Blog staropolski. Różności historyczne, facecje i refleksyje, spominki i przypowieści oraz czasem i komentarze rzeczywistości dzisiejszej...
31 sierpnia, 2018
Święto 9 Pułku Ułanów Małopolskich...
...akuratnie dziś przypadające prosi się o toast czem godnym, osobliwie, że do kolejnego święta niemal miesiąc czekać przyjdzie, a potem już i do grudnia bez żadnego...:(( Ciekawych dziejów tegoż pułku i tradycyj upraszam tutaj:)
26 sierpnia, 2018
Święto 2 Pułku Ułanów Grochowskich imienia generała Józefa Dwernickiego...
...dziś akuratnie wypada, tandem poświętujmy, kto chce i może za ich pamięć czego tam stosownego przechylić, a kto by ich spomnieć chciał z dziejów, żurawiejek, obyczajów i tradycji, nawet jak na kawalerię niecodziennych, tego do dawniejszej o nich notki upraszam...
18 sierpnia, 2018
Za pamięć 26 Pułku Ułanów Wielkopolskich...
w dniu ich święta wypić się godzi, zatem dzisiaj toast za 26 Pułk Ułanów Wielkopolskich imienia hetmana Jana Karola Chodkiewicza z... Baranowicz wznoszę, jutro zaś za 19 Pułk Ułanów Wołyńskich imienia jenerała Karola Edmunda Różyckiego
17 sierpnia, 2018
Confessio...
Pytacie czasem sekretnie, czasem otwarcie, cóż to mię tak zajmuje, żem bloga swego poczucił niemal, niczem Gioacchino Rossini oper swych cudnych komponowanie... Cóż mi rzec, okrom tego, że Rossini powód miał arcydobry, którego jeno zazdrościć mogę, co mnie się jednak tyczy, tom zgłupiał już do cna i począłem pisać powieści, choć nie wiem, czy to nie nad miarę słowo na określenie wypocinek moich. W szczegóła nie wchodząc, bohaterów powiastki jest kilku, wielce ze sobą zaprzyjaźnionych, którzy na skutek starań i talentu jednego z nich, takoż i splotu przypadków przeróżnych, poczęli podróżować w czasie, niezwykłe przy tem przeżywając przygody, ucząc się sami spraw dla nich nowych, ale i samemu nowych czasem tworząc dalszych tej historii biegów... Pod spodem żem sobie umyślił fragmentum pewne wystawić, z jednej z tych podróży najpierwszych, a po trosze i trochę przypadkowych.
. . .
[...]Odpaliłem znów palnik, choć
już z kłopotami znamionującymi zbliżający się koniec propanu i
opaliłem mech także i z boku kamienia. Przytrzymałem płomień
dłużej, uznając, że nie ma co oszczędzać tej końcówki gazu,
bo i tak na budowie ta resztówka do niczego się nie nada. Kamień
się już nagrzał i zaczął Marka parzyć, a i nad nim już było
trudno oddychać.
Miałem już wyłączać
palnik, gdy doznałem dziwnego uczucia, jakby mi się pod nogami
zachwiała ziemia. Podniosłem głowę i po minie Marka poznałem, że
i on to odczuł. Ale nie zdążyliśmy nawet słowa powiedzieć, gdy
poczułem, jakby gigantyczny wąż oplótł mi nogi i wciągał mnie
do swojej jamy. Wrzasnąłem z przerażenia. W tym samym momencie
ciemność zamknęła się nade mną i nie widziałem już niczego.
Potworny hałas, co do którego nie wiedziałem, czy jest wrzaskiem
moim, czy Marka, czy jeszcze innym odgłosem, upiorne poczucie bycia
grzebanym żywcem i ciężar, który przytłoczył moje ciało tak,
że nie byłem w stanie ruszyć ani ręką, ani nogą, upewniły
mnie, że to koniec. Że tak właśnie wyglądają moje ostatnie
chwile, których w dodatku nie umiałem w żaden racjonalny sposób
pojąć, ani zrozumieć przyczyny. Chyba zamknąłem oczy; z
pewnością próbowałem znaleźć w pamięci jakąś modlitwę,
która byłaby stosowna na koniec. Nagle poczułem zimno i nim się
zorientowałem, grzmotnąłem o coś tak ciężko, że wybiło mi z
płuc resztki tchu.
Czułem, że nadal spadam, ale
tym razem turlając się po czymś twardym, co pachniało znajomo.
Otworzyłem oczy i zobaczyłem najpierw światło, a potem
przelatujące w jakiejś upiornej karuzeli raz niebo, raz ziemię
pokrytą soczystozieloną trawą. Nim zdążyłem pomyśleć o piekle
i innych takich, walnąłem o coś raz jeszcze i wreszcie
znieruchomiałem.
- A cóż to, na Boga
Miłosiernego? - posłyszałem gdzieś wysoko nad sobą. Logika
kazała się cieszyć, że to raczej chyba nie diabeł, skoro woła
Boga, ale nie miałem czasu na dalsze refleksje: mój błędnik,
który już i tak był bliski obłędu, został znów zaniepokojony
poruszającym się podłożem.
- Złaźże ze mnie, cholera
jasna! - głos Marka, choć zdradzał najwyższą wściekłość, był
mi jak muzyka anielska. Rozejrzałem się, na ile mogłem. Leżałem
na Marku i to on mnie spychał z siebie, klnąc przy tym, jak szewc.
Leżeliśmy na środku, ale nie wąskiej leśnej ścieżki, tylko
wcale szerokiego duktu, drzewa rosły tylko po jednej jego stronie,
zaś po drugiej, gdzie według mojej pamięci powinien być pagórek
z kamieniem, wznosiła się całkiem spora skarpa, z której jeszcze
się kurzyło, znacząc ślad, którym żeśmy się z Markiem
stoczyli. Opalony i nawiercony kamień leżał na skraju drogi, do
góry nogami, a nade mną zwisał z nieba… koński łeb?
Usiadłem, uwalniając Marka
już całkowicie. Potrząsnąłem głową raz i drugi, i choć mi w
niej szumiało potężnie, a całe ciało bolało, to horyzont
wreszcie się ustabilizował, koński łeb uzyskał ciąg dalszy w
postaci reszty ciała i jeźdźca. Uzbrojonego jeźdźca, który
wpatrywał się w nas z niebotycznym zdumieniem…
Przypatrzyłem się i ja jemu.
Z ziemi wydawał się wielki, co potęgowała wysoka czapa z
kwadratowym wierzchem, obszyta u dołu futrzanym otokiem.
„Konfederatka” - podpowiedziała mi jakaś część pamięci, a
druga zarejestrowała jeszcze, że to coś buraczkowego, co facet ma
na sobie, to chyba nazywa się kontusz. Na piersi wisiał mu ogromny
ryngraf z Matką Boską Częstochowską i to, bardziej niż cała
reszta, utwierdziło mnie w słuszności pierwszego domysłu.
- Ja pierdzielę, konfederat
barski… - szepnąłem do Marka.
Ten wciąż tarmosił się za
ucho, jak pływacy, którym się za dużo wody nalało pod czepek.
Nim pojąłem, że Marek słabo słyszy, ten mi warknął:
- Co? No i co, że jarski?
- Nie gadać tam, hultaje! -
konfederat wymierzył we mnie lufę osiemnastowiecznego pistoletu
skałkowego i dodał rozkaz, będący w całkowitej logicznej
sprzeczności z pierwszym:
- Mówić mi tu zaraz, obwiesie,
coście za jedni?
Po czym, nie czekając nawet
na jakiekolwiek słowa z mej strony, obrócił się w siodle i
zawołał:
- Hej! Hej! Bywaj tu sam!
Popatrzyłem tam gdzie i on, i
dostrzegłem, że na tej samej drodze, tylko dobre dwieście, trzysta
metrów dalej porusza się cała grupa konnych, do której najpewniej
i nasz zuch należał, tylko wlókł się w jej ogonie. Że też
musieliśmy wypaść z tunelu akurat jemu pod nogi. Pardon, kopyta...
Do wojaka dotarło, że
odjeżdżający go nie słyszą, zatem niewiele myśląc, wypalił z
pistoletu w powietrze. To rzeczywiście zatrzymało tamtych, a po
kilkunastu sekundach nawet skłoniło grupkę z czoła tej kolumny do
pocwałowania w naszą stronę. Pierwsza myśl, by korzystając z
tego, że tym strzałem się nasz konfederat rozbroił, pryskać w
las, została z punktu uciszona przez wracający do przytomności
umysł. Nie uciekniemy daleko, dogonią i tak między drzewami. A ten
ma jeszcze szablę, co najmniej jednego na pewno zdąży pociąć,
zanim dopadniemy lasu. Jedyna nadzieja w jakimś naprawdę dobrym
bajerze…
Podniosłem się i stanąłem
na nogi; chwiało mną jak po dobrym przepiciu. Kątem oka widziałem,
że i Markiem podobnie. Na szczęście przynajmniej na razie niczego
głupiego nie chlapnął. Wojak na koniu tymczasem objeżdżał nas,
oglądając od przodu i tyłu. Zrozumiałem, że miał powód.
Cholernie dobry powód… Ja miałem na sobie czerwone trampki i
plamiaste spodnie typu military,
jednakowo poręczne w lesie, jak i na budowie, oraz błękitnego
T-shirta z idiotycznie uśmiechniętą mordą wieloryba i napisem
„Save
the Whales” pod
nim. Marek miał górskie buty trekkingowe, dżinsy, wyświechtane i
przetarte w modnym trendzie na kolanach, oraz flanelową koszulę w
zielono-czarną kratę, rozpiętą i związaną w węzeł na brzuchu,
z odsłoniętym torsem ponad węzłem. Nosz, kurwa, w sam raz na
końcówkę osiemnastego wieku, w mordę…
- Powiedz, że nie masz pistoletu
i blachy - szepnąłem, modląc się by to była prawda. Sam się
zastanawiałem gorączkowo, co też mogę mieć w kieszeniach.
- Są w schowku w samochodzie -
mruknął. Odetchnąłem.
- Ale mam w kieszeni bilet z
parkingu… z datą… I papierosy… i zapalniczkę...
- Nie gadać! - ryknął
pilnujący nas - I ani mi tam który myśleć, by ubieżyć! Jak psa
zastrzelę!
„Ciekawe czym, debilu!”
zdążyłem pomyśleć, nim Marek sam się nie wydarł na
konfederata:
- Nie rycz tak! Łeb pęka…
Oblało mnie jakieś gorąco,
choć nie wiem, czy bardziej ze strachu, czy z wściekłości na
Marka. Nasz wojak błyskawicznie zwrócił się wraz z koniem ku nam,
a w drugiej dłoni, nie wiedzieć skąd, znalazło się długaśne,
zwinięte w kilkoro, biczysko…
- Ty chamie! Masz, hultaju! -
wrzasnął, zamierzając się na Marka. Ten odchylił się
błyskawicznie, tak że większość bata przeszła obok, ale jednak
wystawił rękę, na którą przyjął uderzenie, ledwo tylko się
skrzywiwszy. Kiedy biczysko oplotło mu się wokół przedramienia,
szarpnął za nie potężnie, okręcając się też przy tym i
przykucając, by ściągnąć możliwie najwięcej z długości bata
w swoją stronę.
Zaskoczony konfederat popełnił
podstawowy błąd i nie puścił bicza, a co gorsza, spłoszony
trzaskiem bata koń stanął mu dęba i w efekcie nasz dzielny
wojownik wyfrunął ze strzemion, a w ułamek sekundy później leżał
u naszych stóp.
- Stać! - dziarski głos miał
nas może powstrzymać od jakichś nieprzemyślanych działań, tyle
że myśmy za bardzo byli jeszcze rozbici, ogłuszeni, zaskoczeni i
zupełnie niezdolni do jakiejkolwiek akcji. Zwłaszcza wobec
mierzących w nas kilku aż luf. Ten, który krzyknął, nawet nie
sięgnął po swoje pistolety do olstrów. Na kilometr wyczuwało się
w nim urodzonego dowódcę.
Całe to bractwo, w
przeciwieństwie do tego, który właśnie się zbierał z ziemi,
klnąc siarczyście, było albo w samych koszulach, albo w żupanach,
u niektórych zresztą porozpinanych, co mi się wydało zdecydowanie
stosowniejsze w panującym upale. Dowódca miał jeszcze jeden powód
do noszenia się rozchełstanym; w rozpięciu jego, zielonkawego
żupana, dostrzegłem bandaże.
- Zostaw, Kuźma! - zakrzyknął
do wstającego, ale za późno. Konfederat wyrżnął Marka pięścią
w twarz tak, że przyjaciel mi się aż nakrył nogami. Teraz dopiero
się przeraziłem; jak Marek mu odda, a że odda, to na to mogłem
postawić wszystko, co miałem, to go raz, że chyba zabije, dwa, że
ci pozostali nas zaraz potem rozwalą. Marek jednak zaimponował mi,
jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Wstał powoli, pomacał dłonią
szczękę i zęby, wypluł krwawą ślinę o milimetry od buta
prześladowcy i rzekł z pogardą:
- Bijesz jak baba!
Chóralny śmiech konnych
towarzyszył kolejny raz powtórzonemu poleceniu:
- Zostaw, rzekłem!
Nazwany Kuźmą z trudem się
opanowywał, by kolejnym ciosem nie udowodnić Markowi, że źle go
ocenił.
- A bo, proszę łaski pana
rotmistrza, chamstwo toto bezczelne i ani chybi szpieganty jakie…
- Chamy to nie są, Kuźma, to i
po gębach widać… I kmieć by wziął po łbie i ani nie pisnął.
Widać, żeś kogoś znaczniejszego na honorze do żywego ugodził!
Ręce pokazać! - wskazał, że chodzi mu o nas.
Radzi nieradzi, wystawiliśmy
przed siebie dłonie. Rotmistrz podjechał dwa kroki, by się naszym
łapskom przypatrzyć i wskazał je podwładnemu:
- Wejrzyj, Kuźma, to są ręce
chama? Kogoś, kto za wołami chodzi, abo za sochą? I gnój
przerzuca?
Nazywany Kuźmą zerknął
posłusznie na nasze ręce i chciał jeszcze coś powiedzieć, ale
zrezygnował. Zajął się otrzepywaniem z kurzu szarawarów i
kontusza. Rotmistrz tymczasem przejął całkiem dalszą indagację:
- Coście za jedni?
Dzieciak z bidula w łganiu na
potęgę jest zaprawiony od maleńkości, to i ze mną nie było
inaczej i zwykle to ja walczyłem o wyłganie nas z tej, czy z innej
kabały. Ale tym razem przeszedłem samego siebie, desperacko
próbując sobie przypominać najstosowniejsze słówka i zwroty, ale
też to, czego o samej konfederacji dowiedziałem się wczoraj od
pana Rybickiego, a później z książki tego całego Kitowicza.
- Prawyś, waszmość, żeśmy
nie chłopy… Cudacko ubrane, bo nas napadnięto i ograbiono.
Moskale znaczy… Trzymali na odwachu, aleśmy uciekli… I tymi
strojami to nas cyrkowcy poratowali; trefnisie znaczy… Linoskoczki…
- Moskale, powiadasz… -
rotmistrz przechylił się do końskiego grzbietu, by się nam lepiej
przyjrzeć. Zmrużył przy tym oczy, a ja pomyślałem, że chyba
krótkowidz. Tyle, że jak się okazało, bardzo bystry, jak na
krótkowidza…
- Wielceście gładko wygoleni,
jak na zbiegłych kajdaniarzy… Nie kręć, bratku! Mów, kto cię
posłał!
- Był i golibroda między
trefnisiami… - kombinowałem gorączkowo, co by tu dalej zełgać w
miarę wiarygodnego. Dziwne, że mi się z czachy nie dymiło…
Zagrałem va
banque:
- Daruj, wasza miłość, ale nim
się co więcej opowiem, to sam bym rad wiedzieć, kto pyta… Bo że
wojsko wiary świętej i miłości ojczyzny, to sam widzę, ale nie
wiem czyjej żeście komendy, a różnie słychać o tem, kto tu
zacny, a kogo lepiej odbiec…
- No nam nie odbieżesz na pewno
– uśmiechnął się rotmistrz.- Chyba, że w niebiosa! A skoro
grzecznie waść pytasz, to i grzecznie odpowiem: Ksawery Jaraczewski
herbu Zaremba, rotmistrz pułku jaśnie wielmożnego Morawskiego… A
wy też niby spod znaków?
- Nie, wasza miłość, teraz już
nie w polu… Posłano nas…- gorączkowo usiłowałem sobie
przypomnieć, kto i dokąd mógł nas posłać. Przypomniałem sobie
Częstochowę bronioną przez Pułaskiego i zdecydowałem się użyć
tej karty:
- Od Częstochowy idziem…
Rotmistrz, który sprawiał
dotąd wrażenie bawiącego się całą sytuację, teraz stężał
tak nagle, że z punktu pojąłem, że źle mi poszło.
- Kiepskoś pan trafił, panie
posłanniku Pułaskiego… Jak ów chce mej krwi, musi po mnie pułk
przysłać, bo dwóch oberwańców mnie nie pochwyci!
- Może struć mieli? - Kuźma
wyrwał się z podejrzeniem.- Obszukać ich, a jak trutkę mają, to
raz, dwa obwiesim i po krzyku!
- Tknij mnie tylko, a łeb ci
roztrzaskam! - warknął Marek. - Ten niech nas obszukuje – wskazał
jednego z konnych, nieco starszego od reszty i jedynego bez czapki.
Ten już wyjął nogę ze strzemienia, gdy rotmistrz go wstrzymał
gestem, znów się przy tym uśmiechając:
- Sam widzisz, Kuźma, że to
szlachetnie urodzeni… To w tobie na milę wyczuł, żeś sławetny1…
Kontusz ci nie pomógł… A przeszukać myśl przednia, nie zawadzi,
ale pierwej mi rzeknij, bratku, z czym cię też regimentarz2
posyłał…
Próbowałem zwilżyć usta,
ale nie pomogło, pozostały wyschnięte jak rzeki na Saharze.
- Nie mówiłem żeśmy od
Pułaskiego – spróbowałem odkręcić, co zepsułem. - Jeno, że
idziemy od Częstochowy… A nie godziło się jej minąć…
Pytałeś, mości rotmistrzu, ktośmy są. Jam jest Krzysztof
Wołodyjowski, a to porucznik Marek Skrzetuski, obadwa dawniej z
pułku ziemi przemyskiej, a łaski się dopraszam, byście nam
rzekli, który dzień dziś, bośmy o to wesołków zapytać
przepomnieli, a u Moskali w ciemnicy rachubę żeśmy stracili…
Kątem oka widziałem, że
Marek wstrzymał oddech, jak podałem te nazwiska. Nie miałem jak mu
przekazać, że niepotrzebnie się obawia: Sienkiewicz i bohaterowie
jego powieści mieli się pojawić dopiero za jakieś sto lat. Miałem
tylko nadzieję, że przemyskie leży dostatecznie daleko, żeby
żaden z nich tam nie miał krewnego, albo i sam nie bywał i nie
znał kogoś, kogo i my powinniśmy znać. Korciło mnie, by
„legendę” oprzeć jak najdalej od Piotrkowa i ziemi sieradzkiej,
ale żaden z nas nie umiałby utrzymać kresowego zaśpiewu i
akcentu.
- Toć przecie świętej Dominiki
– mruknął ten starszy, co nas miał przeszukiwać.
- Szóstego? - spytałem,
niejasno przypomniawszy sobie wczorajsze wywody pana Rybickiego.
- No przecie! A długoście gnili
za kratą? - zapytał inny z konnych.
- Hmm… A jak o rok, dla
pewności, zapytam, to sam waść pomiarkujesz... – szedłem po
bandzie. Dwóch zachichotało, ale rotmistrz spoważniał i patrząc
mi prosto w oczy, rzekł:
- Roku mamy Pańskiego tysiąc
siedemset siedemdziesiątego i pierwszego… Mniemałem, że się
waszeci facecje trzymają, ale dobrze waści z oczu patrzy… Choć
dziwaczne z Was towarzystwo… - dodał, skubiąc wąsa – Wygoleni
jak niemowlęta, wiary niewiadomej, bo krzyży nie nosicie…
Znów poczułem się, jakbym
tonął.
- …i to znów jest dla nas
kolejna na przyszłość nauka - wpadłem Jaraczewskiemu w słowo -
jakbyśmy w drogę wzięli krucyfiksy proste, drewniane, to byśmy
ich pewnie jeszcze mieli… A że złote były…
- No tak! Moskal zawżdy złota
łasy… - przytaknął ten starszy, bez czapki.
- Prawda – mruknął
Jaraczewski, chyba tylko częściowo przekonany. - Listów nie macie,
bo wam ich też Moskale wzięli, tak? - ironizował.
- Nie, wasza miłość, udało
się w ogień wrzucić w gospodzie, gdzieśmy na stancyi stali, nim
nas wzięli. Moskal niczego nam nie wydarł…
- I tak żeście sobie u nich
siedzieli i nic od was wywiedzieć się nie chcieli, co? Wcale bowiem
dobrze wyglądacie, jak na zbiegłych niewolników…
W nagłym porywie ściągnąłem
przez głowę podkoszulek i obróciłem się do Jaraczewskiego
plecami. Mógł teraz w pełnej krasie widzieć to, co sam czułem
boleśnie od trzech dni, od kiedy mi na budowie zaczęły się sypać
z rusztowania niezabezpieczone przez gówniarza-praktykanta rury, a
które, osłaniając za wszelką cenę głowę, wziąłem w
większości na plecy. W dodatku od dwóch dni zapominałem
posmarować stłuczenia altacetem, więc sine pręgi wylazły na
wierzch bez żadnych przeszkód. Sam wieczorem, oglądając się w
łazience w lustrze, pomyślałem, że wyglądam, jakby mnie ktoś
pobił.
Zapanowało milczenie.
Przerwał je Jaraczewski, ale zupełnie już innym tonem:
- Wybacz, waszmość, żem miał
was w podejrzeniu, bo to wojenny czas i różnych łotrzyków i
przeniewierców droga niesie. Dokąd Bóg prowadzi?
Powoli, jak najwolniej,
nakładałem z powrotem T-shirta, myśląc gorączkowo nad dalszymi
odpowiedziami. Udając konfederata, nie mogłem się wypiąć na
innych konfederatów, zresztą chyba by nie byli skłonni nas puścić
dalej, choć tym razem pewnie z troski o nas. Zostając zaś z nimi,
niebezpieczeństwo rosło do kwadratu, bo zdradzić mogliśmy się
byle czym. I tak cudnie, że jakoś zapomnieli o tym obszukiwaniu
nas, bo właśnie sobie przypomniałem, że na pewno mam w kieszeni
spodni kluczyki od samochodu i taśmę mierniczą, na której pewnie
jest wybite „Made
in China”. A w
drugiej jeszcze scyzoryk, którym próbowaliśmy drapać kamień, no
i w malutkiej kieszonce przy pasie bilon do parkometrów.[...]
_________________________________
1) Sławetny
– określenie przysługujące w dawnej Rzeczypospolitej
mieszczanom, tak jak szlachcie „urodzony”, a chłopstwu
„pracowity”. Tu: aluzja do mieszczańskiego pochodzenia
wachmistrza Kuźmy.
2) Kazimierz
Pułaski rzeczywiście pełnił funkcję regimentarza
krakowsko-sanockiego i sandomierskiego. Nazwanie go tak przez
Jaraczewskiego, z którym Pułaski miał zatarg o bezprawnie
zatrzymanych dwóch swoich oficerów, którym w niejasnych
okolicznościach „odjęto życie”, miałoby sugerować, że ów
nie uznaje Pułaskiemu konfederackiego tytułu marszałka ziemi
łomżyńskiej. Pułaski do końca domagał się od zwierzchników
Jaraczewskiego, czyli kolejno od Morawskiego, Malczewskiego i
Zaremby, wydania mu rotmistrza, celem postawienia go przed sądem.
01 sierpnia, 2018
Polecam...
3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich imienia Pułkownika Jana Kozietulskiego niebawem święto :)
Co rzadkie, ale jest akurat parę słów prawdy po portalach i gazetach, tandem tegoż by nie przegapić zjawiska pozwolę sobie tego Lectorom Miłym rekomendować:
http://www.newsweek.pl/wiedza/historia/powstanie-warszawskie-i-jego-ciemna-strona-jakie-fakty-przemilcza-legenda-,80245,1,1.html
i
https://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/niemcy-wiedzieli-co-sie-szykuje-na-zoliborzu-strzaly-padly-juz-o-14/w2g702h