Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pogderanki właściwe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pogderanki właściwe. Pokaż wszystkie posty

01 listopada, 2020

O retraktach i dobrach martwej ręki...

  W dawnej Polszcze służyły krewnym niejakie przywileje, jawno na celu zmocnienie rodów mające, najogólniej dziś prawem bliskości zwane. Pierwszy z nich się dziś jeszcze i przechował w kodeksie spółek handlowych, gdzie rolę owych dawnych krewnych wspólnicy pełnią i onym służy prawo pierwokupu. Drzewiej jednakowoż szło o majętność jaką, w rozumieniu najczęściej nieruchomość i pierwokup służył zawżdy krewnym najbliższym po mieczu, spólnicy zasię dzisiejsi jeno udziały odkupić mogą, oczywista o wieleż to w umowie, czy statucie spółki zawarowane im zostanie…
 Wtóry z owych przywilejów jednak jeszcze się mi widzi ciekawszym… Owoż, gdybyż posesyjonat włość jaką przedawał, a krewniaków pominął, służyło owym prawo retraktu, czasem i prawem odkupu zwane. Najkrócej prawiąc, nabywca tejże włości obligowan był ją odstąpić takiemu pominiętemu krewnemu, jeśli się ów objawił i pokrewieństwa swego dowiódł, za tąż samą cenę, co jej był samemu zapłacił. Prawo wygasało po trzech latach i trzech miesiącach od daty sprzedaży, o cośmy się ongi z Torlinem spierali gdy ów głosił że lat jeno trzech i trzech dni, czegom mi się potwierdzić nie udało, zatem na odpowiedzialność Zygmunta Glogera i onegoż "Encyklopedyi Staropolskiej", tudzież Zofiji de Bondy i onej "Słownika rzeczy i spraw polskich" ostanę przy swojem. Przez wzgląd na ów czas krewnym służacy trafiały się i czasem oszukaństwa przy antydatowaniu kontraktów, co jednak krótkie nogi miało, gdyż transakcyje gruntowe mus było zgłaszać w trybunale i takową niezgłoszoną łacno było oprotestować. Więcej przemyślnem wybiegiem byłoż onej po cichu w trybunale rejestrować "przy okazji" zgłaszanej umowy niby dzierżawnej, gdzie nabywca na owych lat trzy z kawalcem właścicielowi włości dzierżawił, a ów grosz za ową arendę cichcem nabywcy nazad odsyłał, luboż i samemi kwitami rzecz fałszywie potwierdzał. Proceder ów koniec końców konstytucyją sejmową Anno Domini 1768 unieczynniono, de facto w Polszcze swobodny nareście obrót ziemią wprowadzając.
   Za sposobnością spomnieć się godzi, że to Kościół był tąż siłą, której owe prawa wielce były nie w smak, bo przecie nie na to klechy latami jakiej dewotki urabiały, by grontów wycyganić, by się po takim znoju i trudzie, miasto profitów spodzianych, jaki krewny objawiał i wszytko psu na budę... W Polszcze tak Małej, jak i Wielgiej nie nadto się przyjęła nowinka trzecizny, aliści w Litwie owszem i tam spod prawa retraktu trzeciej można było ująć części, którą właściciel dowolnie mógł rozporządzić i krewnym nic było do tego. I to właśnie byłaż woda na księży młyn, temuż klechowie szczwani niemałej natężali chytrości, by od jakiego pobożnego i o duszę swą stroskanego, całej rodowej majętności, pokoleniami gromadzonej i pomnażanej, darowiznami za duszy zbawienie wycyganić… Nie nowe to w dziejach Kościoła rzeczy, aliści idźmyż ab ovo… Początkiem się majętność kościelna w Polszcze jeno z książęcych i królewskich nadań brała, co jednako cale nie znaczyło, by tegoż skąpo być miało! Anno Domini 1136 arcybiskup gnieźnieński miał już 136 wsi własnych. Na dobra kościelne utarło się miano „dóbr martwej ręki”. Przyczyna w tem, że podług prawa kanonicznego, dochodów kościelnych na cztery części dzielono, z których jedna miała iść na biskupa zwierzchniego, wtóra na utrzymanie kleru przy kościele, trzecia na biednych w parafii i nareście czwarta na koszta nabożeństw, ogólniejsze kościoła samego i służby kościelnej (organisty, kościelnego etc.) utrzymanie. Plebanowi zatem nie lza było grontów mu nadanych przedawać, bo z tego się przecie mieli jego następcy utrzymać, tedy gadano, że Kościołowi dać gront łacno, zasię wydrzeć… to już niczem z zaciśniętej zmarłego ręki co wyjąć probować… O tyleż to słuszna, że prawdziwie owe dobra niejako dla obrotu grontami martwe były. Później jeszczeć i powszechność testamentów, gdy te się rozpowszechniły, tegoż i jeszcze rozumienia przydały, że się te kościelne gronta tą głównie drogą, zapisów po zmarłych, powiększały…
  Aliści nie tylko…:) Od XII wieku bowiem extraordynaryjnie rozwinęło się zjawisko fałszerstw zakonnych. Znawcy przedmiotu piszą nawet o wielce specjalizowanych „klasztornych szajkach fałszerzy”! Jako kto się oburzać będzie, że to postępki niegodne, temu przypomnieć przyjdzie, że całe papiestwo swej pozycji wyjątkowej fałszerstwu przecie zawdzięcza, które bodaj czy nie do najpryncypalniejszych w dziejach totus mundi się liczy… Mowa, oczywista, o tzw. „donacji Konstantyna„…
  A że, jak widać, przykład szedł z samej góry temuż i braciszkowie w trepeczkach luboż i sandałkach, niewielkich mieli skrupułów, by powinność swą czynić… Po części w obronę ich biorąc, mniemam, że niektórzy szczerze wierzyli, że nie tyle fałszują, co „odtwarzają” dawne zaginione pergamina, a wszytko oczywista dla wiekszej chwały Bożej i danegoż klasztoru… Nawiasem: jakoby o tem procederze nie wiedzieć, to znane przecie już i uczniom klas najpierwszych wieści o Krzyżakach, nadania Konrada Mazowieckiego fałszujacych, zdają się być łotrostwem extraordynaryjnym… Tem ci czasem, jako na epokę wejrzeć i zjawiska powszechność, to łotrostwo to owszem, nie leda jakie, przecie czasowi swemu zwyczajne, osobliwie jako jeszczeć i na to wejrzeć, że Krzyżaki też mnichy…
  Skali zjawiska niechaj to dowodzi, że jakoż nam z XII wieku mieć autentycznych dokumentów książęcych wszytkiego trzy, tak podrobionych ex posta na imiona xiążąt tamtego czasu aż siedemnaście! Licząc do schyłku XII wieku mamyż wszytkich pergaminów polskich luboż z Polską związanych jakie 150, z czego 46 to dokumenta przez Kościół sfałszowane dla dowiedzenia swych praw rzkomych do tej, czy inszej majętności!
 Prawdziwem jednak dla Kościoła dobrodziejstwem stały się testamenty, które z pierwotkiem XIII wieku i w Polszcze się zjawiły. Testamenta prawem retraktu obciążone nie były, temuż ich oprotestować nijak nie szło. Starczyło jedynie rycerzykom naszym w uszy sączyć ustawiczną pieśń o zbawieniu duszy onych, której wielekroć łacniej dostąpią, byle jeno włości swych na klasztor, czy na biskupa zapisali… W ostateczności zawżdy szło po spraktykowany oręż fałszerski się schylić… Takoż i wrychle o dobrach kościelnych owa martwa ręka śród gminu pojmowana była, że to na testamentów literze majętności kościelne wzrosły.
  Dodajmyż k’temu, że wiekiem XIII Kościół powszechnie dóbr swych komasował, bez pardonu rugując chłopów książęcych i drobniejszych rycerzów tam, gdzie jakie przez nich posiadane enklawy na zawadzie w połączeniu jakiej zgrabnej całości stały… Dodajmyż i insze spomniane łotrostwa, to nam nie dziwne, że jako się kraj nasz na powrót w jedno zebrał, walka z tąż kościelną zachłannością jednem z najpryncypalniejszych celów się władcy konieczną stała, bo prawdziwie poczęło to już i interessom państwa całego zagrażać. Kazimierza króla dla najrozmaitszych przyczyn zwano Wielkim, aliści niechybnie i dla tej, że wziąwszy klechów pod dozór, zarządził wielkiej operacyj przepatrzenia tytułów własności i za najmniejszem nieautentyczności podejrzeniem, luboż i dla pergaminów stosownych braku, włości owe Kościołowi odbierano i ku królewskim przypisywano grontom… Części majątków klasztory, takie jak starosądecki czy szczyrzycki, na pograniczu leżąc, potraciły na rzecz właśnie spraw z obronnością związanych. Czas był po temu najwyższy, bo epoka poprzednia się niesłychaną pogardą dla tychże spraw w pamięci ludzkiej zapisała… Pozwólcie, Lectorowie Mili, przytoczyć Wam tu ustęp z kroniki Janka z Czarnkowa, w którem ów opisuje jakże to spraw takich w jego czasach zwyczajnie prowadzono:

„Tegoż roku trzeciego dnia przed świętem Jana Chrzciciela, przybyli na Kujawy szlachetni mężowie: Dobiesław, kasztelan krakowski, Sędziwój z Szubina, wojewoda kaliski, i mistrz Jan z Radliczyc, archidiakon i kanclerz krakowski, udając, że mają od króla polskiego i węgierskiego, Ludwika, władzę przywracania nieprawnie zabranych dziedzictw oraz wymierzania sprawiedliwości skarżącym się na starostów. Nazajutrz po św. Janie Chrzcicielu kazali ogłosić na rokach walnych w Brześciu, aby wszystcy, którzy żądają zwrotu zabranych dziedzictw, przedstawili im swoje przywileje, oraz aby podali na piśmie skargi na starostów. Wziąwszy mnóstwo skarg i przywilejów, pojechali w następny piątek dalej, do Kruszwicy, w sobotę — do Strzelna, w niedzielę — do Mogilna, w poniedziałek — do Trzemeszna, we wtorek — do Gniezna, a w czwartek przybyli do Poznania, gdzie pozostawali aż do wtorku. Ciągnęli do nich tak duchowni, jak świeccy, którzy doznali niesprawiedliwości i żądali zwrotu zabranych dziedzictw, i jechali za nimi aż do Kalisza, do drugiego dnia po św. Małgorzacie. Ci zaś na usprawiedliwienie swoje twierdzili, że na dzień św. Jakuba powinien przybyć biskup krakowski, Zawisza, bez którego przywrócenie dziedzictwa i załatwienie innych spraw było im przez pismo królewskie wyraźnie wzbronione. Tym sposobem wszyscy, którzy mieli nadzieję na odzyskanie dziedzictw i na prawne zadośćuczynienie za krzywdy, widząc, że z nich się tylko naigrywają, niezadowoleni, z opróżnionymi sakwami, wrócili do domu. Tamci zaś, jeżdżąc po całej ziemi i robiąc wielkie wydatki, dopiero po św. Jakubie powrócili do Krakowa.”
  Nadto by się tu już i może długo nad tem rozwodzić, pewnie więc jeszcze kiedy do tematu nawrócim, tu jeno dla porządku rzekniem, że większa część tego, co Kazimierz rewindykować poradził, za władztwa Jagiełły-neofity na powrót w ręce kościelne trafiła…

24 października, 2020

Strzępek z Kosmogonii podług Wachmistrza...

 Złostki są duszki niewielkie, co się rodzą ze złorzeczeniem każdem, z każdym przekleństwem, z każdą uciechą z krzywdy cudzej powziętą i z każdym cierpiącego płaczem. Unoszą się w powietrzu całemi stadami, osobliwie tam, gdzie ludu mrowie, a że z lataniem u nich nietęgo, to i najradziej przysiadają gdzie komu na kołnierzu, a najradziej śpiącemu, by się w tem czasie jeszczeć i utuczyć jego złą krwią i podłostkami. Słowem, jako to śpiewał Bułat: „wsie naszi gadosti i miełkije złodiejstwa” nie przemijają bez śladu, choć ów ulotny jest wielce i żywota krótkiego. Powiadają, że jaki wielki złośnik ma już złostka własnego, co go nie odstąpi, a owszem i insze pożre, byle się samemu utuczyć. Bywa, że ponoś i do takich rozmiarów, że żywiciela swego zadusić we śnie poradzi, ale to rzadkość niebywała. Najwięcej bowiem bywa takich, co się zbijają w tabuny i krążąc między nami, dławią dech i szkodne są wielce, bo i optykę psują i nie widzi się rzeczy takich, jakiemi prawdziwie są… Bywa, że i głos dochodzący tłumią i rad się ostatnich jeszcze dobrych nie słyszy… Aliści nie jest tak, że na onych nie masz kija, bo są i dobrotki, co się rodzą z każdą myślą empatyczną, każdym serdecznym gestem i każdym miłośnym kochanków westchnieniem. Jeno, że owe do wojaczki niezdatne, tamtych unikają, zadosyć mając jako muszą tejże samej aury zażywać i pomiędzy tamtemi krążyć. Prawda, że musną czasem i złostka jakiego, bo w ciżbie nie sposób inaczej, osobliwie jako tamte złośliwie drogi zagradzają… Bywa, że i muśnięty pod ciężarem dobrego pyłu, co na nim osiadł, tracą swą szkodną moc, abo i spadają gdzie na ziem, nie umiejąc onego dobra udźwignąć.

Widzicie ich czasem, jako kocisko takiego przy pawimencie dopadnie i zeżre, a Wy się śmiejecie, że ów wyimaginowanej myszy łowi...

06 października, 2020

O pojedynku pewnego starca z pewnym imperium...

  Przyjdzie dziś nam rozważać rzecz w dziejach świata niemal bez precedensu, a przynajmniej jam takiego nie nalazł… Powiadali czasem o tem, że to niczem Dawida z Goliatem zmaganie, aliści mnie się rzecz zda nietrafną, bo primo, że Dawid był młodziankiem sił pełnym, nasz zaś starzec, gdy wyzwanie rzucił władcy, co niechybnie się liczył między tych, co o losach totus rozstrzygają mundi, miał lat naówczas z górą sześć dziesiątek… Ano i naszego władcy kamień jeden, nawet i by najcelniej ugodzony, z tronu by nie zwalił… Prawdziwie, jeśli na potencyje stron wejrzeć obu, to zdałoby się, że nasz starzec szaleńcem był, skoro się poważył porwać  na władztwo, co szóstej miało części świata podległej, armijej nieomal w miliony liczonej i skarbca pod powały pełnego! Cóż mógł mu nasz przeciwstawić starzec, którego z dóbr dawnych ogromnych wyzuto, na obczyźnie z łaski obcych siedzący, za potencyję całą swoją mając majątku dawnego ochłapy, przyjaciół garstkę i stronników więcej może setek parę niźli tysięcy? Ale w tem równaniu brak jeszcze czynników najpryncypalniejszych: rozumu i woli, a na tem naszemu starcowi nie zbywało…
  Pewno, że komar nie zabije bawołu, ale dokuczyć potrafi i takie też były naszego starca koncepta, by utrudzeniami tysięcznemi i przeszkód mnożeniem uwikłać władcę imperium i szyki jego pomięszać, a przy tem każdej pomyślnej się chwytać sposobności, by własnej swej ojczyźnie independencyi przynieść…
  Domyśliła się już Lectorów część jaka, że to rzecz o xiążęcia Adama Jerzego Czartoryskiego z caratem zmaganiach, inszym (osobliwie tym, co jeno z dawnych szkół pamiętają, że to na emigracyi przywódca stronnictwa wstecznego i szkodnego) przyjdzie go odkryć na nowo…
  Ongi Waldemar Łysiak w „Cesarskim pokerze” wystawił epokę napoleońską jako partyję karcianą, w której z Bonapartem grał car Aleksander, za figury karciane mając ministrów, marszałków, kokoty i królowe (co akurat w kilku przypadkach na jedno niemal wychodziło)… Nie mam ja ambicyj aż takich by się z piórem tak znamienitem mierzyć, a i materyja skromniejsza wielekroć… Frasunek mój inszej natury, bo bym ja miał tej rozgrywki do jakiej równać partyi, tom w kłopocie, bo w pokerze, jeśli nie szachraje grają, przeciwnicy szans choć na starcie mają równych i dalej rzecz już od kart (szczęścia) zawiśnie i od  talentu do gry(rozumu)… Nasza partia od początku nierówną, bo to jakby jednemu dać kart pięć, a wtóremu jedną i rzec „Graj, człecze!”. A przecie nie zbrakło tu blefów iście pokera godnych…
  Nie były to szachy, chyba że poczęte od jakiego bliskiej końca części, gdy białym jeno hetman i garść pionów ostała. Ale w szachach zasady są ścisłe, tu zaś rozgrywka żadnych niemal nie miała zasad, okrom tej jednej, by drugiego z graczy nie przywieść do furii, w której cały stolik kopnąć gotowy…
  Sami zatem widzicie trudność moją, tedy zręczniej nam pewnie będzie takich tu porównań poniechać, a rzecz począć ab ovo… czyli z rokiem 1832, gdy emigranty nasze po insurekcyi listopadowej klęsce się na paryskim bruku choć krzynę ogarniać poczęły. Aliści by intencyje stron obu wystawić zrozumiale przyjdzie się nam po moskiewskiej stronie cofnąć głębiej, ku dokumentowi, co go zwano testamentem Piotra Wielkiego, a który choć nim nie był i fałszem trąci na milę, przecie wybornie intencyje carskie wystawiał… a w każdem razie poczynania Mikołaja I takież były, jakoby ów się iście tem kierował był testamentem. Podług dokumentu tego każdy władca Rosji miał „uczynić wszystkie wysiłki dla zbliżenia się do Stambułu i do Indii, bo wiadomo, że kto trzyma w ręku Stambuł może być rzeczywistym zdobywcą świata […]” „Testament” nawet i wskazywał drogi ku temu: „Powinniśmy spowodować by uznali oni (prawosławni chrześcijanie – Wachm.) państwo rosyjskie za ucieczkę i dobroczyńcę[…] Tą drogą zdobędziemy wielu przyjaciół i oddanych pracowników w każdej prowincji naszych wrogów.”
  Ano i tenże dokument nam zarazem pole szachownicy naszej określił, bo nie o mniej lub bardziej nieudałych spiskach krajowych będziem tu pisać, ni o nieprzeszacowanych zasługach xiążęcia dla kultury naszej, jeno o pasjonującej rozgrywce, co się toczyła na przestrzeni od Rzymu po Kaukaz, ale niewątpliwym centrum zdarzeń był spominany Stambuł, gdzie xiążę Adam detaszował jednego z najzdolniejszych swoich agentów, Michała Czaykowskiego, którego po poturczeniu Turcy zwali Sadykiem Paszą…
  Aliści epizod, któregom na dziś sobie naznaczył ku opisaniu, toczył się jeszcze gdzie indziej, przy tem najwięcej zaś w Serbijej, której przeciętny dziś mieszkaniec najpewniej wielce byłby zdumiony tym faktem, że by nie Polaków koncepta i starania, nie byłoby najpewniej jeszcze przez lat wiele żadnej wolnej Serbii…
  Gotowało się w tej Serbii, oj gotowało… Po insurekcyjach wielu przystała koniec końców Porta na autonomię i tak wstało księstewko wasalne z Miłoszem Obrenovićem jako kneziem, który jaki był, taki był, a choć okrutnik i łupieżca, przecie cara wróg zaprzysięgły. Uciśnieni poddani nie zdzierżyli dłużej nad lat kilka i w 1839 roku bontu podniósłszy, kniazia przegnali a na tron syna onegoż, Michała, przyjęli… Ów, młodziankiem będąc, w cyrkumstancyjach polityki świata zielonym jako szczypiór niezerwany, z punktu poszedł na pasek moskiewski i na tem pasku prowadzony, przegnał opozycjonistów, w tem i najtęższe ówcześne serbskie głowy (m.in. Avram Petronijević czy Ilija Garaszanin-przyszli premier i minister rządu serbskiego). Z tymi wygnańcami, co na stambulskim bruku czynili nieledwie tegoż samego, co xiążę Adam na paryskim, spiknął się nasz Michał Czaykowski i począł im w uszy sączyć myśli czartoryskie…*
  Niechybnie onym tego było miło słuchać, że się wkoło Serbii winny wszytkie ludy Południa jednoczyć i jedną słowiańską sprawę popierać przeciw potencyjom tureckiej, wiedeńskiej i moskiewskiej, przy tem, że dwie ostatnie by Serbów najochotniej podebrały i same pożarły, tedy ze słabości póki co korzystając tureckiej, onej nibyż wasalności mieć za swą tarczę, a pod nią czynić swego… Naturaliter przy tem jeszcze co i pomóc bratniej Polsce w okowach jęczącej…
 Póki co, dopomógł Czaykowski niektórym do powrotu i, zbrojnych w glejty tureckie, namówił, by do Belgradu wracali, a na drogę wyprawił z niemi człeka swego, którym był Ludwik Zwierkowski, dawniejszy członek sprzysiężenia Wysockiego, co w Stambule Francuza udawał nazwiskiem Lenoir. Nawiasem człek to na agenta sekretnego wielce sposobny, bo i niegłupi, a i postury niedźwiedziej, przy tem zręczny nad podziwienie. W Stambule się utrzymywał z lekcyj fechtunku i pływania, a reklamę tegoż ostatniego czyniąc, Bosforu przepłynął, o czem jeszcze w 1855 w nabożnem podziwie Mićkiewiczowi opowiadano…
  Ale wróćmyż za Garaszaninem i kompaniją do Belgradu, gdzie jak słusznie koncypował Czaykowski tak długo knuli, aż wrześniem 1842 roku kolejnej rebelii nie przywiedli do skutku, która Michała Obrenovića usunąwszy, na tron wyniosła Aleksandra Karadjodjevića** . Temu z punktu się przeciwiły i Petersburg, i Wiedeń, przy tem najwięcej Mikołaj I po dworach europejskich sobaczył, że tego uznać nie sposób, bo by to było legalizowaniem rewolucyj i rebelii, tedy rzecz trza zdusić w zarodku jako nieprawą (tak jakby lat trzy przódzi Miłosz Obrenović sam się obalił i z własnej woli na rzecz Michała abdykował:) Dla pozoru jednak car się nibyż jeno ograniczył k’temu, by żądać dokonania wyboru kniazia przez senat serbski, przy czem wszyscy wiedzieli, że tam część pryncypalna na pasku, a czasem i na sakiewce posła rosyjskiego chodzi…
  Porta się pod naciskiem potęg obu ugięła, osobliwie, że się Francyja zachowała niczem ten miłośnik higieny, Piłat, i byłaby rzecz przepadła, gdybyż nie Czaykowski i protektor onego, sam xiążę Adam. Trafem był akurat Czaykowski w Paryżu, gdy mu sekretnie doniesiono, że Porta ustąpi, tedy na narady z xięciem czasu tracić nie musieli nadto długo…
  Xiążę Adam się z punktu zapalił do przedłożonego konceptu wypłatania figla carowi i nie mieszkając, udał się z tem do francuskiego ministerium zagranicznych interessów, gdzie przekabacił ministra Guizota tak dalece, że ów expressem polecił wyrobić Czaykowskiemu francuskiego paszportu na nazwisko oficyjera jazdy de Canneaux, przy tem przydał mu jeszcze listów polecających do konsulów francuskich.
  Rzecz szła o godziny, tedy znając, że periculum in mora***, tejże samej jeszcze nocy pognał Czaykowski rozstawnemi końmi ku Wiedniowi, w którem też ni minuty nie mitrężył nadaremno. Nie wiadomo nawet czy się zdążył z żoną i dziatkami pożegnać w Paryżu i czy znał, że ich ostatni raz widzi, albowiem w Stambule przyszło mu się z niedoszłą muzą Słowackiego, Ludwiką Śniadecką, związać nader ściśle, aleć to już całkiem insza historia… W drodze tej mu jeno dragoman jego przyboczny, Jan Saih towarzyszył, a po drodze się nie obeszło i bez przygód.
 „Naprzeciw Nowego Miasta (Neustadt-Wachm.) wsiedli na statek dwaj ludzie, którzy mi byli dobrze znani ze Stambułu[…] Obaj gorący zwolennicy Obrenovića – udawali się do Semlina (zapewne dzisiejsze Zemun, przedmieście Belgradu – Wachm.), by działać na jego korzyść. Mimo moich okularów i peruki dragoman (Serbów -Wachm) poznał mnie i przyszedł do mnie przywitać się. Przyjąłem go nader chłodno, mówiąc iż ż pewnością bierze mnie za kogoś innego […] On mniemając, że Jan nie jest w mojej służbie – powiada, że pewny jest, że ja jestem Czaykowski wysłany do Belgradu od ks.Czartoryskiego, który najusilniej działa przeciw rodzinie Obrenovićów, że on mnie zdemaskuje do komendanta (austryjackiego – Wachm.) w Semlinie, a ten mnie nie puści do Belgradu, że o mnie doniesie konsulowi moskiewskiemu i ambasadorowi w Stambule.[…] Janowi kazałem, by tego dragomana zagadał, sam rzekłem że będę nocował na statku […] Dreszcze mnie przejmowały, że mogę wpaść w łapy policyjnych agentów Metternicha. Gdy statek przybił do przystani, przyjawszy najbardziej obojętną minę pojechałem prosto do komendanta Semliny.”
  Grając va banque poprosił Czaykowski austryjackiego jenerała, by go czem prędzej na drugi, serbski, brzeg wyprawił, albowiem pilno mu się z konsulem widzieć francuskiem, dla którego listy z Paryża wiezie. Jenerał, w uczynności swojej, nie dość że adjutanta posłał za najęciem łodzi własnego, to jeszczeć gdy ów wrócił z wieścią, że łodzie z nocy nastaniem już nie chodzą, własnej był agentowi xięcia użyczył „wziąwszy ode mnie słowo, że za powrotem będę jego gościem. Kiedy adjutant przeprowadzał mnie do łodzi, z daleka dostrzegłem obu Serbów, którzy spieszyli do generała”.
  Takimi to między inszemi fortelami zdążył był Czaykowski do Belgradu, gdzie Serbów znajomych w zupełnej zastał apatii i prostracji… Xiążę Aleksander właśnie był na żądanie ambasady moskiewskiej dymissyjonował Petronijevića i Vućića, co najwięcej przy obaleniu kniazia Michała byli czynnymi i oba właśnie się pakowali, by znów na obczyznę uchodzić. Czaykowski wszytkim przeperswadował, by tegoż nie czynili i przedłożył konceptu swego, w myśl którego iście Serbowie postąpili. Owoż zwołano na 15 Iuni skupsztiny, czyli ichniejszego zgromadzenia narodowego, a nie jeno senatu, jako car chciał i na ręce tejże skupsztiny xiążę Aleksander złożył swej władzy prosząc jej właśnie, by kniazia nowego obrała.
  „Na dolinie Topsidore zgromadziło się 6000 uzbrojonego ludu z rozmaitych okolic, a oprócz tego 2000 deputowanych ludu.” Kniaź przybył ze swemi i odczytawszy firman sułtański przedłożył skupsztinie władzę swoją, na co „największy powstał hałas, wołano zewsząd, że nie chcą innego księcia, jak Aleksander, że elekcja nowa nie jest potrzebna. Dodawano, że Rosja ma prawo protegować, ale nie tyranizować Serbów”.
   Czaykowski wieści o swem tryumfie dostał już w Stambule, bo w Belgradzie nadto mu już po piętach moskiewscy deptali agenci i znów uchodzić musiał. W każdem bądź razie ten prztyczek w nos carski długo był nad Newą bolesnem, bo nie dość, że się wpływy rosyjskie nad Dunajem spsowały, to i naszych podniesiono na wyżyny nigdy później już nie dosięgnięte… Dość rzec będzie, że delegowany przez Czaykowskiego na emissaryusza swego w Belgradzie, Franciszek Zach, porucznik z 1831, zostanie organizatorem i kwatermistrzem całej serbskiej armijej…

_____________________________

* „Načertanije” 
Garašanina, swoisty program i wizja Wielkiej Serbii, w całości rzec by można z inspiracyj Czartoryskiego powstało…

** syna legendarnego przywódcy pierwszego antytureckiego powstania z lat 1804-1813, Jerzego Czarnego (Karadjordje). W cyrkumstancyjach naszych by mieć kogo o takiem społecznem poparciu, by musiał Kościuszko mieć syna…

*** (łac.) niebezpieczeństwo w zwłoce 

08 sierpnia, 2020

Trójgłos sarmacki o kaczek wartości mizernej…:))

   Odstrychując się wszelakich politycznych konotacyj, to się przypomnieć godzi, że jako dawni Polacy wielce miłem znajdowali obejścia i ogrody ptactwa domowego pełne, a wątpiących ku Mićkiewiczowemu „Panu Tadeuszowi” odsyłam, ku scenie z Zosią najpierwszej, tak rzec wypadnie, że te sentymenta, praktycznemi najwięcej dyktowane względy, na pierwszeństwie miały kuchenne potrzeby, temuż drobiowego wpodle domu drobiazgu najwięcej szło dojrzeć kurków i kogutków, jako i dziś przecie, takoż gąsków czy perliczek, luboż i „kur indyjskich”, o których jużeśmy tu niedawnem czasem pisali.
   Kaczki jednak antecessores nasi w mikrym mieli poważaniu, o czem nam za koleją trzech tamtocześnych authorów zaświadczy. Za najpierwszego uprosim Imci Jakuba Kazimierza Haura z onegoż przecudnej urody „Oekonomiką ziemiańską generalną”, edytowaną raz pierwszy Anno Domini 1675, zasię czasy późniejszemi nie wiedzieć nawet jak gęsto wznawianą…
„Na pokarm ich mięso, także i owoc, niezdrowe, krom grubszej kompleksjej, jako to chłopskiej naturze służy, którzy cepem młócą abo siekierą rąbią, flisom także, gdy na szkucie wiosłem robią…”
  Wtóruje Haurowi wielekroć późniejszy Xiądz Benedykt Chmielowski w wielokroć już tu cytowanych, słynnych „Nowych Atenach”:
„…nie bardzo by o kaczki na folwarkach starać się potrzeba, gdyż wiele jedzą, mokrość wielką koło budynków sprawują, pluszcząc się, jedzą też gadziny, wszeteczeństwa, dlatego do stołów nie bardzo zgodne.”
   A na koniec jeszczeć późniejszego Xiędza Kluka poprosim, zoologa wielce zasłużonego:
„…nie można sobie obiecywać co osobliwszego po mięsie ich, z tym wszystkim wpół obrosłe kaczęta i starsze ukarmione zdatne są dla takich osób, które pracując czynią sobie poruszanie; pieszczonym żołądkom ciężkie są do strawienia.” :))
   Co wszytko razem do kupy złożywszy, kończę co rychlej, bo zda mi się, że pora najwyższa kaczusi mojej, co już skruszała wdzięcznie, czosneczkiem lubym naszpikować tęgo, zaczym dozwolić onej się z piekarnikiem skamracić…:))

Kłaniam nisko:)

05 sierpnia, 2020

Wiecie co? grajmy w karty? w welba-cwelba*? w wista?

   Temże zawołaniem majora Płuta z IX księgi "Pana Tadeusza" się posłużę, by przejść do rzeczy, czyli do zabaw dawniejszych we zbioreczku niedużem, który mi tu będzie wyręką. Idzie o wydany w latach dwudziestych XIX wieku leksykon gier i zabaw Imci Łukasza Gołębiewskiego, bibliotekarza i historyka Czartoryskich.
   Ówże poszukiwacz niestrudzony, nader niesłusznie przepomniany, bodaj całości rozrywki ówcześnej się tknął, wyliczywszy z górą dwustu pięćdziesięciu gier zręcznościowych, towarzyskich i umysłowych, a przy tem jeszcze odrębno opisał myślistwo i muzykowanie! Jako wejrzeć na to, że taki Kolberg jeno się pieśniczkami bawił, a pomniki onemu stawiają, wraz widać jako się niesprawiedliwie Klio z wyznawcami swemi obchodzi:(((…
  Gołębiowski był podzielił gry do kategoryj różnych, wyliczając: „zabawy dziecięce, studenckie, w tym studenckie nierozsądne, uczące cierpliwości i zręczności, nadające ruch ciału, oraz gry dziewczątek małych”. Następnie „gry dorosłych osób samotne i zbiorowe, gry hazardowe, gry w karty, gry dla zabawy oraz gry polskie hazardowe”. Okrom nich pomienił „gry kmiotów i inszych stanów, a także żydowskie i średnich i wyższych klas”, takoż „gry z bieganiem i biciem połączone oraz salonowe gry z opowiadaniem jakiem lub odgadywaniem, gry z naśladowania, gry o zakład, gry ze zręczności, fanty”. Podług Imci Gołębiowskiego najbardziej pożytecznemi były „gry umysłowe, podzielone na ustne i pisemne”. Czemże się zabawić?….O to już się rozstrzygało podług stanu osób się zabawić pragnących, jako że nader rzadko przed II połową XIX stulecia przychodziłoż się personom ze sfer różnych pospołu zabawiać, chyba że ich k’temu wyższa przymusiła konieczność, jako nużąca podróż pospólna, luboż gdzie na obczyźnie pobierane nauki. Przy tem oczywista szłoż i tego baczyć zali gra dana stosowną do pory roku, wieku czy płci grających się widzi…
  Najmarniej od XVI stolecia znano w Polszcze karcięta. Rodzimaż onych odmiana, zwana kartami polskimi, liczyła 36 sztuk w kolorach czterech (wino, czerwień, żołądź, dzwonek), z podwójnem asem, zwanym tamtym czasem tuzem, a zaraz po niem w starszeństwie postępowała kralka, czyli... dziesiątka :)) Zasię dopiero król i wyżnik będący wówczas podobnie jak niżnik**, rodzaju męskiego. Dopieroż "w wieku wykwintością francuską zarażonym", że słów xiędza Kitowicza użyję, jednemu się płeć odmieni i zostanie damą, a wtóry waletem, a za niemi resztę blotek od dziewiątki do dwójki.
  Okrom znanych też i kart flamandzkich, najpowszechniejsze były jednak karty francuskie, najbardziej k’temu co nam dziś znać podobne. Cależ przeciwnie potocznemu mniemaniu filmami i propagandą czasów bolszewickich zmylonemu, arystokracja gry w karty unikała, jako rozrywki nadto pospolitej, chocia trafiali się fanatycy, co całe klucze majątków swoich w karcięta przeputać umieli. Na salonach dziewiętnastowiecznych karty takoż były rzadkością. Jako pisał warszawski literat jeden, mianem Wójcicki, „co najwyżej osiwiali starcy i podżyłe matrony zasiadali do gier wówczas ulubionych, jak mariasz, rumel-pikieta, drużbart lub kiks”. Osławiony mariasz (król i dama pospołu najwyższej wartości dawały – stąd i nazwa) był uważany za grę typowo polską, a Gołębiowski nazwał ją nawet „grą narodową”.
  W XVIII i pierwszej połowie XIX wieku grywano we francuskiego faraona, kwindecza i znane nam do dziś makao oraz angielskiego wista, co się protoplastą brydża widział, w cztery lub czasem trzy osoby (z dziadkiem), a nawet amerykańskiego bostona. Insze takoż znane i lubiane to belotka i preferans, jeszczeć i w międzywojniu dwudziestowiecznem grywany. Imci Gołębiowski wielce roztropnie wywody swoje kończył napomnieniem, że w kartach: „pierwszym ich prawidłem, rzetelność w grze, łagodność, uprzejmość; to dobrze wychowanego człowieka, to delikatnego oznacza gracza, kto sobą nie włada, w grze się unosi, lepiej żeby nie grał”.

________________
* wydawcy naszej epopei onego welba-cwelba tłomaczą zniekształciałem niemieckiem halb-zwolf, pół tuzina znaczącym, czyli ilość punktów będących do zdobycia w grze, o której piszą że pospolitą była  śród warstw niższych, co nie wiem czy i nie jaką złośliwostką nie było poety, by postać nienawistną, a snobującą się wielce, tutaj nie ukazać z narowami zgoła gminnemi.
** - bywał i zwany dupkiem, z czego nam ślad pozostał w wyzwisku "dupek żołędny", w pradziejach swoich jedynie nienajwyższej rangi kartę znaczący, nie jak dziś, jakiego lamera, lamusa czy inszą lebiegę...

29 lipca, 2020

O konsekwencjach Kolumbowych myłek dla ptactwa domowego w Polszcze...

   Nim do sedna rzeczy przejdę, wyznać muszę, że jakom już tytułu onegoż ćwierćbarokowego poczynił, spominki mię naszły z lat przedmaturalnych, gdzie przyznać idzie, że się już kapkę Wachmistrzowego talentu do gadulstwa ujawniać poczęło. Trzebaż trafu, że w klasie tejże samej się i drugi frant taki pokazał (Andrzejku, gdzieśkolwiek jest, jeśliś żyw, pozdrawiam i zdrowie Twe piję!!!:)), coż Go wyciszyć szło jeno groźbą przymusu bezpośredniego. Po czasie niejakiem, gdzie naturaliter, zrazu do jakiej rywalizacyi przyszło, zaprzyjaźniwszy się z czasem szczerze, obrócilim talenta nasze pro publico bono… W tem przypadku szłoż nam o dobro klassy naszej, kompanionów miłych a i podwiki przecie niczego sobie, za któremi….eeech, będzie tego!… dość, żeśmy się zgrawszy pospołu wybornie wrychle tak wprawili, że tematu jeno podrzuconego mając i ani co więcej wiedząc o tem, ponad to, coż się z palica wyssać dało, umieliśmy może i nie godzinami (na klassowe potrzeby czterdzieści pięć minut starczało wybornie:))), ale przecie dysputować o tem zajadle…
  Pewnie, żeć to nie wszytkim dziedzinom możebne było; trudnoż dysputować nad koniunkcją między przyprostokątnemi zachodzącą luboż nad momentem pędu jakiego, aleć już możebne efekta bliskich związków kwasu jakiego z czemniebądź pole do popisu otwierały przestronne… Czem zaś humanistycznych stricte dziedzin bliżej, tem nam i Eden był bliższy. Biedni praeceptorzy nasi, ustawicznie nas przecie do aktywności nakłaniający, nader długo pojąć nie mogli, że w pułapkę własną wpadłszy, na pastwę języków młodzianków swawolnych wydani zostali. Pewnie, że tam jeden z drugim połapawszy się z czasem, dyskursów ukrócać probował, aleć zawżdy która tam z naszych długorzęsych się w on czas o co następnego zapytywała, bakałarz biedny serca odmówić responsu nie mając objaśniać poczynał, niebacznie nam tematu nowego do sporu kolejnego dostarczając. Co mędrsi spośród grona wrychle k’temu przyszli, iżby z nami jakiego swoistego paktu o nieagresji zawrzeć, czem nas zawżdy uciszyć szło; jako się który czy która na ten azard wojny z nami był puścił, wrychleż mu/onej skonstatować przyszło, że marzec na karku, a tu ani ocen nie masz, a z materyjałem do głów wtłaczanem toż w lesie tak głębokiem, że słońca nie widać… Jedna jedyna polonistka nasza, przejrzawszy nas, jakośmy nadto swawolili, wyłączała nas z lekcyi i kazała uwagi swe w formie rozprawek spisywać, co nam animuszu kapkę przycinało, aleć po czasie pokazało się, że na długo przed Monty Pythonami żeśmy do absurdu najostateczniejszego przyszli, jakim się nasz dwugłos sub titulo „Plamy na słońcu a problem pielenia ogórków w bratnim Wietnamie” okazał…
  Przebaczywszy, mam nadzieję, oną dygressyję a'propos titulum poczynioną (kapkę i może przydługą), Czytelnik łaskawy zechce się ku Kolumbowym podróżom zwrócić, gdzie jako pomnim wszytcy, nieboraka takoż przed peregrynacyją spito, że drogi pobłądziwszy się ku Ameryce puścił, niemalże po kres żywota pewnym będąc, że do Indyj dopłynął. Do dziś w mianach Indian, czy archipelagów Indyj Zachodnich konsekwencyj tych myłek mamy, aleć i nie tylko…
  Ptaka bowiem jednego coż go z krain tych przywieziono, w Europie nazwano kurą i kogutem indyjskiemi, co różnym nacyjom assumpt dało pokazać, któraż płeć u nich najpirwszą:))) U Francuzików bowiem najsampierw ochrzczono samiczkę: la poule d’Inde, coż się później na „la dinde” skróciło, a z tegoż małżonek onejże, czyli „dindon” się wziął… W Polszcze cależ przeciwnie, najpierw żeśmy kogutka mieli z łacińska gallus indicus ochrzczonego, co też wrychle się do samego indicus skróciło, a jakośmy już mieli indyka, tedy od niego poszła i indyczka…
   Za tąż okazyją spomnieć się godzi, żeśmy w latach sześćdziesiątych mięli epizodzik taki, gdzież się nasi językoznawce, pospołu do kupy z geografami naradziwszy, uchwalili, że nie Indie nam krajem przyjacielskiem, a India niejaka, a z mian inszych z tem związanych Ocean Indyjski, cależ poprawnie by było Indykiem zwać, jako Atlantyckiego Atlantykiem:))

25 lipca, 2020

O czem nam Mićkiewicz Jegomość nie pisze...

w dziele swem pryncypalnem, sub titulo "Pan Tadeusz"? Ano niemało ci on tam zamilcza, kolorysta też z niego pierwszej wody, a i zdarzy mu się plątać, jako z wiekiem Zosi, której Telimena wprost prawi "zaczynasz rok czternasty", a z logiki zdarzeń przez Jacka Soplicę opowiedzianych wynika, że się rodzić mogła najpóźniej w Roku Pańskim 1795, ergo latem 1811 mieć winna wiosen szesnaście, chyba że się ugodzim, że które z tych dwojga (Telimena lub Adam) rachować nie umie.
  Nie o te jednak mi idzie sprawy, a najwięcej o pozycję i rolę Sędziego, a co za tem idzie i o Tadeusza. Znamy, że Jacek Soplica w młodości swej bujnej być miał szlachty okolicznej nieformalnym przywódcą, co pośrednio mi dowodem (przy braku choćby i słóweczka o ojcu onegoż, zali żył jeszcze), że to ów był posesjonatem, bo gołysza mogła szlachta poważać, jako Maćka Starego Dobrzyńskiego, aliści już z posłuchem gorzej, co i w tem utworze widać. Jak dla mnie zatem to Jacek był Soplicowa właścicielem pełną gębą, a potwierdza to jeszcze i cytacik z księgi VI, słowami Sędziego, które in extenso przywołam:

"[...]Ja się nie znałem, nawet nie widziałem z Jackiem;
Ledwiem słyszał o jego życiu hajdamackiem,
Siedząc wtenczas retorem w jezuickiej szkole,
Potem u wojewody służąc za pacholę.
Dano mi dobra, wziąłem; kazał przyjąć Zosię,
Przyjąłem, hodowałem, myślę o jej losie:[...]"
  Widzimyż tu jawnie, że go na służbę oddano do wielkiego pana, niechybnie z tą myślą, by tam sobie protekcyją wojewody przyszłego chleba był nalazł, bo go w rodowym Soplicowie mógł mieć jeno za gościną u brata tam władającego. Normalna to była praktyka w dawnych czasach, że syn pierworodny dziedziczył, a iżby mojątku nie dzielić, bo w trzy pokolenia, by ród zmarniał na kawalcach leda jakich, tak wtóremu chleba przychodziło szukać po świecie, najczęściej wojennego. Trzeciemu, jeśli się zdarzył, duchownej zwykle szykowano sukienki, a kolejnym to już rozmaicie, gdzie bywało, że i najstarszemu służyli. Sędzia przydomkiem swojem tegoż i nam potwierdza, jako i zażyłością z Podkomorzym, wojewody synem.
 Tu nam przyjdzie objaśnić, że komorzowie drzewiej byli na dworze królewskim czy książęcym personami znacznemi, którym przyszło zarządzać całym dworem (komorą). Przydano im zastępców, którzy byli de facto szambelanami, ale i szefami ochrony, zwierzchnikami nad całą służbą i wrychle przyszło to do tego, że się urząd podkomorzego stał nad komorzego wyższem, co i w mianach się odzwierciedliło; camerarius nam w pomroce dziejowej zaginął, a pierwotny subcamerarius stał się archicamerariusem, czyli podkomorzym wielkim lub koronnym. Z czasem stał się i kimś więcej jeszcze, może nie tyle w rodzaju ministra spraw zagranicznych, bo polityki własnej mu nie dozwalano, ale wszelkie znoszenia się z posłami cudzoziemskiemi za jegoż się pośrednictwem odbywały. Jednak z wykształcaniem się osobnym do tych spraw kancelaryj i urzędów ranga podkomorzych spadała aż do roli zwierzchnika sądów ziemskich, władnego spory graniczne i zawiłości sukcesyjne rozstrzygać. I nadal był to w Koronie pierwszy w swojej ziemi urzędnik ziemski, choć na Litwie już tylko trzeci...
  Wolnoż nam zatem przyjąć, że się Sędzia swego fachu sędziackiego przy Podkomorzym wyuczył i takaż być miała przyszłość jego i chleb nienajgorszy*. Przyszło jednak, za sprawą zdarzeń wiadomych, Jackowi za granicę jechać i tu mi właśnie owa kałabanija, której wieszcz nam poskąpił. Nie wierę ja, by swego pierworodnego, czyli Tadeusza, z ojcowizny wyzuł i praw do majętności na brata nieznanego przeniósł. Najpewniej, podług obyczaju, plenipotentem go jeno uczynił, zatem panem na Soplicowie de iure był Tadeusz, a Sędzia winien mu zdać majątku i sprawy z zarządu swojego, gdy ów pełnoletniości dojdzie, przez co rozumiano ożenek. Owo posłuszeństwo rozkazom nieznanego brata, które Sędzia w przywołanem cytacie podkreśla, także są tego pośrednim dowodem. 
  Po prawdzie się stryj z bratankiem nie patyczkuje**, a Tadeuszek stryjaszka poważa nad podziwienie. Osobna rzecz to szacunek dla Sędziego, że prawdziwie dba o niego i o przyszłości onegoż myśli, takoż i w matrymonialnym sensie, gdzie ośmiu na dziesięciu opiekunów, znając że to kres ich rządów i pozycji, by radziej mu wzbraniały, partyj kolejnych odradzając, panien obmawiając luboż i dyskredytując ze szczętem. Przecie gdy przychodzi do ślubu, Tadeuszek ma już najwyraźniej własne plany, o których rozmawia z Zosią i tam wprost się mówi, że większa część wiosek przychodzi mu z ręką panny i ów zamyśla chłopów tam uwolnić i uwłaszczyć. Pada tam wprawdzie słowo, że "stryj temu nie przeczy", w rozumieniu że się nie sprzeciwia, co widziałbym jedynie za piękną bajkę w latach trzydziestych w Paryżu pisaną, przecie nie do uwierzenia w Litwie dwunastego roku, a i jeszczeć - jak się zda - całemuż charakterowi Sędziego przeciwną. Ów był pan ludzki, nie przeczę, jak na czasy owe i na stosunki tameczne, ale był też gospodarzem pełną gębą i nie wierę ja, by się bez przymusu godził na dochodów tak znaczne uszczuplenie i dziedzica pozycji w okolicznym świecie.
  Czy coś nam z tego jeszcze ciekawego wynika? Ano może i inszemi oczami spojrzenie na amory z niem Telimeny, owej mężów łowczyni, która w tym związku winna być może mądrzejszą i dojrzalszą. Z pewnością wiedziała, że się zdarzały mariaże takowe, gdzie młody szedł za niewiastę, co mu być macierzą mogła, aliści się to na ogół właśnie z majętnością jaką niemałą wiązało luboż korzyścią inszą. Tu, że rzecz odwrotna, nie sposób mi wierzyć, by się Sędzia na stadło takowe był zgodził, dodatkiem widoki na majętności Horeszkowe tracąc, a bez jegoż znów zgody Tadeusz sobą rozporządzić nie mógł, o czem znów trudno, iżby zainteresowana nie wiedziała. A skoro wiedziała i czeguś tam jednak roiła sobie, to już o niej i o jej rozumku świadczy...
_____________________________
* - przytwierdzałoby nam i tego, że Protazy, woźny tegoż trybunału, swoistego w majątku Sopliców miał dożywocia, zapewne przez wzgląd na dawniejszą dla Sędziego służbę.

** "-A nie, to bizun - jutro staniesz na kobiercu!" (szlacheckich synów chłostano na kobiercu- Wachm.)



                                                                  .

22 lipca, 2020

O peregrynacyjach dawniejszych...


...za memuarami Hipolita Milewskiego, ziemianina z majątku Geranony (dziś Geranoniai-Wachm.) w kowieńskiem powiecie.  Urzekło mię onegoż pióra peregrynacyi opisanie, jakiej dorocznie familija jego podejmowała, by ciotek dawno niewidzianych nawiedzić, rzecz zaś jest z lat sześćdziesiątych wieku dziewiętnastego…
„Na przodzie pojedynczym wózkiem jechał chłopak stajenny, żeby uprzedzić Żydów karczmarzy, aby przepędzili wszystkich swoich gości i przystąpili do powierzchownego oczyszczenia swoich zajazdów”, zasię w godzin kilka po niem ruszało w drogę jaśnie państwo w resorawanem powozie, za niemi zaś na podobieństwo eskorty i dworu zarazem „specjalnie na to zbudowana fura, już nie resorowa, również założona czterema końmi i wioząca kucharza, dziewczynę i cały stos materaców, poduszek, kołder, prześcieradeł, miednic i dzbanów, samowarów, rondli, patelni, wszelkich wiktuałów i łakoci, a wszystko przykryte kilkoma niewyprawionymi skórami – od deszczu.
 Ujeżdżało się przeciętnie po dziesięć kilometrów na godzinę, najwyżej siedemdziesiąt od rana do wieczora, popasało się i spało się, ile się chciało – albo jak doradzała pogoda; oprócz straty czasu, o którym w późniejszym wieku człowiek się przekonywa, że właściwie co do rezultatów funta kłaków niewart… było daleko wygodniej i przyjemniej niż w dzisiejszych „sleepingach”, „dining-carach”, tym bardziej automobilach lub aeroplanach, w których człowiek ma wrażenie, że jest nadaną na pocztę kopertą lub posyłką.”

09 lipca, 2020

Opowieść wędrowca

  Podkorciło ongi popróbować naśladownictwa memuarów przeróżnych naszych szlachetków, co się po świecie przecierali, a dla naiwności swojej i, cóż tu dużo kołować wpodle rzeczy, nieprzesadnej umysłu bystrości, widziane tak spisywali, że nie sposób tego bez uśmiechu czytać, jak ów Rywocki, co w Italijej widział posągi Mojżesza i Herkulesa "wielce akuratnie ad vivum* zdjętego" :), podobnie zresztą jako i relikwij moc, przy których sienkiewiczowskiego Sanderusa "szczebel z drabiny, co się śniła Jakubowi" prawdziwie przedniej jest próby, przecie do pięt nie dostaje "kurom świętego Dominika pieczonym, po izbie latającym", com już tu ongi opisywał w tekście o relikwijach i miraculach.

* * *

  Przybywszy szczęśnie za niechybną Opatrzności sprawą ku miastu temu, żem się dla krótkości pobytu nasycić niem nie zdołał, przecie com ta dojrzał, tego i rad opiszę ku pamięci, a może i inszym ku nauce, a czasem i przestrodze jakiej… Najpierwsze co mię zadziwiło, to serdeczność wielga z jaką automobiliści tameczni, a jeszczeć i więcej powożący czemsi, co tubylcy zowią scuterri i motocicletti, się ku sobie mają… jako się ich za krzyżówką gościńców każdą najedzie ciżba tak okrutna, że nie do uwierzenia, że się to wszytko na jednej drodze mieści, wraz się gestami serdecznemi pozdrawiają, a zawołaniami sekretnemi, z których żem jeno „Vafankullo” spamiętał, takoż „Porkamizeria” i „Filiodiputana”… Ano, żem z początku w strachu był nieledwie o całość automobilu mego, jako się na dwupasmowem gościńcu czterech nas we rzędzie ustawiało, a między nami, com ani myślał że to możebne, owi scuterri się jeszcze przeciśli, tom potem niejakiej swobody nabywszy, i ja ochotnie się do trąbek ryczenia dołączał, a i przejeżdżających mimo owem „Vafankullo” z serca obdarzał:))
  Grodziszcze samo wielgie okrutnie, ale i niemłode, co po domostwach licznych widać. Niektóre już tak zębem czasu spsowane, że się i ze szczętem powaliły, inszym dachy zwiało, że same kolumny stoją, inszym znowu się jeno część jaka ścian zapadła. Probowałżem powstydzić jednego zarządzającego największą bodaj ruderą w mieście, że dla jej ogromu i jegoż nieczynności widno tak sławną się stała, że się już od świtańca kolejki ustawiają ludzi żądnych owo Colosseum obaczyć nim się ze szczętem zawali. Gdybyż ów szelma bodaj dziesiątej części tego grosza, co bierze od ludzisków sobie w tej ruderze konterfektów czyniących na odnowienie onej obracał, dawno byśmy owej budowli mieli pięknie restaurowanej. Przedkładałżem mu, że w Polszcze mamy mularzów zdolnych; w pół roku najdalej by mu tejże ruiny zawaleniem grożącej rozebrali i w tem mieśćcu gmachu nowego jak się patrzy wystawili, przecie się jeno śmiał, jak nie przymierzając u nas we wiosce głupi Mikołka, co za gęsiami chodzi…
    A jakeśmy przy budowlach, to o jednej wielce udziwnionej rzec się godzi. Powiedli mię przed gmaszysko okrutnie wielgie i prawią, że tu jakiś Pan Teon mieszka. Ani mi znać Jaśnie Wielmożnego Pana Teona, ani też i JW Pani Teonowej, przecie udaję, że mi to radość niemała ich móc nawiedzić, bo to przecie człek nigdy nie wie, zali mu się jakie znajomki w żywocie przyszłem nie przydadzą. „Wiedźcież mię do nich tedy!” powiadam, a w duchu jakiej oracyi powitalnej sklecić probuję, by na prostaka nie wyjść. Aliści pokazało się, żem zbytecznie sobie ten frasunek czynił, bo ani Gospodarza doma nie było, ani Pani jegoż, a co więcej ciżba we środku okrutna sama się gospodarzy, w każdy kąt nosa tkając, jakoby u siebie byli… Dziwne mi to obyczaje, że się leda kto w ochocie czuje, wchodzi jak do siebie, luboż jak do karczmy, przecie domostwo jeszczeć i dziwniejsze! Nie masz w nim ni stołowego, ni kredensowego, ni czeladnej, ni jakiegobądź z pojęciem podzielenia…wszytko jedna izba ogromna, jakoby stodół pięć w jednej… a we środku samem dziura we sklepieniu, niczem od bombardy jakiej ogromnej wyłupana! Aliści widać, że wyrobiona ładnie i równo, tedy to nie z nieszczęścia jakiego, czy mularzów niecnotliwości, a z zamierzenia taka widno być miała…
   Nie chciałżem cicerone mego konfudować dopytywaniem o owo wariactwo, przecie sam mi począł bajania snuć, że to tak przemyślnie wykoncypowane, że przez ów przeziór nawet deszczu kropla nie spadnie, bo jej jakoweś ciśnienia rzkomo nie dają. Gada mi i gada, a mnie przecie widać, że dziursko niczego sobie; parą koni by nawrócił, przecie udaję że dowierzam, łbem kiwam, jeno poglądam na czem owo oczajduszostwo miałoby nibyż kres znaleźć. Na końcum wydumał, że widno się tam niedowiarkom zakładać każą, potem wodę z góry leją, a płyta pewnikiem jaka szklenna niewidoczna wody strzymuje i tak naiwnych naciągają na grosiwo jakie. Ha! Tu cię mam, żem umyślił, aleć nicem po sobie poznać nie dał, żem franta przejrzał i każdziutkiemu słowu przytakuję, ba, przytwierdzam że i u nas na wiosce takich ze siedm najmniej… Ów w konfuzyję; duma że mu nie dowierzam i facecyje zeń czynię. Dalejże się przysięgać swego, ać ja rękami macham, że nie trza, że przecie wierę… I takem franta przechytrzył!
   Jadło u nich niepodłe, a i napitki niezgorsze, chocia kudy tam ichnim wińskom do węgrzyna poćciwego! Miodu u onych nie uświadczysz, tedy jako komu bez onegoż żyć nie sposób, niechaj zapasik własny w drogę bierze, takoż i ogórców kwaszonych, czy kapusty takiejże, zdałoby się też i boćwiny i żuru, bo i tego nie znają, chocia przecie nie pogany… Nie zaszkodziłoby, jakoby jaki mistrz rondla, co się po ichniemu wysłowić poradzi, onych nauczył, jako się pizzę czyni, bo pojadają takie leda jakie cosi na podpłomykowem cieście postnem, jakoby dla chudopachołka jakiego piekli, nie dla gościa godnego!
   Ale i między tą mizeryją trefiło mi się, że mię zawiedli w mieśćce jedno na traktament osobliwy uciesznemi kuleczkami jakoby ze śniegu z mlekiem mięszanego ze smakami różnistemi. Zimne to i dość smaczne, osobliwie na dni skwarne zacne, a co mnie jeszczeć i więcej ku radości, jakom się wywiedział sekretnie, że przepisu tegoż sama Święta Gelata ode Najświętszej Panienki wydobyła! Temuż jadło owo nie leda tam jaką fraszką a przeciwnie strawą duchową poważaną wielce, a i pono kardynały obstalowują tegoż całemi misami, by się w stanie świątobliwości bliskiem utrzymywać. Nie umiałżem ja obstalować, bo mi te smaki wszytkie obce i nieznane, przecie żem wykoncypował, że jako większa ich część nazwy ma pospolite i ordynaryjne, zasię jeden najwidniej ode łacińskiej nazwy mszy się wiedzie, tedy widno ów najwięcej jest świątobliwy i temuż żem sobie owego TiraMissu z punktu ze siedm kulek zaordynował z pobożności najczystszej. Aliści com się w cichości może i spodziewał jakich wizyj ekstatycznych luboż objawienia szczególnego, tom widno tego niegodny, bo się wszytko jeno bolem kiszek pokończyło, z czegom pojął że i w pobożności miary trza umieć dochować…

____________
* ad vivum - z natury

06 lipca, 2020

O najstarszym żołnierzu Legionów...V

  Kończąc naszej opowieści , z onej całym niechronologicznym nieładem (III , III , IVVI ) o Wacławie Sieroszewskim naszej, przyjdzie nareście wytłomaczyć przecz, poza stylem archaicznem i tematyką egzotyczną czy i może już niemodną, ówże tak zalazł bolszewickim Polski włodarzom za skórę, że go po wojnie już niemal drukować nie chcieli* i na zapomnienie skazali.
  Pisalim, że się ów z braćmi Piłsudskimi skamracił, a rzec by i można, że idąc miasto młodszego, za onegoż przewiny, na zesłanie kolejne, w starszym miał oparcia i pomocy. Kolejnemi aresztowaniami zagrożony, usunął się pisarz na galicyjską ziemię, poza łapy policmajstrów carskich. Pomieszkując w Krakowie, zasię w Zakopanem nie bez i tej przyczyny, że u Sieroszewskich mało kiedy się przelewało, a tu jednak życie tańszem było po wielekroć. Mimo tego, dom był zawsze dla przyjaciół otwartem, a okrom nader często tam bywającego Piłsudskiego bywali i Żeromscy. I to Żeromski Sirkę namówił do przeniesienia się do Paryża, gdzie synowie Sieroszewskiego mięli w tem samym, co Adaś Żeromski, się uczyć gimnazjum.**
  Jak mniemam, byłaż w tem i jaka może inspiracyja, luboż nadzieje jeno na to, że tam wielce ustosunkowany Władysław Mickiewicz, tylekroć rodaków wspierający i jako wydawca, i jako przyjaciel, a przy tem, o czem jeszcze pisać będziem, jako swoisty i nieformalny (a przecie przez wszytkich, łącznie z władzami francuskiemi) ambasador jeśli nie Polski, to z pewnością spraw polskich i ludku polsko-paryskiego…
  Z czegóż to wnoszę? Ano z tego, że w paryskim mieszkanku*** Sieroszewskich Mickiewicz bywał, a nie miał tego w zwyczaju. Przeciwnie, to on salonu prowadził, w którym się bywało, a rzekłbym, że rodak jaki, świeżo do Paryża przybyły, a Mickiewiczowi się pokłonić nie przybywający, popełniał faux pas zgoła nie do wybaczenia. Zda mi się nawet, że atmosfera tegoż mieszkanka być musiała jaką arcyszczególną, bo że Mickiewicza skusiła, bym może jeszcze rozumiał, że Gumplowicza – tem bardziej, aliści znamy, że bywała tam i Maria Curie-Skłodowska, której z pracowni na świat boży wyciągnąć, byłoż już osiągnięciem niebywałem, ale żeby jeszcze owa gdzie się udzielała towarzysko, to już było nie do pomyślenia niemal.
   Działał Sirko tęgo między emigrantami, czas jaki był nawet prezesem tamecznego Towarzystwa Artystów Polskich, aliści najwięcej uwagi, okrom swej literackiej pracy, poświęcał niepodległościowym staraniom przyjaciela jednego starego, czyli Piłsudskiego, ale i nowego, w Paryżu poznanego Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego, który go do paryskiego oddziału Związku Strzeleckiego zaciągnął. Nie wiem po prawdzie, czy i Sirko, już przecie pan w leciech, pospołu z owymi młodymi, po Lasku Bulońskim, z kijami zamiast karabinów, paradował, ale ta przyjaźń przetrwać miała wszystkie przyszłe wichry i zawieruchy. Ano i z temi szaleńcami pospołu, przybył Sieroszewski latem 1914 roku do Krakowa, by w czas wojny pod polskim iść walczyć sztandarem.
  Arcypięknie, choć i delikatnie wielce, sceny formowania Kompanii Kadrowej opisuje w swych memuarach, jej dowódca przyszły, Tadeusz Kasprzycki:
„Czwartego [błędnie zapamiętał Kasprzycki, w istocie mowa o 3.VIII – Wachm.] sierpnia przymaszerował do Oleandrów pierwszy oddział Drużyn Strzeleckich, organizacji prowadzonej przez młodzież narodową. Nastąpiło uroczyste zjednoczenie organizacji Strzelca i Drużyn. Do sfrontowanych naprzeciw siebie oddziałów przemówił w kilku słowach Komendant Główny Józef Piłsudski, o wspólności zadań, o czekającej nas walce za wolność i niepodległość, o konieczności i znaczeniu zespolenia dla tego celu wszystkich wysiłków. Na znak pojednania zamienił Komendant orła strzeleckiego ze swej czapki na odznakę dowódcy oddziału drużyniackiego. Był nim, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, Norwid-Neugebauer. Oznajmiono nam potem, że z obu oddziałów zostanie wydzielona jedna kompania pod nazwa Pierwszej Kompanii Kadrowej.
  Wyznaczonych do służby w nowej jednostce zaczęto wywoływać numerami. Podobnie jak moi towarzysze, nie bardzo zdawałem sobie sprawę, o co idzie w formowaniu nowej kompanii. Domyślałem się jednego więcej symbolu pojednania.
Spodziewałem się jednak czegoś więcej, sam nie wiedząc czego, bo stojącego z bronią u nogi paliła ochota i szarpał lęk i niepewność; wywołają mnie czy ominą?
– Numer 45!
Omal nie krzyknąłem z radości i wyskoczywszy z szeregu, jak porwany trąbą powietrzną, w trzech susach doskoczyłem do nowego zastępu. Od tego momentu spokojniej już obserwowałem dalszy ciąg ceremonii. Padały nowe numery i coraz nowy dochodził do nas kolega. Znajomków, towarzyszy z dawnych sekcyj i plutonów witaliśmy radośnie – „Kalina – byczo! – Brzęk – bywaj bracie! – Roch! I jego przydzielili, to morowy chłop! – Młot – szlusuj tu do mnie!” Wybrańcy promienieli radością – zazdrośnie spoglądali na nas pozostali.
  W pewnej chwili drogi i zacny W. Sieroszewski, pośród młodych najmłodszy, wśród zapaleńców najbardziej gorący i promienny, skoczy ku Komendantowi, by w postawie służbistej, ale prawie zbuntowanym wzrokiem i zapalczywymi słowami, o przydział do kompanii nalegać. Wiedział on pewno więcej od nas i wiedział, o co prosi, lecz na nic zdały się jego błagania. Skarcony spojrzeniem i groźnym słowem przywołany do porządku, musiał wrócić na swe miejsce. „
  Dodajmy, że to była rzecz bez precedensu, by kto tak Komendanta brakiem dyscypliny spostponował. Po żołniersku rzecz rozumiejąc, miał Sirko szczęścia, że jakiej kary za swój „bunt publiczny” nie dostał, przecie po ludzku sądząc: azaliż nie miał się ów czuć w prawie druhowi wygarnąć, że się z niem obszedł nie po kamracku?
  Nie wiem też, czy i w tem, że się do ułanów legionowych Sieroszewski wolentarzem zgłosił, byłoż więcej niechęci do pieszego dreptania, zrozumiałej przecie u niemłodego człowieka, czy też i nie więcej jakiej wobec Komendanta demonstracji. A może i znowu to Wieniawy robota?:) Insza, że ułani owi, w uniformach może i cokolwiek operetkowych wtedy, a przecie na dawnych Xięstwa Warszawskiego wzorowanych



ulubieńcami byli Krakowa…:)
  Wspominał był o tem po latach Józef Smoleński:
„Często były wypadki, zwłaszcza w miesiącach początkowych, że do Beliny zgłaszali się starsi podoficerowie, a nawet oficerowie piechoty, mimo że powodowało to dla nich utratę stopnia. Był to najlepszy przykład, jak pociągała ludzi cecha dziedziczna Polaków – atrakcyjność kawalerii, co tak dobitnie, choć powierzchownie, wyraziła znana piosenka „ułani, ułani, malowane dzieci”. Emblematy kawaleryjskie, w pierwszym rzędzie koń i szabla, dalej mundur, czako, sznury, oraz cała elegancja i „grandezza” pociągała nawet najbardziej poważnych mężów – profesorów, literatów, doktorów różnych nauk, którzy z Sirko-Sieroszewskim na czele z dumą wkładali na bakier niewygodne czako, dopinali wyłogi munduru, przewieszali z fantazją kożuszek przez ramię i podkręcali siwego wąsa”.
  Aliści zełgalibyśmy okrutnie, drugiej części tej prawdy nie dopowiadając… Nawet jeśli był Sirko, niczem mały chłopiec, zauroczony tem sztafażem ułańskiem, to poczynał w niem sobie arcydzielnie: walczył pod Brzechowem, Grudzynami, Konarami, Bidzinami i Tarłowem. Dosłużył się stopnia wachmistrza:), a w 1922 roku za swoje czyny wojenne odznaczonym został nie byle czym, bo i Krzyżem Walecznych, i krzyżem Virtuti Militarii V klasy.
  I tu pokończymy pisania naszego, bo nota cyklu tegoż ostatnia, z dawna już tu jest na tem blogu, nieledwie pierwszą będąc, którą tum popełnił, przed laty przymuszony z onetu niegościnnego emigrować w cyklu tegoż trwaniu.
________________

* Po wojnie wyszło tylko jedno wydanie, mocno okrojone zresztą „Dzieł” Sieroszewskiego, w znamiennym zresztą czasie popaździernikowej odwilży…
** W czasie tegoż paryskiego pobytu pani Stefania pokończyła na Sorbonie studiów na wydziale literatury francuskiej, co jej znów, w niepodległej już Polsce, dozwoliło przyjąć posady aż do emerytury w 1937 zajmowanej, nauczycielki języka francuskiego w gimnazjum imienia Reja w Warszawie. To gimnazjum pokończyli wszyscy trzej synowie Wacława, w tym ojciec prof. Andrzeja Sieroszewskiego, wybitnego hungarysty z UW, a w latach ośmdziesiątych XX w. zdawała tam matury profesorska córka, wspierana na duchu spojrzeniem prababki z portretu na ścianie:)
*** Przy rue Ernest Cresson 12

01 lipca, 2020

Na rocznicę śmierci Wieniawy...

Dziś noty nam mieć nie, jako zwyczajno o 11:11... jeno o dziewiątej porannej godzinie, boć to o niej właśnie 71 lat temu Bolesław Długoszowski żywota swego wolą własną się pozbawił:((... Całegom temuż idolowi memu był poświęcił cyklu (IIIIIIIVVVI), w wierszu sub titulo "Ułańska jesień", żem własną Jego ręką spisanego swoistego przytaczał credo, aleć i czego na kształt  żywota bilansu , a o cyrkumstancyjach tegoż zgonu, o pogrzebie poruszającem żem pisał tutaj... Ninie jeno wiersza przecudnej urody, co Mu go nie byle kto, bo sam Kazimierz Wierzyński poświęcił, powtórzę:
  
                                                 

" NA ŚMIERĆ WIENIAWY
Noc wlecze się niejasna i gubi się droga,
Jakże trudna śród ludzi i jak wobec Boga.
Noc dłuży się i widma się schodzą na jawie:
Spaliły się królewskie komnaty w Warszawie.

Noc jest pełna zamętu, rozpaczy i swarów,
Jeden cień się nie rozwiał, przystał do sztandarów
Jeden cień, co był żywy, na wojnę wiódł sławną,
Na Kielce i na Wilno. Ach, jakże to dawno!

Jak przebić się w tę młodość, jak wrócić po swoje,
Gnać przez błonia, w tornistrze układać naboje!
Pieśni śpiewać i znowu się w bitwie meldować,
Ciemna nocy, jak iść tam? Odpowiedz i prowadź.

Huczy zamęt. To wojna. Zajęczał rykoszet.
Ludzie giną. Spakował tornister i poszedł.
Nie, powiodła go pylna śród wierzb srebrnych droga,
Ciemno było dla ludzi, lecz jasno dla Boga.

Wybrał ziemię nie naszą i brzozę nie swojską,
Obcy cmentarz i obce żegnało go wojsko.
Lecz on jaśniał, szedł w młodość, powracał po swoje,
Ktoś po salwie podnosił z murawy naboje.

26 czerwca, 2020

O najstarszym żołnierzu Legionów... IV

czyli extraordynaryjnie odgrzewany klusko-kotlet, ze szczególną dla WMPani Agniechy dedykacją i życzeniem "smacznego":) 
  Trzeciej części opowieści naszej(I, II , III)o Wacławie Sieroszewskim pokończyliśmy zapowiedzią opisania kałabaniji nowej, w którą ów się był wdał niebawem po powrocie z zesłania pierwszego. Nim jednak o tem, zdałoby się słów parę o żywocie ex-zesłańca i o jego znajomościach nowych, co na reszcie żywota zaważyły niemało…
  Owoż poznał był Sieroszewski w Petersburgu gdzie w roku 1894 niejakiego Józefa Piłsudskiego, co tam najpewniej dojeżdżał na jakie rozmowy z socjaldemokratami rosyjskiemi, które przecie toczyć się musiały, a że za przyczyną ustawicznych aresztowań pomiędzy przywódcami socjalistycznemi, był Piłsudski jedynym na wolności pozostającym członkiem CKR PPS* i redaktorem „Robotnika”, ergo na niego ta cała spadała robota. Najpewniej zaprzyjaźnili się już i wtedy i któż wie, czy to nie za Piłsudskiego wpływem, Sirko nawet i Warszawy nielegalnie odwiedził w 1895 roku.
  W pełni legalnie mógł przybyć dopiero w 1898, po niemal dwudziestu latach wygnania. Zamieszkał u siostry na Złotej, potem zaś przeniósł się do kawalerki na Żurawiej, skąd miał nieodlegle i do Zaborowskich, u których się stołował, jako i do wujostwa Mianowskich, na Siennej pomieszkujących. Tam mu w oko wpadła kuzyneczka Stefania, której pamiętał nieledwie niemowlęciem. Wpadłszy po uszy w amorowe sieci, oświadczył się, aliści początkiem Stefanii nie w głowie był „wiekowy” (40-letni:) kuzyn, ze zdrowiem w Sybirze nadszarpniętem… Wiemy też, że miłowała jakiego inszego, przecie czy to pod jakiemi familijnemi namowami, czyli dla jakich przyczyn inszych, dość że Wacława ostatecznie przyjęła i ślub się w listopadzie 1899 roku odbył, co wyprzedzając wypadki rzec możem, że stadło to zgodnem było i szczęśliwem, z czasem trojga się dochowując synów…
  Póki co się nad Sirką znów ciemne zbieraja chmury, a to sprawą listu pewnego, w czas rewizji u profesora Korzona przez żandarmów znalezionego. Rzecz szła o rocznicę urodzin Mickiewicza, w czas której Moskale nareście dozwolili w Warszawie pomnika postawić wieszczowi, jeno zakazawszy wszelkich przy tem wieców i zgromadzeń. Aliści pepeesy zwołały pochodu robotniczego pod pomnik i wieszcza uczciły, między inszemi proklamacyją płomienną, co jej nie tylko odczytano, ale i która czas długi w odpisach licznych po Warszawie krążyła… Trzebaż było tego listu w czas rewizji nalezionego, by carscy policjanci poczęli z tą sprawą wiązać wymienionych tam z nazwiska Sieroszewskiego i Żeromskiego.
 Po prawdzie, to strzał był jak kulą w płot, bo prawdziwemi autorami owej proklamacyi i manifestacyi organizatorami byli dwaj socjalistyczni przywódcy ówcześni, sielnie przy tem ze sobą zaprzyjaźnieni, z których za wieku ledwo ćwierć jeden będzie prezydentem Rzeczypospolitej urzędującym, a drugi powiedzie przeciw niemu wojsko, by go z urzędu obalić… Tak, tak… mówimy o Piłsudskim i o Stanisławie Wojciechowskim…
  W 1900 jednak roku żandarmy się uparły, że proklamacyja jest z pewnością literacką i to wysokiej próby, ergo winowajcą pisarz być musi. Żeromskiego przed tiurmą krwotok nagły ocalił, ale Sieroszewski znów wkroczył w znajome mury X Pawilonu w Cytadeli… Wypuszczono go wprawdzie za kaucją, aliści władza przypomniała sobie, że ów przecie jest „mieszczanin irkucki”, zatem onego nawet i sądzić, ani zsyłać nie trzeba, jeno nakazać powrót i pomieszkiwanie w miejscu meldunku swego…
  Poczęły się znów kołatania do Siemionowa w Petersburskim Towarzystwie Geograficznem i do inszych person postawionych wysoko, by Sieroszewskiemu tejże „łaski” oszczędzić, aliści rzecz szła upornie, bo generał-gubernator warszawski niejakiej w carskiem państwie zażywał autonomijej, tandem niełacno go było, przy obojętności cara samego, przymusić do czego.
  Owocem tych targów przeróżnych toż było, że po prawdzie nie wracał Sieroszewski na Sybir jako zesłaniec, ani nawet „na posielienije”, jeno… jako kierownik ekspedycyi naukowej do Mandżurii, na Sachalin i Kuryle, by tam życie i obyczaje Ajnów badać, podobnie jak swego czasu badał i opisywał Jakutów.
  Postawił był Sieroszewski warunku jednego: by mu za towarzysza przydano człowieka, co o Ajnach już naówczas wiedział bodaj najwięcej na świecie: Bronisława Piłsudskiego, co posłanym był już dawniej na Sachalin za udział w spisku i próbie zamachu na cara**, a po uwolnieniu*** wolał tam pozostać, pracując nadal przy tworzeniu Muzeum Sachalińskiego.
  Ich wspólne z Sieroszewskim ekspedycje i badania wśród Ajnów, tak na Sachalinie, jak i już na japońskiej ziemi, na Hokkaido, zaowocowały nader gruntownemi badaniami nad tem ginącym i dziś już na poły wymarłem ludem.****. To, czego Bronisław Piłsudski traktował jako dzieło swego żywota, Sieroszewski chyba jednak miał tylko za cenę do zapłacenia konieczną, by móc znów do Warszawy powrócić. Wraca w 1904, drogę nader okrężną, poprzez Koreę, Chiny, Cejlon i Egipt… w sam raz na to, by się znów w perturbacje rewolucyi 1905 roku wplątać i po raz trzeci X odwiedzić Pawilonu, po którem to doświadczeniu widać już kolejnej na Syberii wizyty ryzykować nie myślał, bo przeniósł się pierwotkiem do Krakowa, zasię i do Zakopanego. Ale o tem, jako i o dalszych jego kolejach żywota opowiemy w części V, która dopełni nam cyklu z już tu znajdującą się częścią szóstą, o czem uwiadamiam ku pocieszeniu tych z Was, co już zgrozą zdjęci, rachowali, że się do Sieroszewskiego nigdy nie uwolnią…:)
______________

*Centralny Komitet Robotniczy, najwyższy organ Polskiej Partii Socjalistycznej
** Bronisław, starszy brat Józefa, tegoż zamachu planował wspólnie z bratem i m.in. wspólnie ze straconym za to Aleksandrem Uljanowem, starszym bratem Włodzimierza, później znanego jako Lenin. Za lat ponad dwadzieścia młodsi bracia Bronisława i Aleksandra staną przeciw sobie jako przywódcy toczących śmiertelny bój Polski i bolszewickiej Rosji…
*** na mocy amnestii zarządzonej po śmierci tegoż samego cara Aleksandra III, którego próbował dziesięć lat wcześniej zgładzić.
**** M.in. jedyny dźwiękowy zapis języka ajnuskiego, który na świecie istnieje, to kilkadziesiąt wałków fonograficznych przez Piłsudskiego nagranych i dziś będących ozdobą kolekcji… krakowskiego Muzeum Techniki i Sztuki Japońskiej, czyli Centrum „Manggha”. Japończycy, by tych dźwięków móc odtworzyć, bez mała nowego fonografu zbudować musieli… Nie od rzeczy dodać będzie, że wnuki Piłsudskiego i jego ajnoskiej żony do dziś w Japonijej pomieszkują. Są i tacy, co nawet tragiczną śmierć Piłsudskiego w nurtach Sekwany w 1914 roku, uznają nie za samobójczą, a za coś w rodzaju usunięcia człeka, co o Ajnach wiedział zbyt wiele, a to znów być miało groźnem dla nich, bo to lud nie ziemski, a z kosmosu przybyły…:) Lectorom moim jednak bym przedkładał listów Sieroszewskiego właśnie do Piłsudskiego, z których jawnie tamtego depresje widać i frustracje, które z powodzeniem tegoż na siebie targnięcia za lat kolejnych dziesięć być mogły przyczyną…

19 czerwca, 2020

. . .

Właściwie to nic więcej ponad to, com już ongi w temacie tem żem napisał był, do dodania nie mam:
https://pogderankiwachmistrzowe.blogspot.com/2014/06/refleksyj-przygarstek-nieduzy.html

17 czerwca, 2020

O najstarszym żołnierzu Legionów...III

  Trzeciej poczynając części opowieści naszej (I, II) o Wacławie Sieroszewskim, pisarzu, żołnierzu i badaczu przyszłem, pora byłaby rzec już najwyższa o jego najwięcej dla nauki poczynionych dokonaniach, choć wcale nie z miłości do nauki podjętych. Przyznawał potem ućciwie, że mowy Jakutów i obyczaju na toż się uczyć począł, by mu w ucieczce zamierzonej kolejnej tubylcy pomocą być mogli, nie zaś nierozumną i obojętną przeszkodą. Choć zda mi się, że miałże ów daru jeszczeć i więcej dla Jakutów cenniejszego, choć pierwotkiem przezeń nie nazbyt cenionego…
  Owoż procentować poczęła ta szkoła techniczna warszawska i te terminy u ślusarza, których był we Warszawie liznął… Nie zdały się na nic te talenty polskim włościanom, którym młody zapaleniec dopomagać pragnął, atoli w Sybirze dalekim, gdzie kowal najwięcej edukowanym jest przedstawicielem świata technicznego, owa edukacyja była zaprawdę na złota wagę, a co najmniej na miarę przeżycia… I tak przez całe już swoje zesłania, wyjąwszy może późniejsze do Ajnów wyprawy, już niejako z rozmysłem jako badawcze podejmowane, będzie się Sieroszewski utrzymywał z kowalstwa, z owej ślusarki, z napraw wszelakich, zasię dodatkiem k’temu będzie praca rolnicza, bo i tej pokosztuje w Namskim Ułusie, gdzie go za staraniem siostry przeniosą, by w krzynę łagodniejszym bytował klimacie.
  Z tem pisaniem tysiączne się wiązały już w Polszcze utrudnienia, których siostra Paulina przewalczyć musiała. Primo, że wydawcy polscy lękali się zesłańca wydawać, by swej gazety na niełaskę nie narazić, gdzie konfiskata jednego czy drugiego numeru narazić mogła wątłych edytorów naszych na finansową ruinę i katastrofę. Secundo, że to, co opisywał Sirko*, ludziom odległym o tysiące wiorst i realiów jakuckich nieznającym zdało się zmyśleniem czystej wody, co samo w sobie w literaturze przecie nie grzech, przynajmniej dopokąd owo „zmyślenie” nie wystawia spraw moralnie wątpliwych, jak ofiary z ludzi składane, gwałty, incesty a i kanibalizm nawet…
 Moralność przecie plemion na poły jeszcze dzikich, na język literacki przełożona, z punktu stała  się przyczyną oskarżania Sieroszewskiego o degrengoladę moralną a przy tem i o literatuty ojczystej zachwaszczanie. Broniły go zaś nie byle jakie autorytety, bo sama Orzeszkowa, stwierdzając, że „Nawet sceny grubiańskie i zmysłowe […] tracą swoje męty i jady, a stają przed nami ozłocone przez piękno, oczyszczone przez litość, jak owa w promyku słońca ukazana, gruba i szpetna pięść Jakutki”, oraz że „rzeczy zmysłowe, grubiańskie”, są „w życiu dzikich nieuchronne”. Nawiasem to ten akurat wywód, do początkowej sceny „Jesienią” się odnoszący, gdzie Jakutka się z mężem kłócąca, pokazuje onemu nie mniej, ni więcej tylko „figę”, daje nam obraz tego, co w tamtych latach było gestem obraźliwem, wulgarnem i szpetnem… co znów przyznać muszę, że mnie rozrzewniło niepomiernie i w zazdrość względem tamtych wprowadziło kryteryów…
  W Namskim Ułusie** po dziś dzień jest miejsce zwane Wodą Sieroszewskiego, gdzie przez lat wiele rozumięli miejscowi, że się ten Polak-zesłaniec utopił. Po czasie się wyjaśniło, że nie on, a jaki jadący k’niemu zesłaniec inszy. Nawiasem dziś daleko więcej znanym wśród Jakutów jest badacz nasz inszy, Piekarski, bo ten słownika ichniego był spisał, a pozostawszy w Rossyi sowieckiej, nawet i w tamtejszą Akademiję Nauk postąpił, tandem onegoż pamięć bolszewickie władze hołubiły, cależ przeciwnie do przyjaciela obu braci Piłsudskich i ministra w pierwszem niepodległem rządzie naszem.
  Praca, dla Sieroszewskiego, ale i dla Jakutów fundamentalna, wskutek zawirowań rozlicznych, w tem i tych z warszawskimi wydawcami opisanych, pierwotnie spisaną była po rosyjsku i w oryginale nosiła tytułu:”Jakuty. Opyt etnograficzeskich issledowanij” . Dopieroż polskie jej tłomaczenie zasłynęło pod dziś najwięcej znanem „12 lat w kraju Jakutów”. I rzeknijmyż też tego szczerze, że się więcej wzięło z miłości do Polski, niźli do owych Jakutów.
  W 1893 roku był bowiem Sieroszewski (znów za staraniem siostry!) „awansował” w społecznej syberyjskiej hierarchii, bo dostał prawa… chłopa, zatem wolnoż mu było się w ograniczonem co prawda zakresie, ale przenosić i podróżować. Przenosiny do Irkucka, gdzie się na parowiec spóźnił i podróżował łodzią przez najprawdziwszych jeszcze burłaków ciągnioną, opisał w powieści „Powrót”. W Irkucku znów jakiego szukając zajęcia omalże nie został… nauczycielem tańców w gimnazjum żeńskiem, choć żandarmeria miejscowa, kontaktów mu z młodzieżą wzbraniając, nie dozwoliła zweryfikować przechwałek, czyli też rzeczywiście tańcować co umiał… Trochę zatem pomaga w biurze architekta miejskiego, trochę u sekretarza magistratu, nareście zostaje maszynistą przy machinie parowej miejscowej ogniowej straży… Aliści gdzie tam się trafiło z kimś znacznym spotkać z firmy kupieckiej Gromowych, co handlowała futrami na skalę zgoła monopolową i od nich wydębić swoistego mecenatu w postaci pensyi miesięcznej do skończenia tych dzieł, dopotąd istniejących jedynie w notatek luźnych setkach, na byle czym czynionych.
  Poznany zaś przy tem podróżnik wielce słynny i uczony, Grigorij Potanin, sam krzynę wcześniej zesłańcem będący, doradził Sirce by tego swego dzieła położył na szali swego do ojczyzny powrotu i dał listu polecającego do viceprezesa Rosyjskiego Towarzystwa Geograficzego, Siemionowa. Z książką, już i częścią gotową, której Gromowowie wydać własnem sumptem obiecali, rusza Sieroszewski do Petersburga i dobija z Siemionowem targu, że przekazawszy pieniędzy od Gromowych Towarzystwu i uzupełniwszy jej o materyjały, których się w petersburskich spodziewał znaleźć bibliotekach i muzeach, będzie jej miał przez Towarzystwo wydanej, przy tem zaś zapewnione wstawiennictwo w kwestyi jegoż od zesłania uwolnienia.
  Ano i w rzeczy samej… „Jakuty” wychodzą drukiem, z punktu się stając naukowym i literackim wydarzeniem, Towarzystwo Geograficzne nagradza ich złotym medalem, wrychle się i zaszczyty sypią insze, w tem i ten upragniony: paszport… „irkuckiego mieszczanina” dozwalający mu na powrót do Warszawy… I tak ów nareście powróciwszy, przez lat kilka kosztował owoców swej rosnącej pisarskiej sławy, aliści nie byłby przecie sobą, gdyby się w nową nie wdał awanturę jaką, z wszelkiemi tego konsekwencyjami przykremi. Ale o tem to już w części czwartej popiszemy…:)
____________________________

* Tak zwali Sieroszewskiego Jakuci i takiegoż by dla się przyjął literackiego pseudonimu.
** Wówczas tę osadę zwano po prostu Nam, zaś za sposobnością stwierdzić się godzi, że to swoisty ahistoryzm pisać o wioskach jakuckich tamtejszego czasu, bo Jakuci przódzi nigdyż takiego nie mięli obyczaju. To władza moskiewska ich k’temu przymuszała powoli, by kontrolować łacniej, a najczęściej jeśli, gdzie wtedy w kupie jaka powstała chałup czy jurt gromada, to najczęściej dla tej przyczyny, że ich stawiali dla siebie zesłańcy pobok jakiej jednej czy dwóch chat tubylczych.

14 czerwca, 2020

O najstarszym żołnierzu Legionów.... II


  Continuum czyniąc tejże opowieści naszej (I) o Wacławie Sieroszewskim, pisarzu, żołnierzu i badaczu przyszłem, a póki co zesłańcu w Sybirze cierpiącem, przyszliśmy k’temu jakoż ów pokaranym za ucieczki próbę został i posłanym do głuszy tak zapadłej, że się to zdało Sieroszewskiemu przedsionkiem piekła. Samej drogi, liczącej z górą tysiąc dzisiejszych kilometrów z Wierchojańska do Kołymska omal Sieroszewski nie przypłacił życiem, bo iść mu nakazano z kozakiem eskortującym i przewodnikiem, środkiem siarczystej syberyjskiej zimy, w mrozy największe… Któż wie, czy nie z zamysłem takiem właśnie cichem, że może oto już z niem spokój będzie…
  Ale Sieroszewski doszedł… Doszedł, choć padły im z wyczerpania pociągowe renifery (o dziwo ocalały konie!), doszedł, choć go już wybudzać musieli towarzysze podróży ze snu tak upornego, który jeno zamarzającym się przytrafia i zwykle jest już początkiem wiecznego… Ale z Kołymska posłano go jeszcze dalej, tak że koniec końców osiadł w Andałychu, zasię w Jąży, wioszczynie bodaj najdalej ówcześnie wysuniętej na północ na Kołymie całej. Jest mi tu rzecz jedna nieznaną, a ta mianowicie, że wiem, iż jeszcze w Wierchojańsku się nam nasz Wacław związał z jakucką niewiastą, Ariną Czełba-Kysa, którą sam zwał Annuszką, z którego to związku się porodziła córka Maria. Godzi się abyśmy się przy tem nieszczęsnym dziecięciu zatrzymali chwilę, bo samo jej istnienie było dla Sieroszewskiego źródłem niemałego ambarasu i cóż tu długo prawić: nie zachował się nam nasz pisarz najgodniej. Pewno, że miotany ukazami nie miał się ani jak, ani gdzie dziecięciem zajmować, a by jej wziął w tę drogę straszliwą kołymską, to wątpić by trzeba, czyby jej dziecię przeżyło.
 Po śmierci owej Ariny-Annuszki, status Sieroszewskiego się jeszcze nie odmienił nadto wiele, przecie zajął się dziecięciem i własnego mu nadał nazwiska. Aliści rzec by można, że czem się Sieroszewskiemu wiodło lepiej, tem mu więcej ten owoc miłości egzotycznej ciążył i gdy w 1892 uzyskał paszportu dozwalającego na swobodne po Syberii podróże, takoż i na osiedlenie w miejscu wybranem, natenczas ów się do Irkucka przeniósł, ale gdy stamtąd w 1894 do Petersburga już ruszał, by w dalekie ruszać światy, Marię ostawił u przyjaciół swych, Stanisława Landy i onegoż połowicy. I tak po prawdzie to oni tegoż dziecięcia wychowali, a pisarz sam się już z nią przez lat wiele nie kontaktował wcale. Małoż na tem, gdy pisał po latach Żeromskiemu, trzecim się chwaląc synem, którego miał z małżeństwa przyszłego ze Stefanią z Mianowskich, żalił się przy tem, że córki nie ma!
  Znają na to zjawisko psychologowie terminu, że to się wyparciem zwie i tyczy się jakich zjawisk, postępków czy myśli, które chluby nam nie przynosząc, sprawiają żeśmy je radzi czem prędzej przepomnieć. Maria spotkała się z ojcem po latach, raz jeden w Paryżu przed wojną już samą, zasię raz wtóry latem 1929 roku, gdy całego lata przepędziła w gdyńskiej willi Sieroszewskich, zwanej „Kadrówką”. Nie dochował się żaden onejże konterfekt, aliści opis Ludwika Krzywickiego, co jej poznał, nie budzi wątpienia, że „… cery mocno ciemnej i rysów tak mongolsko-jakuckich, iż niewątpliwie należała do najbardziej typowych przedstawicieli rasy żółtoskórej…”. Zapewne byłby to jaki Sieroszewskiemu, już ówcześnie przecie nie byle komu (prezes Polskiej Akademii Literatury, polskiego Pen-Clubu) jaki ambaras, owo córki, podług kryteryów ówcześnych naszych, nieślubnej i egzotycznej, ujawnienie, przecie nie nad takiemi skandalami świat do porządku przechodził… Jeszcze przykrzejsze, że córce swej, fakt, że jedynie rosyjskojęzycznej, zatem i od Jakutów, i od Polaków odległej, doradzał Sieroszewski, by się stać próbowała „dobrym rosyjskim człowiekiem”. Azaliż nie wiedział on, Piłsudskiego przyjaciel i nieraz przy ludziach władzy bywający, jakież realia żywota są w bolszewickiem kraju, w sowieckiej Moskwie, gdzież owa żywota przepędziła jako nauczycielka? Najpewniej niebywale samotna, przez swoje potrójne wyobcowanie…
  Poniechajmyż tej już i tak przydługiej dygressyi… Wróćmyż do Sieroszewskiego w owej kołymskiej Jąży, w której mieszkać mu przyszło w jakuckiej jurcie, którą zwał lodowatym grobem*. Miejscowi, latem rybacząc i polując, zimową porą najradziej na podobieństwo niedźwiedzi, spali, by darmo energii nie tracić. Wybornie wystawić sobie umiem, jak cierpieć musiał w tem towarzystwie człek, co gęby nie ma otworzyć do kogo, a w głowie szaleje myśli tysiąc, co by się niemi chciało podzielić z kim, pogwarzyć… Z tejże rozpaczy myśl się rodzi, by pisać, z tegoż osamotnienia owo myśli na papier przelewanie, by namiastką być rozmowy z kim inszym, z jakiem człowiekiem drugim… Na papierze rzekłem? Hospody pomyłuj, toż jest właśnie znów tragedia druga! Skądże brać tegoż papieru, tegoż inkaustu? Z tem drugim jeszcze pół biedy, dość jest sposobów, by samemu jakiej fabrykować namiastki, ale papier? Skądże go brać, na Boga? Jakaż to musi być męka, nie mieć na czym myśli zapisać! Pisuje zatem na skrawkach starych gazet, na kopertach listów, nareście na jakich tabliczkach drewnianych… Tak rodzą się „Chajłach”, „Jesienią” i „Skradziony chłopiec”, opowiadania, których później siostrze Paulinie** przesyłał, ta zaś, tysiącznych pokonując trudności, doprowadziła do druku tychże w warszawskim „Głosie” i takież były jego pisarskiej przyszłej kariery początki, o czem więcej nam opowiedzieć przyjdzie w części trzeciej…
______________

* Po latach chyba jednak zmienił tegoż zdania, bo sam takiej zbudował dla odwiedzających go w Namskim Ułusie przyjaciół, samemu jednak pomieszkując w drewnianym domu, co mu się dostał po zesłańcu Rosenowie.

** Siostry Sieroszewskiego… znów epopeja sama w sobie o ludziach całkiem już przepomnianych. Obie, po rodziców śmierci, trafiły na pensję Jadwigi Sikorskiej, która takiej miała w ówcześnej Warszawie renomy, że panny z dobrych domów tylko dlatego się o miejsca w niej nie biły, że pannom z dobrych domów nie wypadało… Ale niejedna z braku miejsca odeszła z kwitkiem i płaczem, gdzie nie pomogły ojcowe majątki i familijne koneksje i protekcje. Skąd tam zatem te dwie sieroty ubogie? Ano po prostu z przyjaźni, jaką miała Sikorska dla Sieroszewskich pomarłych, że się ich progeniturą zajęła. Paulina pojechała potem na studia do Anglii, Anna podobnie do Szwajcarii. Tej drugiej to o tyle nie wyszło na zdrowie, że zapoznawszy tam niejakiego Ludwika Waryńskiego zapałała doń uczuciem młodzieńczem i płomiennem, którego owocem był syn Tadeusz, przyszły doktor chemii po uniwersytecie genewskim i badacz Afryki, choć najwięcej pod kątem onych złóż miedzi, platyny i inszych cenności. Do Polski Tadeusz Waryński zdążył akuratnie na bolszewicką woję dwudziestego roku, w której wziął udział jako ochotnik, zasię po wojnie różnych piastując funkcyj, z rokiem 1930 w Sejmy postąpił jako poseł z ramienia BBWR, nader daleko, jak widać, odchodząc od poglądów ojca w szliselburskiej twierdzy pomarłego.
  Pulinie zaś, która tem serdeczniej bratu-zesłańcowi współczuła, że sama w temże samem co i on, roku 1878 przyaresztowaną będąc, zasłaną została do Kurska. Po powrocie z tegoż zesłania, poczęła wraz ze Stefanią Sempołowską dzieło wokoło „Uniwerytetu Latającego” i związanych z niem „szkół początkowych”. Całe życie związaną będąc z tym najczystszej wody i najszlachetniejszym nurtem pozytywizmu socjalistycznego, w osobach Edwarda Abramowskiego czy Adama Szymańskiego najbliższych mając przyjaciół. Czas jakiś nawet była redaktorką naczelną „Prawdy” przez Aleksandra Świętochowskiego wydawanej. Wacławowi życie całe była wsparciem i opoką, to jej zawdzięczał najczęściej wszelkie sankcyj w zesłaniach łagodzenie, jej też wreszcie rozkwit swej literackiej kariery.

08 czerwca, 2020

O młodości najstarszego żołnierza Legionów...

 Niem się, Mili Moi, do lektury pokwapicie, mus mi dwóch Wam słów objaśnienia względem tej noty, cykl poczynającej, popisać, iżbyście nie mięli mię za kogo, kto w piętkę goni luboż węża Uroburosa naśladować probuje... Prawdziwie bowiem, iżby kto tejże noty i cyklu na TEM blogu przepatrzyć chciał skrupulatnie, wrychle pomiarkuje, że SZÓSTA (i ostatnia) tegoż cyklu część się tu już ukazała kwietniem 2012 roku :). Prawdę też rzekłszy, jeśli wcześniejszych od niej okazjonalnych świąt pułkowych nie liczyć, to była i pierwszą tutaj prawdziwie merytoryczną pogderanką:)
Przecz zatem czynię, co czynię, uprzednich z łotrpressa przenosząc?
Ano, primo, że to jedyny cykl biograficzny, sztucznie podzielony między dawniejszy blog na Onecie, a tutejsze włości i bywalcom świetnie wiedzieć, że to wymuszone było (podobnie jak i cała z Onetu Wielka Emigracja) nagłym zejściem tegoż portalu na techniczne manowce i ogólny paralusz, który to królestwo trafił...
 Secundo, że zaufania nie mam do wszelkich włodarzy, osobliwie internetowych, a ci co pomną, jak się dzieje blogerstwa na Onecie pokończyły, zapewne dziwować się mojej woli, by mieć wszytkiego w kupie, nie zdziwi. 
Tertio, że z person pod ową notą przed laty podpisanych jeno Vulpian Niezawodny i Torlin Nieodstępny się jako niezwyciężeni czasem ukazują, to dla inszych być to może i nowość...
I po tym krótkim wstępie, do lektury właściwej upraszam:) 

                                                         *     *    *    
                                         Że najstarszy, tego zaprzeczyć nie sposób, bo gdy z Oleandrów wyruszała Pierwsza Kadrowa, do której że go nie przydzielono miał do Komendanta żalu tęgiego, bohaterowi naszemu natenczas szósty szedł już krzyżyk, a ściślej czterech mu niedziel brakowało do pięćdziesiątego ósmego roku pokończenia… Zaiste wiek to słuszny i godny kości na słonku grzać, z przyjacioły popijać, wnuki może czasem zabawić, nie zaś jako zające jakie w bruzdy skakać, mannlicherem się bawić i rzyć, osobliwie zimową porą, w okopach odmrażać, przecie nasz tu bohater dzisiejszy całego miał żywota nietuzinkowego, a że i przed niem było jeszcze niemało, to i czemuż miałby mieć wiek swój słuszny od inszych cząstek żywota spokojniejszym i mniej zawikłanem?
   Porodził się nam nasz legionista przyszły Anno Domini 1858 roku, we familijej zacnej, choć nie nazbyt fortunnej, bo oćca naszemu Wacławowi wrychle za udział w Insurekcyi Styczniowej na Sybir pognano, zasię macierz go odumarła dziecięciem, tandem chował się gdzie przy familijej dalszej, choć in futuram najwięcej mu siostrzanej przyszło doświadczać opieki i miłości. Majątek rodowy w Wólce Kozłowskiej wpodle Tłuszcza przepadł kontrybucyjami carskiemi za powstańcze oćca grzechy, tandem bohaterowi naszemu pozostało żyć z pracy własnych rąk, głowy a później i pióra. Nawiasem, to nie sposób mi się tej myśli opędzić, że pomiędzy tą Wólką Kozłowską a Piasecznem, gdzie już pełni wiosny Anno Domini 1945 nie doczekał, jest ledwie sześćdziesiąt kilometrów, a to kamienie graniczne żywota człowieka, któremu miarą właściwszą się zdają mil bezkresne tysiące…
  Oddany do Warszawy w wieku lat zaledwie siedmiu na naukę gimnazjalną, początkiem radził sobie z nauką nietęgo, osobliwie z łaciną i greką, za to niepomiernej radości znajdując w naukach przyrodniczych, a nawet i do jakiego sekretnego kółka darwinowskich wolnomyślicieli z czasem przyszedłszy. Dwóch lat poświęcił na naukę zawodu u ślusarza na Brackiej ulicy, nie iżby to konieczność była życiowa, bo i opiekunowie przeciwni temu byli, jeno że młódź ówcześna gorącogłowa, zapaliwszy się do idei „pracy u podstaw” szukała tego, z czem by też miała do ludu tego idealizowanego iść, by nie z rękami pustemi.
  Akuratnie tamtem czasem zarząd Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, dla przyszłych kadr technicznych swoich, umyślił szkoły, jak dziś byśmy rzekli: zawodowej, otworzyć. W mieście jednak, gdzie o Instytucie Politechnicznym marzyć będzie można dopiero za lat kolejnych kilkanaście, ta właśnie szkoła kolejowa, swoistym szkoły politechnicznej być musiała substytutem. Ucząc się w niej, pracując przy tem jako robotnik w warsztatach kolejowych, musiał nasz bohater zabłysnąć niepospolicie, skoro sam tejże szkoły zwierzchnik, inspektor Wojna, książek mu sprowadzał, a nawet extraordynaryjnego wyrobił przystępu do chemicznego laboratorium…
  Zdałoby się, że rósł nam tam jaki, jeśli nie Domeyko nowy, to choć inżynier przyszły na wielką miarę, aliści że się jeszcze przy tem i sercem na porządki buntował ówcześne, to i nie dziwota, że go pomiędzy rozdysputowanymi robotnikami widzimy w kółkach, początkiem samokształceniowych, przecie coraz i więcej się rwących do czynu… Sieroszewskiemu nie danem było tego czynu doczekać, bo ochrana nie spała i poniemału Dziesiąty Pawilon wszystkich tych samokształceniowców zgromadził. Jeśli się zaś tam komu zdało, że krata ich przed czym powstrzyma, to błądził… Właśnie wtedy, poczęto w Cytadeli pisma wydawać, co się zwało „Głos więźnia”, a po którym pozostała pamięć, zaś z Sieroszewskiego spuścizny jeden z wierszy najpierwszych „Czego chcą oni?”.
  Trzebaż było trafu, co na całem dalszem zaważył Sieroszewskiego żywocie, że jeden ze współwięźniów, robotnik Józef Bejte, zwykł był żołnierzów na warcie stojących agitować przez kratę, aż trafił na jakiego nowego, co ognia dawszy, trupem agitatora położył. Rozruch, który się na to powziął w więzieniu, z najwyższym uśmierzono trudem, a jakież było osadzonych wzburzenie niechaj świadczy, że wszędzie w celach gołymi rękami rozbili piece, połamali łóżka żelazne, drobniejszych utensyliów nie licząc… Sam Sieroszewski sprawy miał mieć o to, że gdy do jego celi wkroczył sam Cytadeli komendant, jenerał Ulrich, nasz Wacław w przystępie szału miał wyrwać ramy okiennej i wyrżnął nią jenerała w ramię…*
  Rzecz osobliwa: na tem procesie więziennym w jego obronie staje… sam Ulrich, zeznając, że bynajmniej nie został rozmyślnie uderzonym, a jedynie owa rama, wypadłszy Sieroszewskiemu z rąk, mimo wolej młodzieńca, dygnitarza uderzyła. Tem to sposobem Sieroszewski, uniknąwszy stryczka, zarobił pierwszych w swym żywocie lat sześciu katorgi.
  Pokosztowawszy aresztanckich wagonów, celek na statkach rzecznych, więzień etapowych i kibitek dotarł był wreszcie do Krasnojarska, gdzie się kolejnego doigrał wyroku na karcer za bunt, który po prawdzie miał żenujące zgoła podłoże, a to takie, że miał który ze współwięźniów przemyconej gorzałki, której onemu eskorta odebrać umyśliła. Że znów insi o tem nie wiedzieli, mniemali, że ów jakich represyj ofiarą i bronili go zażarcie, tęgo przy tem eskortantów turbując. Po miesiącu karceru pognano nam Wacława do Irkucka już jeno pieszo, syberyjskim obyczajem zimą, wśród czterdziestostopniowych mrozów i śnieżnych zawiei.
  Dotarłszy tam, dowiedział się wrychle, że siostrzanym staraniom zawdzięcza nie katorgę jednak, a tak zwane „wolne posielienije”, czyli wolność mieszkania w miejscu wskazanem… Sieroszewskiemu wskazano Wierchojańsk, dziurę zapadłą, w której wszystkiego tam stało dwudziestu trzech domów, za to z atrakcyj mającej mrozu ówcześnego chyba rekord, bo gradusów 67, śniegu ośm miesiąców w roku i najprawdziwszej nocy polarnej przez niedziel bitych sześć… Za to proporcyje mieszkańców wiele o carskiej świadczą Rossyi, bo w tych dwudziestu trzech chatach, okrom tubylców, władze czternastu pomieściły zesłańców, w tym nawet jeszcze i uczestnika powstania 1863 roku Sieroszewski tam spotkał.
  Rok 1882 przyniósł Sieroszewskiemu ugruntowanie opinii wichrzyciela nad wichrzyciele, bo to pod jego, najmłodszego chyba, komendą… dziewięciu zesłańców łodzi zbuduje, na przez niego sporządzonych mapach (z opisów przygód rozbitków amerykańskiej ekspedycji Delonga) bazując, spłynie rzeką Janą do Oceanu Lodowatego i dalej wzdłuż brzegów, posuwać się będzie ku Beringowej Cieśninie, z zamiarem dotarcia do amerykańskich wybrzeży. Schwytano ich już gdzie pomiędzy oceanicznymi wyspami i nowych dołożono wyroków… Samego Sieroszewskiego skazano na karę pięciu uderzeń tzw. „pletni”, a komu się zdaje, że to fraszka, temu rzekę, że ten batog, „pletnią” zwany, trzech ma końców szponami żelaźnemi zakończonych, i że owe pięć uderzeń niejednego zabiło, a mało kto po tem kaleką nie został… Sieroszewskiego ocaliło to, że w Wierchojańsku nikt narzędzia takiego nawet na oczy nie widział, ani też nie było i kata, tandem jenerał-gubernator mu tej kary odmienił na „posielienije” „sto wiorst od wszelkiej drogi, rzeki czy miasta”, ale o tem to już opowiemy w części następnej…
____________________________

* a wydawałoby się, że gdzie jak gdzie ale we więzieniu to już okna powinny być osadzane porządnie… 🙂 Próbującym sobie imaginować tej sceny przedkładam tego i jeszcze, że Sieroszewski może i jakim pokurczem nie był, ale i posturą nie imponował… Po latach, gdy z druhem, Wieniawą, tworzyli najbardziej malowniczą parę legionowych ułanów, cokolwiek złośliwie go opisano jako osobnika od własnej szabli krótszego, przez co miał być z nią, między nogami mu się plączącą, w ustawicznem konflikcie…