31 sierpnia, 2018

Święto 9 Pułku Ułanów Małopolskich...

...akuratnie dziś przypadające prosi się o toast czem godnym, osobliwie, że do kolejnego święta niemal miesiąc czekać przyjdzie, a potem już i do grudnia bez żadnego...:(( Ciekawych dziejów tegoż pułku i tradycyj upraszam tutaj:)

26 sierpnia, 2018

Święto 2 Pułku Ułanów Grochowskich imienia generała Józefa Dwernickiego...

...dziś akuratnie wypada, tandem poświętujmy, kto chce i może za ich pamięć czego tam stosownego przechylić, a kto by ich spomnieć chciał z dziejów, żurawiejek, obyczajów i tradycji, nawet jak na kawalerię niecodziennych, tego do dawniejszej o nich notki upraszam...

17 sierpnia, 2018

Confessio...


Pytacie czasem sekretnie, czasem otwarcie, cóż to mię tak zajmuje, żem bloga swego poczucił niemal, niczem Gioacchino Rossini oper swych cudnych komponowanie... Cóż mi rzec, okrom tego, że Rossini powód miał arcydobry, którego jeno zazdrościć mogę, co mnie się jednak tyczy, tom zgłupiał już do cna i począłem pisać powieści, choć nie wiem, czy to nie nad miarę słowo na określenie wypocinek moich. W szczegóła nie wchodząc, bohaterów powiastki jest kilku, wielce ze sobą zaprzyjaźnionych, którzy na skutek starań i talentu jednego z nich, takoż i splotu przypadków przeróżnych, poczęli podróżować w czasie, niezwykłe przy tem przeżywając przygody, ucząc się sami spraw dla nich nowych, ale i samemu nowych czasem tworząc dalszych tej historii biegów... Pod spodem żem sobie umyślił fragmentum pewne wystawić, z jednej z tych podróży najpierwszych, a po trosze i trochę przypadkowych.  
                                                                      . . .
[...]Odpaliłem znów palnik, choć już z kłopotami znamionującymi zbliżający się koniec propanu i opaliłem mech także i z boku kamienia. Przytrzymałem płomień dłużej, uznając, że nie ma co oszczędzać tej końcówki gazu, bo i tak na budowie ta resztówka do niczego się nie nada. Kamień się już nagrzał i zaczął Marka parzyć, a i nad nim już było trudno oddychać.
 Miałem już wyłączać palnik, gdy doznałem dziwnego uczucia, jakby mi się pod nogami zachwiała ziemia. Podniosłem głowę i po minie Marka poznałem, że i on to odczuł. Ale nie zdążyliśmy nawet słowa powiedzieć, gdy poczułem, jakby gigantyczny wąż oplótł mi nogi i wciągał mnie do swojej jamy. Wrzasnąłem z przerażenia. W tym samym momencie ciemność zamknęła się nade mną i nie widziałem już niczego. Potworny hałas, co do którego nie wiedziałem, czy jest wrzaskiem moim, czy Marka, czy jeszcze innym odgłosem, upiorne poczucie bycia grzebanym żywcem i ciężar, który przytłoczył moje ciało tak, że nie byłem w stanie ruszyć ani ręką, ani nogą, upewniły mnie, że to koniec. Że tak właśnie wyglądają moje ostatnie chwile, których w dodatku nie umiałem w żaden racjonalny sposób pojąć, ani zrozumieć przyczyny. Chyba zamknąłem oczy; z pewnością próbowałem znaleźć w pamięci jakąś modlitwę, która byłaby stosowna na koniec. Nagle poczułem zimno i nim się zorientowałem, grzmotnąłem o coś tak ciężko, że wybiło mi z płuc resztki tchu.
 Czułem, że nadal spadam, ale tym razem turlając się po czymś twardym, co pachniało znajomo. Otworzyłem oczy i zobaczyłem najpierw światło, a potem przelatujące w jakiejś upiornej karuzeli raz niebo, raz ziemię pokrytą soczystozieloną trawą. Nim zdążyłem pomyśleć o piekle i innych takich, walnąłem o coś raz jeszcze i wreszcie znieruchomiałem.
- A cóż to, na Boga Miłosiernego? - posłyszałem gdzieś wysoko nad sobą. Logika kazała się cieszyć, że to raczej chyba nie diabeł, skoro woła Boga, ale nie miałem czasu na dalsze refleksje: mój błędnik, który już i tak był bliski obłędu, został znów zaniepokojony poruszającym się podłożem.
- Złaźże ze mnie, cholera jasna! - głos Marka, choć zdradzał najwyższą wściekłość, był mi jak muzyka anielska. Rozejrzałem się, na ile mogłem. Leżałem na Marku i to on mnie spychał z siebie, klnąc przy tym, jak szewc. Leżeliśmy na środku, ale nie wąskiej leśnej ścieżki, tylko wcale szerokiego duktu, drzewa rosły tylko po jednej jego stronie, zaś po drugiej, gdzie według mojej pamięci powinien być pagórek z kamieniem, wznosiła się całkiem spora skarpa, z której jeszcze się kurzyło, znacząc ślad, którym żeśmy się z Markiem stoczyli. Opalony i nawiercony kamień leżał na skraju drogi, do góry nogami, a nade mną zwisał z nieba… koński łeb?
 Usiadłem, uwalniając Marka już całkowicie. Potrząsnąłem głową raz i drugi, i choć mi w niej szumiało potężnie, a całe ciało bolało, to horyzont wreszcie się ustabilizował, koński łeb uzyskał ciąg dalszy w postaci reszty ciała i jeźdźca. Uzbrojonego jeźdźca, który wpatrywał się w nas z niebotycznym zdumieniem…
 Przypatrzyłem się i ja jemu. Z ziemi wydawał się wielki, co potęgowała wysoka czapa z kwadratowym wierzchem, obszyta u dołu futrzanym otokiem. „Konfederatka” - podpowiedziała mi jakaś część pamięci, a druga zarejestrowała jeszcze, że to coś buraczkowego, co facet ma na sobie, to chyba nazywa się kontusz. Na piersi wisiał mu ogromny ryngraf z Matką Boską Częstochowską i to, bardziej niż cała reszta, utwierdziło mnie w słuszności pierwszego domysłu.
- Ja pierdzielę, konfederat barski… - szepnąłem do Marka.
Ten wciąż tarmosił się za ucho, jak pływacy, którym się za dużo wody nalało pod czepek. Nim pojąłem, że Marek słabo słyszy, ten mi warknął:
- Co? No i co, że jarski?
- Nie gadać tam, hultaje! - konfederat wymierzył we mnie lufę osiemnastowiecznego pistoletu skałkowego i dodał rozkaz, będący w całkowitej logicznej sprzeczności z pierwszym:
- Mówić mi tu zaraz, obwiesie, coście za jedni?
Po czym, nie czekając nawet na jakiekolwiek słowa z mej strony, obrócił się w siodle i zawołał:
- Hej! Hej! Bywaj tu sam!
 Popatrzyłem tam gdzie i on, i dostrzegłem, że na tej samej drodze, tylko dobre dwieście, trzysta metrów dalej porusza się cała grupa konnych, do której najpewniej i nasz zuch należał, tylko wlókł się w jej ogonie. Że też musieliśmy wypaść z tunelu akurat jemu pod nogi. Pardon, kopyta...
 Do wojaka dotarło, że odjeżdżający go nie słyszą, zatem niewiele myśląc, wypalił z pistoletu w powietrze. To rzeczywiście zatrzymało tamtych, a po kilkunastu sekundach nawet skłoniło grupkę z czoła tej kolumny do pocwałowania w naszą stronę. Pierwsza myśl, by korzystając z tego, że tym strzałem się nasz konfederat rozbroił, pryskać w las, została z punktu uciszona przez wracający do przytomności umysł. Nie uciekniemy daleko, dogonią i tak między drzewami. A ten ma jeszcze szablę, co najmniej jednego na pewno zdąży pociąć, zanim dopadniemy lasu. Jedyna nadzieja w jakimś naprawdę dobrym bajerze…
 Podniosłem się i stanąłem na nogi; chwiało mną jak po dobrym przepiciu. Kątem oka widziałem, że i Markiem podobnie. Na szczęście przynajmniej na razie niczego głupiego nie chlapnął. Wojak na koniu tymczasem objeżdżał nas, oglądając od przodu i tyłu. Zrozumiałem, że miał powód. Cholernie dobry powód… Ja miałem na sobie czerwone trampki i plamiaste spodnie typu military, jednakowo poręczne w lesie, jak i na budowie, oraz błękitnego T-shirta z idiotycznie uśmiechniętą mordą wieloryba i napisem „Save the Whales” pod nim. Marek miał górskie buty trekkingowe, dżinsy, wyświechtane i przetarte w modnym trendzie na kolanach, oraz flanelową koszulę w zielono-czarną kratę, rozpiętą i związaną w węzeł na brzuchu, z odsłoniętym torsem ponad węzłem. Nosz, kurwa, w sam raz na końcówkę osiemnastego wieku, w mordę…
- Powiedz, że nie masz pistoletu i blachy - szepnąłem, modląc się by to była prawda. Sam się zastanawiałem gorączkowo, co też mogę mieć w kieszeniach.
- Są w schowku w samochodzie - mruknął. Odetchnąłem.
- Ale mam w kieszeni bilet z parkingu… z datą… I papierosy… i zapalniczkę...
- Nie gadać! - ryknął pilnujący nas - I ani mi tam który myśleć, by ubieżyć! Jak psa zastrzelę!
„Ciekawe czym, debilu!” zdążyłem pomyśleć, nim Marek sam się nie wydarł na konfederata:
- Nie rycz tak! Łeb pęka…
 Oblało mnie jakieś gorąco, choć nie wiem, czy bardziej ze strachu, czy z wściekłości na Marka. Nasz wojak błyskawicznie zwrócił się wraz z koniem ku nam, a w drugiej dłoni, nie wiedzieć skąd, znalazło się długaśne, zwinięte w kilkoro, biczysko…
- Ty chamie! Masz, hultaju! - wrzasnął, zamierzając się na Marka. Ten odchylił się błyskawicznie, tak że większość bata przeszła obok, ale jednak wystawił rękę, na którą przyjął uderzenie, ledwo tylko się skrzywiwszy. Kiedy biczysko oplotło mu się wokół przedramienia, szarpnął za nie potężnie, okręcając się też przy tym i przykucając, by ściągnąć możliwie najwięcej z długości bata w swoją stronę.
 Zaskoczony konfederat popełnił podstawowy błąd i nie puścił bicza, a co gorsza, spłoszony trzaskiem bata koń stanął mu dęba i w efekcie nasz dzielny wojownik wyfrunął ze strzemion, a w ułamek sekundy później leżał u naszych stóp.
- Stać! - dziarski głos miał nas może powstrzymać od jakichś nieprzemyślanych działań, tyle że myśmy za bardzo byli jeszcze rozbici, ogłuszeni, zaskoczeni i zupełnie niezdolni do jakiejkolwiek akcji. Zwłaszcza wobec mierzących w nas kilku aż luf. Ten, który krzyknął, nawet nie sięgnął po swoje pistolety do olstrów. Na kilometr wyczuwało się w nim urodzonego dowódcę.
 Całe to bractwo, w przeciwieństwie do tego, który właśnie się zbierał z ziemi, klnąc siarczyście, było albo w samych koszulach, albo w żupanach, u niektórych zresztą porozpinanych, co mi się wydało zdecydowanie stosowniejsze w panującym upale. Dowódca miał jeszcze jeden powód do noszenia się rozchełstanym; w rozpięciu jego, zielonkawego żupana, dostrzegłem bandaże.
- Zostaw, Kuźma! - zakrzyknął do wstającego, ale za późno. Konfederat wyrżnął Marka pięścią w twarz tak, że przyjaciel mi się aż nakrył nogami. Teraz dopiero się przeraziłem; jak Marek mu odda, a że odda, to na to mogłem postawić wszystko, co miałem, to go raz, że chyba zabije, dwa, że ci pozostali nas zaraz potem rozwalą. Marek jednak zaimponował mi, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Wstał powoli, pomacał dłonią szczękę i zęby, wypluł krwawą ślinę o milimetry od buta prześladowcy i rzekł z pogardą:
- Bijesz jak baba!
Chóralny śmiech konnych towarzyszył kolejny raz powtórzonemu poleceniu:
- Zostaw, rzekłem!
Nazwany Kuźmą z trudem się opanowywał, by kolejnym ciosem nie udowodnić Markowi, że źle go ocenił.
- A bo, proszę łaski pana rotmistrza, chamstwo toto bezczelne i ani chybi szpieganty jakie…
- Chamy to nie są, Kuźma, to i po gębach widać… I kmieć by wziął po łbie i ani nie pisnął. Widać, żeś kogoś znaczniejszego na honorze do żywego ugodził! Ręce pokazać! - wskazał, że chodzi mu o nas.
 Radzi nieradzi, wystawiliśmy przed siebie dłonie. Rotmistrz podjechał dwa kroki, by się naszym łapskom przypatrzyć i wskazał je podwładnemu:
- Wejrzyj, Kuźma, to są ręce chama? Kogoś, kto za wołami chodzi, abo za sochą? I gnój przerzuca?
 Nazywany Kuźmą zerknął posłusznie na nasze ręce i chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zrezygnował. Zajął się otrzepywaniem z kurzu szarawarów i kontusza. Rotmistrz tymczasem przejął całkiem dalszą indagację:
- Coście za jedni?
 Dzieciak z bidula w łganiu na potęgę jest zaprawiony od maleńkości, to i ze mną nie było inaczej i zwykle to ja walczyłem o wyłganie nas z tej, czy z innej kabały. Ale tym razem przeszedłem samego siebie, desperacko próbując sobie przypominać najstosowniejsze słówka i zwroty, ale też to, czego o samej konfederacji dowiedziałem się wczoraj od pana Rybickiego, a później z książki tego całego Kitowicza.
- Prawyś, waszmość, żeśmy nie chłopy… Cudacko ubrane, bo nas napadnięto i ograbiono. Moskale znaczy… Trzymali na odwachu, aleśmy uciekli… I tymi strojami to nas cyrkowcy poratowali; trefnisie znaczy… Linoskoczki…
- Moskale, powiadasz… - rotmistrz przechylił się do końskiego grzbietu, by się nam lepiej przyjrzeć. Zmrużył przy tym oczy, a ja pomyślałem, że chyba krótkowidz. Tyle, że jak się okazało, bardzo bystry, jak na krótkowidza…
- Wielceście gładko wygoleni, jak na zbiegłych kajdaniarzy… Nie kręć, bratku! Mów, kto cię posłał!
- Był i golibroda między trefnisiami… - kombinowałem gorączkowo, co by tu dalej zełgać w miarę wiarygodnego. Dziwne, że mi się z czachy nie dymiło… Zagrałem va banque:
- Daruj, wasza miłość, ale nim się co więcej opowiem, to sam bym rad wiedzieć, kto pyta… Bo że wojsko wiary świętej i miłości ojczyzny, to sam widzę, ale nie wiem czyjej żeście komendy, a różnie słychać o tem, kto tu zacny, a kogo lepiej odbiec…
- No nam nie odbieżesz na pewno – uśmiechnął się rotmistrz.- Chyba, że w niebiosa! A skoro grzecznie waść pytasz, to i grzecznie odpowiem: Ksawery Jaraczewski herbu Zaremba, rotmistrz pułku jaśnie wielmożnego Morawskiego… A wy też niby spod znaków?
- Nie, wasza miłość, teraz już nie w polu… Posłano nas…- gorączkowo usiłowałem sobie przypomnieć, kto i dokąd mógł nas posłać. Przypomniałem sobie Częstochowę bronioną przez Pułaskiego i zdecydowałem się użyć tej karty:
- Od Częstochowy idziem…
 Rotmistrz, który sprawiał dotąd wrażenie bawiącego się całą sytuację, teraz stężał tak nagle, że z punktu pojąłem, że źle mi poszło.
- Kiepskoś pan trafił, panie posłanniku Pułaskiego… Jak ów chce mej krwi, musi po mnie pułk przysłać, bo dwóch oberwańców mnie nie pochwyci!
- Może struć mieli? - Kuźma wyrwał się z podejrzeniem.- Obszukać ich, a jak trutkę mają, to raz, dwa obwiesim i po krzyku!
- Tknij mnie tylko, a łeb ci roztrzaskam! - warknął Marek. - Ten niech nas obszukuje – wskazał jednego z konnych, nieco starszego od reszty i jedynego bez czapki. Ten już wyjął nogę ze strzemienia, gdy rotmistrz go wstrzymał gestem, znów się przy tym uśmiechając:
- Sam widzisz, Kuźma, że to szlachetnie urodzeni… To w tobie na milę wyczuł, żeś sławetny1… Kontusz ci nie pomógł… A przeszukać myśl przednia, nie zawadzi, ale pierwej mi rzeknij, bratku, z czym cię też regimentarz2 posyłał…
Próbowałem zwilżyć usta, ale nie pomogło, pozostały wyschnięte jak rzeki na Saharze.
- Nie mówiłem żeśmy od Pułaskiego – spróbowałem odkręcić, co zepsułem. - Jeno, że idziemy od Częstochowy… A nie godziło się jej minąć… Pytałeś, mości rotmistrzu, ktośmy są. Jam jest Krzysztof Wołodyjowski, a to porucznik Marek Skrzetuski, obadwa dawniej z pułku ziemi przemyskiej, a łaski się dopraszam, byście nam rzekli, który dzień dziś, bośmy o to wesołków zapytać przepomnieli, a u Moskali w ciemnicy rachubę żeśmy stracili…
 Kątem oka widziałem, że Marek wstrzymał oddech, jak podałem te nazwiska. Nie miałem jak mu przekazać, że niepotrzebnie się obawia: Sienkiewicz i bohaterowie jego powieści mieli się pojawić dopiero za jakieś sto lat. Miałem tylko nadzieję, że przemyskie leży dostatecznie daleko, żeby żaden z nich tam nie miał krewnego, albo i sam nie bywał i nie znał kogoś, kogo i my powinniśmy znać. Korciło mnie, by „legendę” oprzeć jak najdalej od Piotrkowa i ziemi sieradzkiej, ale żaden z nas nie umiałby utrzymać kresowego zaśpiewu i akcentu.
- Toć przecie świętej Dominiki – mruknął ten starszy, co nas miał przeszukiwać.
- Szóstego? - spytałem, niejasno przypomniawszy sobie wczorajsze wywody pana Rybickiego.
- No przecie! A długoście gnili za kratą? - zapytał inny z konnych.
- Hmm… A jak o rok, dla pewności, zapytam, to sam waść pomiarkujesz... – szedłem po bandzie. Dwóch zachichotało, ale rotmistrz spoważniał i patrząc mi prosto w oczy, rzekł:
- Roku mamy Pańskiego tysiąc siedemset siedemdziesiątego i pierwszego… Mniemałem, że się waszeci facecje trzymają, ale dobrze waści z oczu patrzy… Choć dziwaczne z Was towarzystwo… - dodał, skubiąc wąsa – Wygoleni jak niemowlęta, wiary niewiadomej, bo krzyży nie nosicie…
Znów poczułem się, jakbym tonął.
- …i to znów jest dla nas kolejna na przyszłość nauka - wpadłem Jaraczewskiemu w słowo - jakbyśmy w drogę wzięli krucyfiksy proste, drewniane, to byśmy ich pewnie jeszcze mieli… A że złote były…
- No tak! Moskal zawżdy złota łasy… - przytaknął ten starszy, bez czapki.
- Prawda – mruknął Jaraczewski, chyba tylko częściowo przekonany. - Listów nie macie, bo wam ich też Moskale wzięli, tak? - ironizował.
- Nie, wasza miłość, udało się w ogień wrzucić w gospodzie, gdzieśmy na stancyi stali, nim nas wzięli. Moskal niczego nam nie wydarł…
- I tak żeście sobie u nich siedzieli i nic od was wywiedzieć się nie chcieli, co? Wcale bowiem dobrze wyglądacie, jak na zbiegłych niewolników…
 W nagłym porywie ściągnąłem przez głowę podkoszulek i obróciłem się do Jaraczewskiego plecami. Mógł teraz w pełnej krasie widzieć to, co sam czułem boleśnie od trzech dni, od kiedy mi na budowie zaczęły się sypać z rusztowania niezabezpieczone przez gówniarza-praktykanta rury, a które, osłaniając za wszelką cenę głowę, wziąłem w większości na plecy. W dodatku od dwóch dni zapominałem posmarować stłuczenia altacetem, więc sine pręgi wylazły na wierzch bez żadnych przeszkód. Sam wieczorem, oglądając się w łazience w lustrze, pomyślałem, że wyglądam, jakby mnie ktoś pobił.
Zapanowało milczenie. Przerwał je Jaraczewski, ale zupełnie już innym tonem:
- Wybacz, waszmość, żem miał was w podejrzeniu, bo to wojenny czas i różnych łotrzyków i przeniewierców droga niesie. Dokąd Bóg prowadzi?
 Powoli, jak najwolniej, nakładałem z powrotem T-shirta, myśląc gorączkowo nad dalszymi odpowiedziami. Udając konfederata, nie mogłem się wypiąć na innych konfederatów, zresztą chyba by nie byli skłonni nas puścić dalej, choć tym razem pewnie z troski o nas. Zostając zaś z nimi, niebezpieczeństwo rosło do kwadratu, bo zdradzić mogliśmy się byle czym. I tak cudnie, że jakoś zapomnieli o tym obszukiwaniu nas, bo właśnie sobie przypomniałem, że na pewno mam w kieszeni spodni kluczyki od samochodu i taśmę mierniczą, na której pewnie jest wybite „Made in China”. A w drugiej jeszcze scyzoryk, którym próbowaliśmy drapać kamień, no i w malutkiej kieszonce przy pasie bilon do parkometrów.[...]
_________________________________
1) Sławetny – określenie przysługujące w dawnej Rzeczypospolitej mieszczanom, tak jak szlachcie „urodzony”, a chłopstwu „pracowity”. Tu: aluzja do mieszczańskiego pochodzenia wachmistrza Kuźmy.
2) Kazimierz Pułaski rzeczywiście pełnił funkcję regimentarza krakowsko-sanockiego i sandomierskiego. Nazwanie go tak przez Jaraczewskiego, z którym Pułaski miał zatarg o bezprawnie zatrzymanych dwóch swoich oficerów, którym w niejasnych okolicznościach „odjęto życie”, miałoby sugerować, że ów nie uznaje Pułaskiemu konfederackiego tytułu marszałka ziemi łomżyńskiej. Pułaski do końca domagał się od zwierzchników Jaraczewskiego, czyli kolejno od Morawskiego, Malczewskiego i Zaremby, wydania mu rotmistrza, celem postawienia go przed sądem.