01 marca, 2013

Jeszczeć o pojedynkach i Wieniawie...II

  Jakem o idolu mem, Bolesławie Wieniawie-Długoszowskim, był pisał biograficznego cyklu (I, II, III, IV, V, VI ), czy gdziem poemy Jegoż cytował, czy elegiją na zgon pisał tragiczny, niemal żem tam nie dotknął pojedynków themy*, czego teraz zrozumieć probując, prawdziwie nie wiem, zalim podświadomie chciał sobie jeszcze na przyszłość do suplementów pozostawić czego, czyli też - co chyba więcej możliwe - żem miał jakiego żalu podskórnego o to... Trudne to i do wyłożenia może, więcej jeszczeć do pomiarkowania, bom przecie Go miłować winien z dobrodziejstwem inwentarza, przy tem ów właśnie pojedynkowy rys jak najbardziej doń przecie pasuje, takoż do image'u przezeń kreowanego, jako i do prawdziwie głęboko kultywowanego pojęcia honoru, jako wartości niemal nad wszystkiem nadrzędnej. I nie drwię tu, bo nie ma z czego, wziąwszy, że owo go na koniec na ten taras nowojorski zawiodło, z którego w dół samobójczo skoczył.
   Głos raczej powszechny Go w tych pojedynkowych zapałach więcej i może gloryfikować jest gotów: Wieniawa "nie tylko sam bił się wielokrotnie; ale pełnił wszelkie możliwe funkcje przy pojedynkach innych, dziesiątki razy sekundował, prowadził walki, a już stale udostępniał pojedynkowiczom ulubione miejsce spotkań stołecznych, krytą ujeżdżalnię 1 Pułku Szwoleżerów. Wiedziała o tym cała Warszawa, nikt jednak nie słyszał, by Wieniawa został kiedykolwiek pociągnięty do odpowiedzialności karnej za tak jawne, sprzeczne z prawem działanie."** Trudnoż tu nie wychwycić u autora nutki swoistego podziwu, powszechnego niemal wszystkim, co o Niem piszą. Gdzież tu zatem na jaki żal, choćby i skrywany, i mimowolny, miejsce?
  Ano bom Go miał za człeka dość roztropnego, by, mimo wszystko, pojmować, że to już łąbędzie śpiewy i anachroniczność sroga, co niechby sobie może i była lat jeszcze wiele, gdybyż nie to, że nieraz za fałszywie pojętem honorem niejeden przychodził dramat, gdy człek w pełni sił jeszcze wczoraj, dzisiaj kaleką zostawał, czy gorzej jeszczeć: żywota postradał... Że on, który znał przecie ceny, cośmy jej za wolność zapłacili, a więcej jeszczeć przez ten autorytet, co go miał u wszytkich, winien może jako tych spraw ukrócać, moderować, zapały tępić, byśmy darmo, w bratobójczych starciach tej kadry z takiem trudem wychowanej i wyszkolonej,  nie tracili bez pożytku i głupio... Ano i takiegom miał doń skrywanego, bo skrywanego, przecie żalu cichego, że się ponad ową tradycję nie okazał... Do czasu...:)
   I taż jest bowiem, bodaj czy nie najprzyjemniejsza, w historyka robocie chwila, gdy faktów i cyrkumstancyj poznawszy nowych, z czystem przecie sumieniem, boć nie dla kariery, mamony, próżnej sławy, a dla prawdy umiłowania, dawniejszych swych poglądów zmienia i zwrócić honor niebacznie obwinionemu jest obligowanem...:) Wystawmyż zatem owe cyrkumstancyje nowe, a drzewiej mi nieznane...
   Pisałżem w nocie o pojedynkach poprzedniej, że w każdem pułku na okoliczność taką trzymano pary pojedynkowych pistoletów, czasem wielce oprawnie prezentowanych w kasynie, czasem cichcem trzymanych w szufladzie u kogo zaufanego. Ano i nie do końca to prawda, bo w 1 Pułku Szwoleżerów, którem właśnie Wieniawa lat niemało dowodził, ich nie było... I, zda się, nie w tem jednem pułku stołecznego garnizonu, a najmniej w kilku, jeśli nie we wszystkich. Pamiętnikarz bowiem, któremu rewizyją poglądów zawdzięczam, podporucznik tamtocześny*** Zygmunt Sokołowski, który z artylerzysty został lotnikiem, służył w 1 Pułku Lotnictwa Myśliwskiego i jak z memuarów**** jego wynika, i tam także takich pistoletów nie miano. W garnizonie stołecznem bowiem byłoż przyjętem udawać się po nie do Spółki Myśliwskiej, gdzie jedną przechowywano parę i jej wypożyczano za kaucją, nawiasem niebagatelną, bo 75 złotych liczącą. Porucznik Sokołowski tak swój opisuje pojedynek:
  "Pojedynek jak pojedynek. Jeden odbywa się krwawo, drugi bezkrwawo. Nasz był ten drugi. Pierwszy strzał oddał mój przeciwnik celując w moją głowę. Padł strzał, a mnie nic się nie stało. Wtedy ja wycelowałem w jego pierś, by mieć większe prawdopodobieństwo trafienia. Padł strzał i... znowu nic! Ponieważ warunki były tylko do pierwszego strzału zostaliśmy wezwani do pojednania. Wtedy posunął się w moją stronę mój przeciwnik i ja również zacząłem iść w jego kierunku. Po dojściu do siebie wyciągnął dłoń do mnie, ja podałem mu swoją bez słowa i wróciliśmy do swoich powozów i w bardziej już radosnym nastroju wróciłem do pułku".
   I gdzie tu Wieniawa? Cierpliwości...:)
    "Oddając pistolety [w siedzibie Spółki Myśliwskiej - Wachm.] zapytał mnie obsługujący starszy pan, jak wypadł pojedynek i które pistolety były w użyciu, "czy te" dodał [...] Odpowiedziałem, że właśnie te, na co on z kolei: "no to nic dziwnego, że bezkrwawo", chociaż mu tego nie powiedziałem. "To są pistolety Wieniawy i on ma je stale w użyciu, gdy potrzeba". Przypomniałem sobie w tej chwili, że gdy mój przeciwnik wypalił posypały się gałązki z drzewa za mną, było to bowiem na polanie w lesie..."
   Ano i to wszystko... Przypomnę, że po zdaniu dowództwa szwoleżerów, Wieniawa przez lat kolejnych kilka był komendantem właśnie warszawskiego garnizonu. I jak złożyć to do kupy z ową sławą pojedynkowego guru, dzięki której chyba bez przesady orzec możem , że działalnością swoją ogarnął cały pojedynkowy światek warszawski i dodać konkluzyje po lekturze wspomnień Sokołowskiego się cisnące, rzecz staje się jasną... Najpewniej to Wieniawy czynność cicha, że w Warszawie te pistolety łatwo dostępne nie były. Zapewne też i na to Onegoż całe staranie, by zmonopolizowawszy tego pojedynkowego światka, cichcem znów zadbać i o to, by do minimum zredukować ofiary zbyteczne, nikogo przy tem na adrenalinie i emocjach głęboko przecie przeżywanych, nie szkodując...:) Zwracam honor, Mości Generale!:)
_____________________________________________________
* jenom w jednej z części wzmiankował, że był sekundantem Słonimskiego w onegoż słynnym pojedynku z malarzem Mieczysławem Szczuką... 
** J.Rawicz "Do pierwszej krwi" Warszawa 1974 s.33
*** Wojnę odbył w lotnictwie bombowym, m.in. w słynnym 304 Dywizjonie Bombowym Ziemi Śląskiej. Po wojnie wrócił do kraju na zgubę swoją, bo choć początkiem mu dozwolono pracować, m.in. wykładać taktykę lotniczą w Akademii Sztabu Generalnego, to aresztowany w maju 1952 roku, został skazany na śmierć jako "wróg Polski Ludowej" i stracony w więzieniu mokotowskim w sierpniu 1953 roku.
**** Z.Sokołowski "Moje święta pułkowe" w "Przegląd Kawalerii i Broni Panc." Londyn 1986 T.XVI, nr 121, s.353 i nast.

24 komentarze:

  1. Doczekaliśmy się Panie Hrabio.
    Wieniawa górą, zawsze tak uważałem. Co zaś do zachowania tajemnicy. Pojedynki to sprawa ludzi honoru, poza tym nie było wtedy przeklętego wynalazku aparatów telefonicznych z możliwościami foto i Video. Teraz pewnie zaraz po fakcie film z tego wydarzenia zaistniałby na YouTubie. Co już przyczyną wielu kłopotów było, a i samo słowo honor martwym czynią. O tempora! O mores!
    Tradycyjnie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda... czasem zdaje mi się, że na te nowowymyślne ustrojstwa, co nie tylko dzwonią, ale i filmują, mailują, rachują, drogę pokazują, ceny sprawdzają, piorą, prasują i gotują, to powinni dozwoleństw wydawać jak na broń...
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
  2. Vulpian de Noulancourt1 marca 2013 12:15

    1. Podtrzymuję ostatnią wypowiedź: jak się czymś zajmować, to poważnie i na całego. Co to za pojedynek bez zabitego? Co to za honor, na którym plamy ścierano wystrzałem z pistoletu, którym nie dało się w cel trafić nawet z bliska, bo znosił haniebnie? I nikt nie protestował, nikt nie spostrzegł nadmiernej umowności? Toż pojedynkowicze to przecież miał być kwiat armii, więc z założenia ludzie na broni się znający, a nie przypadkowi księgowi, którzy po raz pierwszy pistolet z bliska widzieli.
    2. To już rosyjska ruletka poważniej wypada w zestawieniu z takimi pojedynkami.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ad.1 Tyżeś to, Vulpianie? Nie podmienili Cię aby? Bo pomiarkować nie umiem skąd tyle krwiożerczości w człeku, com go miał za oazę umiarkowania, łagodności i spokoju... Tuszę tylko, że nikt się tu Twemi słowy obrażonym nie poczuje i Cię wyzwać nie zechce... Nic to, przecie, znaj że Cię w tem nie opuszczę, choć być i może godniejszych byś chciał mieć sekundantów i Twoje ja po temu prawo szanuję... Aliści, gdybyś to mnie zechciał powierzyć ten zaszczyt, to miarkując intencyje Twoje, zadbam by ów pojedynek się odbył tak, by się tego nie dało żadną umownością skwitować. Najlepsze byłyby zapewne kartacze, ale skąd ich brać? Tuszę, że w razie czego zadowolą Cię zwykłe handgranaty?
      Ad.2 Jeśli już, to wolałbym stukułkę... Zawszeć to chociaż z cudzej ręki...
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
    2. Vulpian de Noulancourt2 marca 2013 09:29

      1. Jam to, ja - niepodmieniony. To tylko rezultat mojego podejścia do tego, co robimy. Jeśli już ktoś się na coś decyduje, to niech to robi najlepiej jak umie - porządnie, żeby nikt nie mógł bylejakosci zarzucić (a i zadowolenie z dobrze wykonanej roboty większe). Tak samo z pojedynkami. Jeżeli już to na całego; żadnych umowności. A i szeregi pojedynkowiczów by topniały...
      2. Generalnie rzecz biorąc pojedynki nie są moim ulubionym tematem.
      3. Przypomniały mi się opowieści mojej śp.
      babci, która pojedynki otwarcie wyśmiewała. Podawała przykładowe warunki, by honor nie ucierpiał, a strony spokojnie mogły udać się po wszystkim na śniadanie: odległość trzydzieści kroków, nie wolno ruszać się ze swojego stanowiska, rzucać nie wolno (to był pojedynek na scyzoryki).
      4. A na Panzerfausty (bazooki) byłoby możliwe?
      Pozdrawiam

      Usuń
    3. Ad.1 Ufff... Kamień z serca
      Ad.2 Jak wyżej...:)
      Ad.3 Babci imaginacyi powinszować...:)
      Ad.4 Życzenie Waszmości obowiązkiem mojem! Duchem pędzę, by poszukać...
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
  3. Brak mi w tym wszystkim Mości Wachmistrzu, nie ujmując niczego z urokliwości znakomicie napisanego tekstu, jakiegoś zwymiarowania problemu, tzn. ile tych pojedynków miało faktycznie miejsce i w jakiej skali rzecz się cała jawi. Dwa na rok, a może dziesięć na tydzień, co całkowicie zmienia obraz sytuacji. Z tekstu wynika wprost, spora teatralność i umowność tych incydentów, co jakoś mało prawdopodobnym mi się wydaje, nawiązując chociażby do komentarza Imć Vulpiana, który słusznie zauważa, że chyba nikt nie strzelał do siebie z pistoletów jeno po to aby czas na służbie jakoś sobie umilić :-)
    Kłaniam z zaścianka Loch Ness :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Matematycznie miarkując, że by tych pistoletów pożyczyć, najpewniej w przeddzień, bo pojedynków zazwyczaj odbywano o świcie, zasię oddać, dwóch dni najmniej zejdzie, jeśli nie trzech, być częsciej to nie mogło niźli do dwóch najwyżej w tygodniu, chyba że doliczymy tych, gdzie biała rządziła broń... To by zaś w roku znaczyło najmniej jakich dwustu pojedynkowiczów, a to mi się zda liczbą chyba jednak zanadto wysoką... W najlepszem razie połowa z tego... Co się zdania tyczy ostatniego, to na służbie rzecz sama z siebie ex definitione jest wykluczoną, aliści po służbie... jeśli zważyć na porażającą w niektórych pułkach popularność gry w tzw. stukułkę z rosyjskich oficerskich kręgów przeniesioną, to nie wiem, czy bym dał za to głowę...:)
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
    2. Przypuszczam, że GUS nigdy nie zbierał takich danych :-) a rzecz cała, jeśli z jakiś powodów miała miejsce, była ukrywana, tuszowana i zamiatana pod dywan. Różnie na to wszystko można patrzeć, w relacji do czasów II RP, bo o tym okresie mówimy. Masoneria też została w okresie międzywojennym zakazana, a istnieje do dziś, więc pewnie pojedynki w armii też miały sporadycznie miejsce. Przypuszczam, że ich liczba wraz z upływem czasu sukcesywnie malała aby na końcu w jakieś krotochwile się przekształcić, co nie zmienia faktu że dawało to wszystko pożywkę dla legend, barwnych opowieści, etc.
      Pozdrawiam z zaścianka Loch Ness :-)

      Usuń
    3. Z pewnością nie zbierał, a nawet gdyby zbierał wraz byłaby dysputa nowa o onych cyfr rzetelności, zważywszy że czyny owe to przecie crimen i chętnych do przyznawania się zapewne by trzeba przez pół dzielić, luboż spisawszy trupy i ranionych ciężko, czego się już skryć by nie dało, uznać , że to wierzchołek góry lodowej, jeno jaki? Jedna trzecia czy jedna setna? Co się tyczy kultywowania krotochwil, to dwóch bym jeszcze uwag dodał: primo, co nam tu wciąż umyka, że nie jeno wojskowi się pojedynkowali , a nawet rzekłbym, że pojedynki najgłośniejsze to właśnie cywilów sprawka (a przynajmniej ex-wojskowych), secundo, że nie baczym na otoczenia presję... Mało to z nas, wybornie znając, że to durnota i ku niczemu nie prowadzi dobremu, nie zakurzyło w szkolnej toalecie, jeno dla tej przyczyny, że czynili tak insi, a owi najpewniej dla tejże przyczyny, że czyniliśmy to my?
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
  4. wieniawa miał pojedynki we krwi, taki już się urodził. poza tym był pierwszym ułanem rzeczypospolitej.
    pozdrawiam wiosennie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. On by zapewne wolał określenie: szwoleżerem:) Choć czy to znów o nazwę idzie, czy o ducha raczej...?
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
  5. Tylko po co skakał, zamiast zabić się w pojedynku?

    OdpowiedzUsuń
  6. Przeczytałam, dziękuję.
    Ja jednak wolę pojedynki na szpady. Trzej Muszkieterowie i ten Czwarty to jednak pięknie walczyli... A już Kmicic z Małym Rycerzem to po prostu poezja. No i tam żadnej "podpuchy" nie mogło być. Musiał jeden drugiego "usiec".
    Pozdrawiam serdecznie.:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O wieleż mię memoryja nie zwodzi, to jakoś obaj ten pojedynek przeżyli. Że nie wspomnę o pojedynku rzeczonego Wołodyjowskiego z niejakim Bohunem...:) A to przecie wojenne czasy i oba pojedynki były niejako w zastępstwie małej bitwy. W czasach późniejszych na toż właśnie po pistolety sięgnięto, że się broń biała nadto mało skuteczną widziała, a w czasach Kodeksu Boziewicza sam autor onegoż przestrzegał przed zjawiskiem w Niemczech rozplenionym, gdzie się w tamecznych burszenszaftach wyzywano o byle co, a że i na białą broń i jeno do pierwszej krwi, to się wszystko jeno bliznami kończyło i tanio zdobytą sławą awanturniczo-honorową...
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
    2. Aleś oczywiście, że Pierwsza Szabla Rzeczypospolitej nie usiekła ani Jędrusia ani Bohuna, bo nie to było najważniejsze. Jednak nadal pojedynki na szpady czy szble wydają mi się bardziej honorowe. Stały się nawet dziedziną sportu. Natomiast strzelanie do siebie nawet zgodnie z przepisami i kodeksem to mi sie kojarzy ze strzelaniem do siebie kowbojów... chociaż tam to miało większy sens, bo jak jeden drugiemu ukradł całe stado bydła, albo ziemię zawłaszczył to trzeba się było go pozbyć...
      Poza tym wiadomo, że w czasach II Rzeczypospolitej to często z nudów się na te pojedynki wzywano...
      Pozdrawiam :)

      Usuń
    3. No ale przecie owi kowboje historycznie późniejsi, to kto tu miał od kogo obyczajów podkradać?:) Rzekłbym, że to owi na tem Dzikiem Zachodzie resztek kultywowali czegoś, co sami luboż ich przodkowie ze starych krajów przywieźli jako wyobrażenie zachowania honorowego...
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
  7. Bardzo mądre posunięcie Wieniawy, bo szkoda by było życia tych zapalczywych i nadmiernie honorowych pojedynkowiczów.
    Serdecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W pełni się z tem zgadzam i tem większa dlań czołobitność moja:)
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
  8. No to Wieniawa łbem nie od parady się wykazał oficerów swoich na straty nie narażając, a i honor zachować pozwalając. Ma rację Antoni, że w czasach dzisiejszych, w których to honor nie przystoi, bo niepoprawny politycznie niechybnie informacja zdjęciami i filmami w sieci się ukazała, nimby pojedynkujący się po koniecznej po takim przeżyciu wypitce do snu się pokładli. ;-)

    P.S. Mam nadzieję, że ten komentarz znów do spamu nie trafi jak poprzedni, ale jeśli i tak blogger ustawi, to trudno.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznam, że nie wiem, do czego Waść z tem spamem pijesz, bom nie mieszkając pospieszył wejrzeć, zali czego uwolnić nie trzeba, aleć tam jeno jakich dwóch anglojęzycznych żem znalazł naciągaczy, zatem jeśli co przepadło, to nie ustawień bloga mego wina i nadziei pełnym, że to jeno jaka może incydentalna z przglądarką czy jeszcze czem inszem siurpryza...:((
      Prawyś Waszmość, że w obecnej dobie trudnoż we wszytkiem o sekrecie zamyślać, skoro nie jeno dwóch pojedynkowiczów zabawy wraz by powszechnemi były, aleć i wielce sekretne państwowe archiwa w czas niejaki zgoła jawnemi się stają i zdałoby się nieledwie, że owi, co tych sekretów przedają, jakiej między sobą licytacji czynią, kto chyżej i kto więcej tajnego czego ujawni...
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
    2. Pisałem byłem pod poprzednią notką o sekundantów ważnej roli. Jak nie w spam komentarz poszedł, to może gdzieś w kosmosie bitów krąży. ;-)

      Spieszę mniej więcej powtórzyć:
      Ważną była rola sekundantów. Przy pojedynku na szable stali oni u boku pojedynkowicza z takąż jak on bronią, ale z tępą klingą, mogąc akcję niezgodną z regułami sparować. Ciekawiej było w pojedynkach na broń palną - do pojedynku były wszak zawsze dwie pary pistoletów. Ta druga dla sekundantów, mogących któregoś z pojedynkowiczów ustrzelić, gdyby ten nie daj Bóg zasady pojedynku złamał. Nie słyszałem o takim przypadku, żeby sekundant którego pojedynkującego się ubił, ale może i był przypadek, że takiegoż poranił.
      Ciekawym jak to w literaturze wygląda...

      Usuń
    3. Przyznam, żem się w znanej mi literaturze z czem takiem nie spotkał, zatem rzecz jeno na wąski dość i więcej ceremonialny, niźli praktyczny obyczaj kładę. I raczej nie sądzę, by sekundant swego druha strzelał, by ów największego nawet jakiego poczynił łajdactwa, choć tu znów rzecz mi się niemal niepodobieństwem widzi. Owszem, znam ja, że przed lufą człowiek kontenansu traci, czytywałem o takich, co się plackiem na ziemię kładli, za nic mając honor i wstyd, za despekt już uchodziło, gdy się który garbił, mimowolnie przykucał, czy bokiem obracał, byle pole dla kuli umniejszyć, przecie to wszystko potem w świat szło, bo spectatorów nadto wielu i onemu wieczna za takąż postawę sromota...
      Kłaniam nisko:)

      Usuń

Być może zdaje Ci się, Czytelniku Miły, że nic nie masz do powiedzenia aż tak ważkiego, czy mądrego, by psuć wzrok i męczyć klawisze... W takiem razie pozostaje mi się tylko z Tobą zgodzić: zdaje Ci się...:)