Pan pisze - że te upoważniły Pana do wystąpienia z tak nieoczekiwaną propozycją. Całą sprawę traktuję więc jako małe, a przeze mnie nie zawinione nieporozumienie.
    Do soboty jeszcze daleko, mam więc nadzieję, że mimo mojej odmownej odpowiedzi, zdoła Pan poszukać sobie milszej ode mnie towarzyszki na ten wieczór. Życzę w każdym bądź razie przyjemnej zabawy.
                      z poważaniem
                                                     Anna Janicka                                                        "


_____________________
* - komu ciekawo, może wpisać owo titulum i autorów w wyszukiwarkę i między inszemi znaleziskami znajdzie i z jakiej aukcyi domu aukcyjnego zapis, gdzie tejże pozycji ceni się współcześnie na 4 złote i groszy 44

07 sierpnia, 2017

O zawiłościach żywota wielkopolskiego hrabiego-mordercy, co śląskimi powstańcami komenderował... II

  W nocie poprzedniej, pomimo zamiaru szczerego by o właściwym ich bohaterze, Macieju hrabim Mielżyńskim pisać, więcej żeśmy przecie poświęcili uwagi bratu onegoż, Ignacemu, zatem pora nam do naszych baranów powrócić (revenons à nos moutons) ...
 Jako się czasem wejrzy na charaktery ludzkie poprzez pryzmat onych roli w familijej, osobliwie między rodzeństwem, to można czasem w ludziach już wielce dojrzałych dojrzeć, któż jest starszym bratem, a jeszczeć czy siostry młodszej, czy brata, czy i przeciwnie, która niewiasta była za młodu przez starszych braci rozpieszczaną i chronioną, a która właśnie młodszych w karbach utrzymywać musiała. Ów mechanizm, często wprawdzie dostrzegalny, rządzi się podobnemi prawami, co jednak stereotypy wszelkie i prosiłbym Lectorów, by nic z tego do siebie nie brali i swoich dziecięcych familijnych cyrkumstancyj, bo tu każdy przecie inszego przechodził  żywota kolein, a starczy choćby różnica wieku między rodzeństwem dość duża, choroba ciężka czy śmierć którego z rodzicieli przedwczesna, że o zamierzonym (lub nie) forytowaniu dziecięcia którego, by wszelkich tu zniweczyć prawideł rzekomych... 
   Studiując żywoty i postępki braci Mielżyńskich nie umiałem ja się pewnemu wrażeniu oprzeć, że w onych przypadku właśnie doszło jakoby do pewnej zamiany ról w tych starszeństwa relacjach i wynikłych z tegoż charakteru cechach... Owszem, młodszy Ignacy miał na sumieniu występek szkaradny, przecie żywotem swojem późniejszem poświadczał niemałej dojrzałości i odpowiedzialności, za to starszy Maciej był w nastrojach wielce chimerycznym, w postępkach nieodpowiedzialnym, zaś dzieje onegoż wielkiej niby miłości nieuchronnie mi na myśl przywodzą postępki rozkapryszonego przedszkolaka, nawykłego wymuszać łakocie i posłuch rzucaniem się na dywan i kopaniem wkoło nogami, tudzież lamentem pod niebiosa idącym... Tyle, że takim gówniarzom  przedszkolakom nikt do broni przystępu nie daje, a w każdem bądź razie nie powinien... :((
   Jako Ignacego wydziedziczono i familia na powrót swą przyszłość poczęła z Maciejem wiązać, ów uznając się za nie dość w rolniczych sprawach edukowanego, postąpił podług przyjętego wówczas we Wielgiej Polszcze, a zaszczepionego jeszcze za Dezyderego Chłapowskiego, obyczaju, iżby synowie właścicieli ziemskich podejmowali się praktyki w majątkach przodujących, iżby się z nowymi trendami, technikami i maszynami zapoznać mogli. Mielżyński poszedł się uczyć od Potockich, a ściślej do Bolesława Eligiusza Potockiego, gospodarującego w Będlewie. Tam onemu wpadła w oko i do serca córka gospodarska, ponoś wielce urodziwa, ale i cokolwiek trzpiotliwa, Felicja. Dla Potockich mariaż takowy był poza dyskursem, nie tylko za osławą na Mielżyńskich ciążącą za sprawą niedawnego skandalu z Ignacym w głównej roli. To byłby także mezalians w sensie majętności, ale i szło o absolutnie niezgodne charaktery; ponurzasty Maciej i pełna życia oraz wesołości Felicja raczej do siebie nie przystawali...
   Mielżyński jednak jakby sobie z tego wszystkiego nie zdając sprawy wybrał się do Potockiego z oficjalną prośbą o rękę córki, a gdy mu Potocki odmówił, ten poszedł tropem Wertera i usiłował się zabić. Ponoć ledwo go odratowano, aliści przyznam się, że zawsze gdy czytam o strzelających sobie w pierś z dubeltówki, to mam wątpliwości, co do prawdziwych intencyj strzelającego... Trudno, żeby oficer pruski i doświadczony myśliwy nie wiedział, że przy długiej broni jest to bardzo nieporęczny sposób, a konieczność dokonania sporej ekwilibrystyki przy naciskaniu spustu może w ostatniej chwili skrzywić tor lotu pocisku i efekt jest daleki od zamierzonego...* I jakoś nie wierzę, żeby to była jedyna dostępna broń w majątku wielkiego pana... I trochę mi też do tego pasuje zachowanie się panny, która pod groźbą kolejnej próby samobójczej godzi się poślubić desperata, wbrew nawet własnemu ojcu! Potocki wprawdzie się zarzekał, że zięć niczego po nim nie odziedziczy, ani nie dostanie, ale jednak przekazał majątek w Dakowach Mokrych w ręce Mielżyńskich, choć podobno idzie o Mielżyńskich z Iwna, czyli byłby to znów stryj Ignacego i Macieja, Józef**.    Jednak na stronie Dakowskiego dworu wyraźnie piszą, że obecny wygląd (z dobudowanym piętrem) dwór zawdzięcza Maciejowi, który go przebudował w latach 1912-1913, zatem musiał mieć tam prawo tem rozporządzać... Tak czy siak małżeństwo się trójki dzieci dochowało i to było bodaj jedyne, co ich łączyło, bo Mielżyński się wdał w politykę i trzykrotnie został posłem do Reichstagu, na zewnątrz wielkiego patrioty mając opinię***, w domu zaś małego tyrana, żony własnej każącego totumfackim pilnować. Ponoć rozprawiali i o rozwodzie i właśnie wzgląd na dzieci tym był, co ich przed tem krokiem wstrzymało... W fatalnym roku 1913 najstarsza Aniela miała lat szesnaście, młodsza Józefa trzynaście, a najmłodszy syn, Karol dopiero siedem. 
   W stadle tem jeszcze się jedna cecha Macieja z czasem ujawniła: chorobliwa zazdrość... I nie wdając się w to, czy zasadna, czy nie, ona właśnie do tragedii doprowadziła, gdy wkoło Felicji począł kręcić się syn jej przybranej siostry, Alfred hrabia Miączyński, młodzieniec, jak się zdaje, zainteresowany nie tyle wdziękami cioci, co onej pieniędzmi - tak w każdym razie zeznawała później dama do towarzystwa hrabiny. 19 grudnia hrabina wyjechała do Poznania na przedświąteczne zakupy, tyle że w onych trakcie miał się przyplątać młody Alfred, z którym razem spożyła obiad w znanej ówcześnie winiarni Hungaria. Podług jednej wersji ów obiad miał podłoże romansowe, podług innej siostrzeniec znów ciotkę molestował o pieniądze, a w każdym bądź razie wypił na tyle dużo, że szkaradnie pijanego owa zabrała do Dakowów, gdzie dotarli już głęboką nocą... I tu znów wersji jest kilka, że już tam na nich mąż czekał, insza, że dopiero po nich zjechał, najpewniej przez kogoś uwiadomiony...
   To, co jest pewnem, to to, że koło czwartej nad ranem godziny, Maciej Mielżyński światła pogasił w całym dworze, a potem stanął w drzwiach sypialni żony z latarką i nabitą dubeltówką... Cokolwiek ujrzał, uznał za zdradę, choć znów Felicji powiernica utrzymywała, że Alfred się znów tylko w finansowej materyi ciotce naprzykrzał.  Dwakroć z onej dwururki wypaliwszy, dwukrotnie się celnością popisał, żony prosto w serce trafiając, zaś onej epuzera w szyję, tętnic tamecznych rozszarpując, co nieboraka w parę pacierzy wykrwawiło... 
   Sądził Mielżyńskiego sąd wojskowy, który ...i tu się scandalum odsłona wtóra otwiera... Mielżyńskiego uniewinnił, uznając że ów działał w obronie honoru ! Szło tam jeszcze o to, że nibyż w afekcie, co mnie się nie zanadto zgadza z owym świateł gaszeniem i z latarką naszykowaną. Nie wiem, czy dwór był już zelektryfikowanym i hrabia korki wykręcał, czy też po całym domu chodził i lamp naftowych niezgaszonych gaszał, dość że mi to więcej pachnie premedytacyją, by nikt inszy w ciemnościach za świadka służyć nie mógł i by on był jedynym światłem rozporządzającym... 
   Po wyroku sądownem się opinia publiczna dość dokładnie podzieliła, przy czem podział szedł podług narodowości: niemiecka czyn hrabiego chwaliła, widząc w niem czyn świadczący "o tak szczytnym pojmowaniu małżeństwa, że należy sobie tylko życzyć, aby stało się ono ogólnym w naszym narodzie", zaś polska w hrabim widziała po prostu mordercę, który się wykpił od kary.  Ano i przed Mielżyńskim się zamknęła znakomita większość polskich drzwi, bojkotowano go powszechnie,  a nawet i demonstracyjnie wychodzono z lokali, w których się zjawiał... Dość, że Mielżyński dość szybko się z wszelkiego życia publicznego usunął, bratu przedał rodowych Chobienic i żył na uboczu. I najpewniej by tak trwało po żywota onego kres, gdyby nie to, że w odległym Sarajewie jeden wątły studencina paroma strzałami rozpętał burzy na skalę światową... Ale o tem, co hrabia w czasie wojny, a ściślej wojen i insurekcyj przyszłych czynił, to już opowiemy w nocie tego mimowolnego cyklu następnej...:)

_________________________________
* - wśród zwykłych żołnierzy, osobliwie w armii pruskiej, gdzie ich dręczono częstokroć i ponad miarę, spotykało się samobójstwa, gdzie nieszczęśnik zdejmował but i onucę, lufę karabinu wkładał w usta i naciskając dużym palcem u nogi spust, rozwalał sobie czaszkę i mózg... Tyle, że jakoś mi taki "nieelegancki" sposób plebejskiego samobójstwa nie pasuje do hrabiego i oficyjera...
** - jest i wersja, że to samej Felicji ociec onegoż majątku przekazał, jeno że naówczas dość dziwnem byłoby jego późniejsze "dziedziczenie" przez dalszych męża krewnych...
*** - zaprzyjaźniony m.in. z Korfantym, wspierał liczne polskie przedsięwzięcia i wydawnictwa, a oficynę Karola Miarki z Mikołowa, gdy jej groziło bankructwo, uratował, dokonując onej fikcyjnego zakupu i długi spłacając.

04 sierpnia, 2017

O zawiłościach żywota wielkopolskiego hrabiego-mordercy, co śląskimi powstańcami komenderował... I

  Napomniany przez Torlina, który się w zamierzchłościach not powtarzanych w związku ze świętem pułkowym 25 Pułku Ułanów Wielkopolskich, pułku Dziadka mego, doszukał niespełnionej obietnicy, że noty napiszę o pierwszym tegoż pułku(a ściślej onegoż protoplasty : 115 ochotniczego Pułku Ułanów Wielkopolskich) dowódcy, majorze Macieju Mielżyńskim, siadam zatem by błędu zapomnienia i zaniechania naprawić...
   Urodził się ów w Roku Pańskim 1869 w wielkopolskich Chobienicach, majętności swego ojca, Józefa, wywodząc się z familii o przepięknych tradycjach*  i o niemałej, nawet jak na Wielkopolskę, zamożności. Maciej po ukończeniu szkół średnich na studia prawnicze wypuścił się wcale daleko, bo aż do Monachium. Być może, że przyczyną była funkcjonująca tam szkoła malarska Józefa Brandta, gdzie Mielżyński studiował równolegle, a choć bez większych jednak sukcesów, to jednak owym studiom musiał się oddawać z na tyle dużym zapałem, że ojciec stracił nadziei na dziedzica w jego osobie i postanowił posiadłości rolne przekazać młodszemu z synów, Ignacemu. Ten jednak okazał się być nieodpowiedzialnym hazardzistą i powierzone mu w celu pomnożenia 250 tysięcy marek przyszłego posagu siostry Zofii przepuścił w ciągu kilku nocy w kasynie, o którym piszę w przypisie. 
   Skandal, szok i cios dla ojca, jakiem to się stało, zaowocowało wydziedziczeniem i wygnaniem Ignacego z domu, aliści przyszłe koleje onego żywota dowodzą, że mimo owego paskudnego postępku in futuram sprawował się niezgorzej. Być i może takoż temu, że w czasie dlań tragicznym miał kto mu ręki pomocnej podać, a tym kimś był stryj rodzony, Józef hrabia Mielżyński, co w bratanku, czy ściślej i po staropolsku właściwiej: w synowcu dostrzegł był to, czego widać ojciec nie umiał. Przyjąwszy go do administrowania majątkiem w Iwnie, nie zawiódł się, gdzie może to tyleż talentów Ignacego zasługa, może i wrodzona ku koniom miłość niemała, co zaowocowała założeniem w tam majątku, do dziś istniejącej, znanej i szanowanej (czego nie o wszystkich dziś naszych stadninach da się rzec...), stadniny koni specjalizującej się w koniach krwi angielskiej. Dość rzec będzie, że w Międzywojniu stadnina dla samego wojska dostarczała corocznie po jakie pół setki koni młodych, czyli remontowych, a to przecie nie był onej cel najpryncypalniejszy! 
   Stryj w czas jaki później przekonał się najwyraźniej, że i charakteru Ignacy był niepodłego, mimo plamy na honorze szkaradnej, dość, że dołożył i rękę córki, Seweryny**, która Ignacemu toż Iwno w wianie wniosła, a gdy ów po latach od brata odkupił jeszczeć i Chobienic, przy umiejętnym gospodarowaniu tak jednem, jak i wtórem majątkiem, na powrót między najznamienitszemi obywatelami Wielgiej Polski znów począł być liczonem, tęgo się zresztą udzielając i społecznie, a i w akcji wykupywania ziemi z rąk niemieckich. 
   W wielkiej wojnie, jak ją wówczas nazywano, wojował w pruskiej kawalerii a do insurgentów wielkopolskich przystał już 30 grudnia 1918 roku, pierwotkiem jako wolontarz i żołnierz zwyczajny, przecie wrychle go wyłuskano i przetłomaczono, że modestia modestią, ale oficyjerów brakuje powstańcom kaducznie, a ów przecie oficjalnie był nominowanym na niemieckiego porucznika. Dowodził przeróżnymi jednostkami, w tem i całym odcinkiem frontu północnego pod Łabiszynem, a posłynął jako ten, co własną osobą, z karabinem maszynowym w ręku, poprowadził wcale skuteczny atak na Rynarzewo. W lipcu 1919, że w Wielgiej Polszcze po rozejmie w Trewirze i rozpoczęciu prac przez Międzynarodową Komisję graniczną, było względnie spokojnie, zaś na nieodległym Śląsku się wzięli Ślązacy do broni, to Ignacy w spokoju usiedzieć nie umiejąc, poszedł z trzystoma ochotnikami przez Sosnowiec na Śląsk, by powstańców tamecznych wesprzeć. Powróciwszy w Poznańskie, zakrzątnął się wkoło utworzenia i wyekwipowania własnym sumptem pułku jazdy, co się na frontach Wielgiej Polski już nie przydał, ale że akuratnie szło w Polszcze na walną rozprawę z idącą na Warszawę czerwoną zarazą, poszedł był i Mielżyński w ten bój na czele niejako "swego" 215 Pułku Ochotniczego Jazdy Wielkopolskiej, a o którem to pułku pisałem tu już za sprawą onegoż święta pułkowego, co akuratnie na dniach nieledwie wypada, bo ośmnastego bieżącego miesiąca, w rocznicę bitwy pod Brodnicą, jeno żem tegoż pułku Wam opisywał jako 26 Pułku Ułanów Wielkopolskich imienia hetmana Jana Karola Chodkiewicza, bo pod takim numerem i nazwą ów po wojnie pozostanie w składzie Wojska Polskiego, co było honorem niemałem dla pułku przecie ochotniczego... Po wojnie Ignacy, z wojska wystąpiwszy, już jeno się gospodarowaniu, stadninie i polowaniom poświęcił, niemałej się doczekawszy popularności w Wielkopolsce, ale i szacunku, którym mniemam zmyte zostały dawniejsze jego młodzieńcze występki. A czemu ja tak wiele piszę o Ignacym, gdym o bracie jego, zbrodniarzu, tejże noty zamierzył ? Ano bo w owym komentarzu, gdzie się Torlin owej noty nienapisanej o Mielżyńskim domagał, napisał dokładnie tak:"(...)noty o Macieju Mielżyńskim, jednej z najwspanialszej postaci polskiego Międzywojnia. A godny jest upamiętnienia." na com responsował, cokolwiek zniesmaczony tem określeniem, że nie sądzę iżby Maciej był takiego miana godzien... Rzecz całą jednak poniewczasie przemyślawszy, mniemam, że Torlin zwyczajnie braci pomylił i o Ignacego mu szło... Co zaś się Macieja tyczy, to przyjdzie Wam się w pacjencji uzbroić krztynę, bo o niem opowiemy szerzej w części wtórej...:))
__________________________
* - dziadek naszego bohatera, również Maciej, wojował w powstaniu listopadowym w pułku jazdy przez inszego wielkiego Wielkopolanina, Dezyderego Chłapowskiego sformowanem i dowodzonem. Przesiedział za to później dziewięć miesięcy w pruskiej twierdzy, a po uwolnieniu, wzorem swego dawnego dowódcy jął się wojowania z zaborcą na ekonomicznem polu, znakomicie gospodarując, udzielając się społecznie i patronując licznym inicjatywom wielkopolskim. Był m.in. jednym z założycieli i udziałowców Spółki Akcyjnej Bazar, która najsławniejszego hotelu w stolicy Wielkopolski pobudowała ( to ten w którym mieszkał i z którego balkonu przemawiał w grudniu 1918 roku Paderewski), ale w temże budynku siedziby swej miały przeróżne inne instytucje, jak Bank Włościański, Centralne Towarzystwo Gospodarskie, Poznańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk (którym przez lata kierował brat Macieja, Seweryn), tamże miał swej siedziby w 1848 Komitet Narodowy, czyli przywódcy powstania, tamże miał swego "sklepu żelaznego" Hipolit Cegielski i tam też się mieściło Kasyno (później na Koło przemianowane:) Towarzyskie. Sam Maciej Mielżyński być winien jeszcze i w historii mody wymieniany, bo to jego pomysłu czapkę z daszkiem, której ów sobie obstalował i całe życie naszał, naśladowano najpierw we Wielgiej Polszcze, zasię i w całem kraju powszechnie, zwąc ją na pamiątkę Mielżyńskiego: "maciejówką".
** - małżeństwo pozostało bezdzietne i koniec końców dziedziczył owe majętności syn adoptowany Józef Mielżyński-Wichliński, choć genów Ignacego pewnie by się i dziś szło jeszcze w okolicy doszukać, bo ponoć namiętnością jego kolejną za końmi i polowaniami, na które zjeżdżała śmietanka europejskich arystokracji (w 1937 gościła w Iwnie holenderska królewna Julianna z księciem Bernardem świeżo poślubiona), były wiejskie dziewczęta, które bałamucił z upodobaniem, zasię je wydawał za mąż, zazwyczaj dokładając do posagu krowę, których pogłowie w okolicy wzrosło wydatnie:)

 

03 sierpnia, 2017

Za pamięć 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich imienia Pułkownika Jana Kozietulskiego...

...którego to pułku dziś święto akurat wypada, żem ongi już pisał tutaj. Dziś Was znów do toastu zapraszam, osobliwie, że potem, aż do 18 sierpnia o suchem pysku siedzieć przyjdzie, a kielichy jeszcze tylko wszystkiego w tym roku sześć razy wznosić będziecie, chyba że nie za świąt pułkowych sprawą... :)