25 listopada, 2017

O grochowiankach...

  Jest w narodzie za sprawą jenijuszu Wieszcza znana sprawa czarnej polewki, której epuzer niefortunny doświadczał w gościnie w znak nieprzychylnych onegoż zapałom rodzicielskich planów i chęci, słowem rzecz najprościej rzekłszy odmowna i ucinająca w zaraniu niezłożone jeszcze kawalera o rękę panny prośby... Znaną jest też i podobna w sensie i zamyśle formuła "kosz", luboż i "dostać kosza", a już mniej znaną "harbuz" (arbuz), co też sprawę odmowy załatwiał poprzez stół i talerze... Byłaż przecie jeszcze i insza, a któż wie, czy i nie powszechniejsza forma podziękowania kawalerowi za staranie jego, zwana "grochowianką", co znaczyło luboż samą słomę wymłóconą grochową, luboż i z tejże słomy sporządzony wianek... Czego w literaturze jeden jedyny bodaj unieśmiertelnił Fredro:

19 listopada, 2017

O niegodziwościach listopadowych... I

przez  które rozumieć będziem tak aury plugawość, jako i w ludziach się budzące upiory i podłość małości, prawda że zrodzonych w cyrkumstancyjach szczególnych, których nam przyjdzie umiejscowić w przestrzeni między Moskwą a Berezyną, a w czasie właśnie listopadowym roku 1812*, co, jak się zdaje, większości znakomicie umyka, że to bynajmniej nie były jakie srogie mięsiące prawdziwie zimowe, a zimy rosyjskiej dopieroż uwertura...
   Ową małość można było po prawdzie dostrzec już i wrychle po borodińskiej batalii, gdzie armia na Moskwę ciągnąca, bezdusznie mijała Monastyr Kołocki, gdzie zniesiono z pobojowiska dwadzieścia tysięcy rannych i gdzie naczelny chirurg Wielkiej Armii (obecnie już jeno jakie 140-150 tysiąców liczącej), jenerał Dominik Larrey z przygarścią chirurgów i sanitariuszy onym co dopomóc probował. Onże sam z wyrzutem wspomina: "[...]nikt nie zadał sobie trudu, aby korzystając z pięknej pogody ewakuować rannych. Tłoczyli się oni w cuchnącej, pełnej zarazy, ze wszystkich stron otoczonej trupami stodole, nie otrzymując prawie żadnej żywności, zmuszeni jeść głąby kapuściane gotowane z koniną, aby oddalić widmo głodu. Z powodu wielkiego niedostatku płótna ich rany rzadko kiedy były opatrzone. Chirurdzy sami musieli prać bandaże i kompresy."
    Napoleon po prawdzie wydał był ordonansu, by na każdy wóz taborowy wziąć jednego czy dwóch rannych, aliści po największej części przydał im jeno cierpień, bo motłoch taborowy, owi markietani jeno z wojny żyjący, owi wozacy więcej o swe konie dbający, niźli o poruczonych im nieszczęśników, pozbywali się niechcianego balastu za pierwszą po temu sposobnością, a już z pewnością w chwili, gdy stawali się oni ciężarem, tak dla koni, jak i dla mikrego jadła zasobu...
  Podłość z ludzi (i to ze stron obu) wylazła jeszczeć i większa, gdy przyszło Moskwy zająć nieledwie bezludnej, zasię nastało bezeceństwo rabunków domostw porzuconych, których czasem i jeszcze dla zatarcia śladów podpalano, przyłączając się mimo wolej i samobójczo do dzieła wszczętego przez Roztopczynowych agentów i uwolnionych przezeń z tiurm zbrodniarzy. Pomiędzy temi, co w Moskwie ostali niemało było Francuzów, a co i więcej Francuzek, bo teatr cały moskiewski przed wojną stał niemi. Los owych niewiast, które z lęku przed pomstą rosyjską, wolały z armią napoleońską odejść, jest dziś niemal zapomnianym. Czasem się spomni nazwisko dyrektorki tegoż teatru, Mme Aurory Bursay, jako jednej z tych arcydzielnych niewiast, co żołnierzów szły opatrywać, mimo rosyjskich kartaczy i kul, ale już mało kiedy o onej, często bezimiennych towarzyszkach. Sztabskapitan Eugene Labaume w swych memuarach zdań parę poświęcił "młodej, wzruszającej Fanni", której początkowo traktowano jak miłej podróży towarzyszki, a w miarę postępu w odwrocie spod Moskwy, przywiedziono jej "do stanu, w którym żebrze o najmniejszą przysługę. Za ten kawałek chleba, który dostaje, płaci zazwyczaj w najbardziej poniżający sposób. Szukała u nas pomocy, a my ją tak wykorzystaliśmy. Co noc należała do tego, który zdecydował się ją nakarmić." Podług relacyi sztabskapitana owa nieboraczka pomarła ostatecznie gdzie pod Smoleńskiem, dokąd się ostatkiem sił, uczepiona jakiego wozu, dowlokła...
   Groza tegoż odwrotu nieodłącznie się Francuzom z Kozakami kojarzy, którzy uchodzących ustawicznie szarpali i wykrwawiali**, a pochwyconych rozdziewali do naga i porzucali na mrozie, nie fatygując się nawet iżby im własną ręką śmierci zadać... Angielczyk, jenerał Wilson, co za oficyjera łącznikowego z rosyjską armią w tamtem czasie służył, spominał, jako to eskortujący go Kozacy, znaleźli dnia pewnego "na dnie wąwozu jakieś działo i kilka wózków, obok których leżą konie. Obejrzawszy nogi kilku zwierząt, kozacy zaczynają krzyczeć, podbiegają i całują kolana angielskiego generała oraz jego wierzchowca; tańczą i skaczą dookoła oraz czynią fantastyczne gesty, niczym wariaci. Gdy euforia nieco opadła, wskazują na podkowy martwych koni i mówią: Bóg sprawił, że Napoleon zapomniał, iż w naszym kraju jest zima"***  A skorośmy przy konikach, to inszych memuarów fragmentum, Henryka Dembińskiego, przyszłego jenerała powstania listopadowego i węgierskiego z 1848 roku, w owym czasie dopiero porucznika w 5 pułku strzelców konnych, który nad "straszliwie popsutemi" końmi biadał: "To popsucie tak było mocne, iż pomimo derek w 16 razy złożonych, te kompletnie przegniły, tak, że jeżeli zgnilizna i czaprak przegryza, można było wnętrzności konia, gdy żołnierz zsiadał z niego, z łatwością widzieć."
   Wirtenberczyk Jakob Walter spominał jako po drodze do najostatniejszych przyszło w armii rozwiązłości : "Jednostki są w większym lub mniejszym stopniu rozwiązane [nader elegancki eufemizm na faktyczny rozpad większości oddziałów - Wachm.]. Ze szczątków tych potworzyły się sześcio-, ośmio- lub dziesięcioosobowe korporacje, których członkowie wspólnie maszerowali, wspólnie też trzymali swoje rezerwy i odpychali wszelkich outsiderów
**** . Nieszczęśnicy ci maszerowali stłoczeni razem w kupie jak owce, zwracając najwyższą uwagę tylko na to, aby nie zaginąć w tłumie, z obawy przed utratą łączności ze swoją grupką i sponiewieraniem. A gdy ktoś się zgubił? W takim przypadku inna korporacja zabierała mu całe żarcie, jakie mógł mieć przy sobie, i niemiłosiernie odganiała go od ognisk - jeśli w ogóle wiatr pozwalał coś rozpalić - i z każdego miejsca, gdzie pragnąłby się schronić. Ludzie ci mijali generałów, a nawet samego cesarza, nie zwracając na nich większej uwagi niż na ostatniego ciurę w całej armii."
____________________________
* - Początek epopei odwrotowej wiąże się z rozkazem odwrotu i wymarszem z Moskwy 18-19 października oraz z klęską w bitwie pod Małojarosławcem 24 października, która uniemożliwiła odwrót przez Ukrainę i zmusiła do powrotu tą samą, ogołoconą już z żywności i paszy drogą na Smoleńsk i Wilno. Mrozy i zamiecie zaczęły się po 3 listopada, zaś bitwa nad Berezyną o ocalenie przepraw i umożliwienie odwrotu resztkom wojsk napoleońskich, umownie przyjmowana jako koniec wyprawy moskiewskiej, zakończyła się 29 listopada.
** - osobliwe, że owi nader niechętnie Polaków atakowali, znając, że niemal zawsze cięgi za to zbiorą. Są we wspominkach żołnierzów naszych relacyje o tem, jako to Francuzy, Sasi, Wirtenberczycy i inszy złotem płacić chcieli i płacili za jaki okazalszy polskości dowód, osobliwie czaka ułańskie nasze, które ubierano stojącym na widecie wartownikom, pozór czyniąc, że to Polacy obozują... Co się zaś pochodzenia owego złota tyczy, to owo przeróżnej, najwięcej grabieżczej było proweniencyi. Pułkownik Józef Szymanowski spomina epizod z grudnia już początków, gdy w podwileńskich Ponarach, gdy pod oblodzoną górę nijakie nie były w stanie wyjechać wozy i u podnóża tejże wysoczyny się zator poczynił niemożebny, w którym utknęły i cesarskie furgony z kasą Wielkiej Armii. Rabunek, który się tam wszczął, rzec by można, że pojednał wrogów: "Zaraz też odbito dna w kilku baryłkach i eskorta zaczęła wyładowywać złotem kieszenie, gdy wtem wpadają kozacy, a łapczywi na pieniądze jak na niewolnika, razem z Francuzami zabierają napoleondory z baryłek, ładując je w swoje bezdenne szarawary. Tak więc rzadkim, a pociesznym zarazem być musiał widok grenadiera francuskiego, wypróżniającego do spółki z kozuniem furgon skarbowy."
*** - Polacy, jako jedyni w Wielkiej Armii, mieli w zapasie, stosowane w tamtych czasach, tzw. zimowe podkowy, dzięki którym ocalili niemało swoich koni, a i dzięki nim, także większość armat. Poza niemi, cała Wielka Armia przeprowadziła przez Berezynę jedno działo... (http://starywww.up.wroc.pl/polish/struktura/wet/kkc/cwiczenia/podkowy_kopyta.html poz.22 i 23)
**** - okrutnie mi te formy (korporacja, outsider etc.) nie leżą, aliści wspomnienia Waltera znam jeno poprzez książkę Paula Britten Austina "Wielki odwrót", przełożonej przez Wojciecha i Klementynę Chrzanowskich i, jak mniemam, w owych dwukrotnych translacyjach, z niemieckiego na angielski i z owego na nasze, leży pies pogrzebiony...

11 listopada, 2017

O pianistach, kurach, hotelach i pałacach, czyli cyklu o urządzaniu Niepodległej część XVIII...

  Odstąpim Szweda na krzynę, za sprawą niepodległościowej rocznicy, przecie że my w opowieści naszej o tych sprawach ( I, II, III, IV, V, VI, VII, VIII, IX, X, XI, XII, XIII, XIV , XV, XVI , XVII), już daleko dalej żeśmy zaszli i w części XVII żeśmy nasze prawa do udziału w konferencji paryskiej (rozpoczynającej się 19 stycznia 1919) wystawili, a w XVI-tej, na gruncie krajowem, żeśmy operetkowego zamachu Januszajtisa z 4/5 stycznia pod lupę wzięli...
  Pisaliśmy tam o wielkim naszym pianiście i patriocie, Ignacym Paderewskim, który świeżo co brytyjskim krążownikiem do Gdańska przybył, zasię poprzez Poznań, ku Warszawie, mimochodem (?) po drodze wielkopolskiej wywołując insurekcji. W Warszawie zaś ów się zdążył spotkać z politykami miejscowymi, najwięcej z endeckimi, po czym pospiesznie do Krakowa ujechał, co mnie w przekonaniu utwierdza,  że się o szykowanym przewrocie dowiedział i czym rychlej się usuwał ze sceny, by być poza podejrzeniem o onego inspirację czy sprawstwo. Nic go przecie aż tak pilnego do Krakowa nie wzywało, by to ponad istotne o przyszłości kraju rozmowy z Piłsudskim w Warszawie przedkładać... Chyba, że... chyba, że się czekało na wynik tych januszajtisowych rebelii, by albo wrócić w roli męża opatrznościowego, co walk jakich może bratobójczych uśmierza i władzy obejmuje jako symbol zgody narodowej, abo też by władzy przejąć z rąk insurgentów zwycięskich, a w razie onych niepowodzenia móc właśnie tą nieobecność swoją za dowód niewinności wystawiać...
   Czy się na to Piłsudski dał nabrać, szczerze powątpiewam... Z nich dwóch, to właśnie wileński milczek-konspirator miał wielekroć więcej politycznej experiencji a i prawdziwego politycznego instynktu; Paderewskiego sam zaś po pierwszym spotkaniu określił wielkiego pianistę, moim zdaniem, i najlepiej i, na swój sposób, najpiękniej: "Kryształowa dusza, głowa dziecka!" Aliści, com o zamachu Januszajtisa pisał w części XVI, przyjdzie zweryfikować krzynę, bo to, że pucz, dzięki determinacji i lojalności jenerała Szeptyckiego i stanowczości innych, na panewce spalił, nie znaczy, że paradoksalnie sukcesu pewnego nie odniósł, jeśli przyjąć, że jego celem była rekonstrukcja władzy. Piłsudski zrozumiał, że prawica nie cofnie się przed niczym i musiał, po prostu musiał, następną taką próbę uprzedzić jakimś politycznym ruchem i jej zneutralizować w zarodku. Dodatkiem, co już podnosił Torlin, miał zupełnie inne priorytety od swych socjalistycznych współpracowników i podkomendnych, którym rzecz wyłożył co prawda obcesowo, ale nadzwyczaj celnie: "Nic nie rozumiecie. Nie chodzi o lewicę czy prawicę, mam to w dupie. Jestem dla całości. Chodzi o wojsko, którego nie ma. Do dupy z waszymi radami, do dupy. Potrzebuję żołnierza! Paderewski dogada się i z Fochem, z kim trzeba, i będzie moderował Dmowskiego."
    Bunt Januszajtisa dowodnie wykazał, że pójście dalej drogą reform socjalnych Daszyńskiego i Moraczewskiego jest drogą do wojny domowej. Nawet zakładając całkowitą w tej sprawie lojalność tworzącego się Wojska Polskiego, to tego wojska było zdecydowanie za mało nawet do stłumienia grożącej rewolucji i spacyfikowania kraju, a gdzież jeszcze potrzeby zarysowujących się frontów na wschodzie, gdzie do Wilna zbliżali się bolszewicy, rewoltowały się całe połacie kresowe, a z Ukraińcami przyszło toczyć krwawe boje o Lwów, którego pierwsza odsiecz swą liczebnością* znakomicie ilustrowała możliwości państwa polskiego na tym etapie. Że nie wspomnę o wsparciu Wielkopolan, Ślązaków, Orawian etc.etc.  Po prawdzie dane liczbowe z połowy stycznia 1919 podają stan armii na jakie 110 tysięcy żołnierza, ale trzeba przy tem dodać, że 15 stycznia dopiero ruszył zadekretowany przez Naczelnika Państwa pobór, tak więc w owych 110 tysiącach, obok wiarusów z Legionów czy armij zaborczych, niemało było takich, co to się właśnie dowiadywali z której strony karabin ma lufę... A we Francyi stała niemal tak samo liczna** "Błękitna Armia" Hallera,  bajecznie (jak na nasze możliwości) wyekwipowana i uzbrojona(między inszemi batalion czołgów i kilka eskadr lotniczych) i zależna w zasadzie jedynie od Dmowskiego i jego Komitetu. A Piłsudski czuł, że Paderewski i Dmowski, to wprawdzie dwa wspaniałe konie ciągnące ten komitetowy powóz, ale nie bez szarpnięć i wierzgnięć i bynajmniej nie jest to para zgodnie pociągowa, bo to że powóz jedzie, jest raczej wypadkową ich osi, niż efektem zgodnej współpracy...
 Odgadł też trafnie, czy wyczuł może, że Paderwski jest swoistym zwierzęciem scenicznym, potrzebuje aplauzu, świateł, powszechnej adoracji... I, dogadawszy się z nim co do konieczności utworzenia rządu swoistej zgody narodowej, dał mu te pięć minut w blasku fleszy i przy uwielbiających go tłumach, równocześnie światu szląc sygnał o konkordii polskich aspirantów do władzy, czego Dmowski, choćby nie wiem jak mu to było nie w smak, spsować nie mógł i ścierpieć musiał.
   Rząd ten, w którym wprawdzie kilkoro pozostało ministrów z rządu Moraczewskiego, a większość powołał nowy premier z kół prawicowych, można jednak uznać za rząd bezpartyjny i dość ściśle trzymający się środka. W sensie reform społecznych oznaczało to stan zaniechania, podobnie jak w wielu istotnych kwestiach krajowych, bo też i sam chyba Paderewski doskonale rozumiał, że jest powołanym do działań na arenie międzynarodowej, ze szczególnym naciskiem na konferencję pokojową w Paryżu. W sprawach krajowych rychło też rząd ten zaczął być tęgo krytykowanym, tak z prawa zresztą, jak i z lewa... 
   Za tego też rządu przyszło do wykrystalizowania się, przynajmniej chwilowego, miejsca urzędowania gabinetu, z czym jak się okazało wcale nie było tak prosto. To, co dziś warszawiacy rozumieją jako Pałac Rady Ministrów, to dawne koszary carskiego Korpusu Kadetów, w czas I wojny odmienione na gigantyczny lazaret, którego przekazania wypertraktowali w listopadzie 1918 oficyjerowie Szkoły Podchorążych Piechoty z Ostrowi Mazowieckiej, obiecawszy trzymającym go Niemiaszkom zadbać o godziwy transport rannych i chorych do Niemiec. Szkoła Podchorążych jednak tam miejsca nie zagrzała, bo opowiedziawszy się w maju 1926 po stronie rządowej, po przejęciu władzy przez zwolenników Piłsudskiego, ciupasem ich nazad do Ostrowi wyekspediowano. Gmach potem zajęły pospołu Generalny Inspektorat Sił Zbrojnych i Centralna Biblioteka Wojskowa wzbogacona zbiorami Muzeum Polskiego z Rapperswilu***, ale nie zmienia to faktu, że Paderewski w 1919 korzystać z niego nie mógł. 
   Istniał wprawdzie Pałac Namiestnikowski, czyli dzisiejszy Prezydencki, wcześniej zwany kolejno Pałacem Koniecpolskich, Radziwiłłów i Lubomirskich, którego tak naprawdę gospodarzem i mieszkańcem był jeden jedyny namiestnik carski, generał Józef Zajączek w latach 1818-1826 (późniejsi namiestnicy urzędowali w Zamku Królewskim), a który w czasie wojny światowej służył niemieckiemu generał-gubernatorowi****, tyle że jego wrychle po przejęciu remontować poczęto i nim się rządowi do użytku nadał, czasu minęło niemało.
   Paderewski urzędować zatem począł w jego sąsiedztwie, postawionym tam hotelu "Bristol", którego był właściwie właścicielem i którego nienawidził serdecznie. Rzecz sięgała jeszcze lat z przełomu wieków, gdy pianista, mając pieniądze niemałe, chciał je jakoś zainwestować roztropnie, a że sam głowy po temu nie miał, to zawierzył swej wówczas jeszcze przyszłej, wtórej żonie, Helenie Górskiej, która mu naraiła swego kuzyna, Stanisława Roszkowskiego. Tenże, mając plenipotencję Paderewskiego rozhulał najpierw zakup gruntów, zasię budowę ekskluzywnego hotelu na skalę, która oszołomiła warszawiaków. Prawda, że nie było to przedsięwzięcie zupełnie sensu pozbawione, bo hotel po paru latach funkcjonowania zaczął przynosić ogromne zyski, ale Paderewski spodziewał się ich i wcześniej i może nawet większych, zaś z pewnością nie spodziewał się aż takich kosztów (zamierzone półtora milijona rubli grubo przerosło dwa miliony) i powolnego (w proporcji do amerykańskiego) tempa budowy. W listach do przyjaciół w latach 1899-1901 wielokrotnie nazywał "interes hotelowy" workiem bez dna i dawał upust swemu rozgoryczeniu. Nie był na otwarciu, a nawet kiedy wrychle potem odwiedził Warszawę i dawał koncert na otwarcie filharmonii*****, to nie zwiedził Bristolu, nie chciał się spotkać z dyrekcją i pozostałymi udziałowcami. 
   W styczniu 1919 jednak zamieszkał w Bristolu (sprzeda go dopiero po 1926 poznańskiemu Bankowi Cukrownictwa) i tam też odbywały się pierwotkiem posiedzenia jego rządu. Dodajmy od razu, że z nieoczekiwanymi turbacjami sprawionemi przez małżonkę pianisty... Drugą, albowiem pierwsza, Antonina Korsak, zmarła w 1880 roku, wrychle po urodzeniu syna, najpewniej w gorączce popołogowej. Syn pianisty urodzony już z chorobą Heinego-Medina, od początku wymagał stałej i troskliwej opieki, której pianista w swoim cygańskim życiu zapewnić mu nie mógł i tu się okazała wielce pomocna żona jego ówcześnego przyjaciela, skrzypka Władysława Górskiego, która prawdziwie troskliwie to sparaliżowane dziecię piastowała******, za sposobnością też i zajmując się wszechstronnie i samym pianistą, którego omotała w sposób zgoła zdumiewający. Aż dziw, że rozchwytywany i uwielbiany przez niewiasty, wielki artysta, związał się z kimś tak nieprzystającym do jego świata. Horyzonty pani Heleny nigdy do najrozglejszych nie należały (gdy Paderewscy zamieszkali już na stałe w szwajcarskim Morges, cały jej tamtejszy świat wypełniły... kury rasowe, które z upodobaniem hodowała), była przy tym potwornie zaborcza i despotyczna, co pan Ignacy potulnie znosił.  Rzec, że się wtrącała do wszystkiego, to być arcysubtelnym w tej mierze... Ona się po prostu panoszyła, dodatkiem wyjątkowo gruboskórnie i nieraz grubiańsko. Po Warszawie legendy krążyły o tym, jak potrafiła wtargnąć na posiedzenie rządu i pogonić ministrów, bo "męczą Ignasia", który musi natychmiast zjeść obiad! Gdy się gdzieś coś, nawet drobnego, zepsuło czy zaginęło, potrafiła przerwać dyplomatyczne spotkania i zagonić premiera do poszukiwań, czy też do załatwienia jakiegoś drobiazgu, w jej pojęciu natychmiast koniecznego... Przy tym wszystkim otwieranie każdej korespondencji, nawet służbowej czy dyplomatycznej, to właściwie już drobiazg, nawet jeśli ta czasem ginęła i dobrze jeśli jej przynieśli z hotelowej pralni, znalezionej między prześcieradłami... To o niej napisał Lechoń:
     "Ona Naczelnika Państwa, sejm i ministrów w kupie,
       Za nic ma, kręcąc Polską, niczym łyżką w zupie."
  To ona stała się definitywną przyczyną ostatecznego poróżnienia się Paderewskiego z Dmowskim, który na sondujące pytanie pianisty o możliwość pogodzenia się, odparł, że owszem, jak najchętniej, ale dopiero po tem, jak Paderewski otruje panią Helenę. Można uznać, że przeniesienie obrad rządu do Zamku Królewskiego przez Paderewskiego to nieznaczna próba wydobycia się spod zbyt zaborczej kurateli, a może przynajmniej ukrócenia najgroźniejszych skandali i komentarzy.
  Nie zdało się to na wiele, bo opinii już się naprawić nie dało, nawet naprawdę wielkimi sukcesami na arenie międzynarodowej. Do tego doszło rzecz wtóra; brak tak naprawdę zdolności Paderewskiego do pełnienia sprawowanego urzędu. Byłby zapewne znakomitym prezydentem, ale premier to inna para kaloszy i codzienny mozół papierowy, którego pianista nie znosił (ćwiczyć na pianinie potrafił i dwanaście godzin dziennie). Ze swą prostolinijnością kompletnie się nie nadawał do żadnych gierek, tak gabinetowych, jak parlamentarnych, przy tem tak naprawdę, przy całym swym gorącym patriotyźmie, zwyczajnie nie znał kraju, z którego wyjechał ponad trzydzieści lat temu, i nie bardzo czuł jego problemy. Sprawy społeczne to była dla niego prawdziwa abstrakcja, podobnie jak militarne, a oddawszy te kwestie fachowcom i tak brał cięgi za każde na tem polu błędy, czy niepowodzenia.
  A krytykę Paderewski znosił wyjątkowo źle; nawykły do hołdów, aplauzów, adoracji z prawdziwym zdumieniem odkrył inny świat, w którym nie znaczyło to nic i byle żurnalista uważał się za władnego poniewierać jego imieniem bez miłosierdzia. Dal wielkiego pianisty było to coś niepojętego i w jego rozumieniu absolutnie niezasłużonego; reagował po trosze jak skrzywdzone ciężko dziecko, które nie umie wyciągnąć z krytyki innego wniosku, niż ten, że ktoś go prześladuje...
  W Qui Pro Quo jego odejście po niespełna rocznych rządach (następcą Paderewskiego został farmaceuta z zawodu, Leopold Skulski)  skwitowano kupletem:
     "Wszystko mi jedno, pianista czy aptekarz, 
       Nigdy się, bracie, porządku nie doczekasz"
________________________________
* - 40 oficerów, 1228 żołnierzy i osiem dział, dowodził podpułkownik Michał Karaszewicz-Tokarzewski, nawiasem arcyciekawa postać, wolnomularz, teozof, duchowny Kościoła Liberalnokatolickiego.
** - Przyjmuje się, że stutysięczna... Ale tak naprawdę to te sto tysięcy stanie się prawdą, gdy doliczymy uznające jej zwierzchność oddziały polskie walczące na terenie Rosji z bolszewikami: w pierwszym rzędzie dywizję Żeligowskiego, walczącego u boku Denikina na Kubaniu i dywizję strzelców syberyjskich Waleriana Czumy, walczącej w siłach wojsk admirała Kołczaka, a potem osłaniającej odwrót wojsk interwencyjnych i haniebnie zdradzonej przez dowództwo Korpusu Czechosłowackiego, którzy wydali naszych bolszewikom.
*** - w znacznej części księgozbiór obu bibliotek spłonął we wrześniu 1939
**** - w 1917 zdemontowano stojący przed pałacem pomnik Paskiewicza, jako symbol carskiej władzy, którego przecie nie uchodziło tolerować w zamierzonym, proniemieckim Królestwie Polskim, tworzonym na bazie Aktu 5 Listopada. Ostał się postument z szarego fińskiego granitu, który się nadał akuratnie pod rewindykowany z Homla (siedziba Paskiewiczów) na mocy traktatu ryskiego, pomnik księcia Józefa Poniatowskiego, którego po prawdzie podług projektu Thorvaldsena wykonano, ale nigdy go w Warszawie poddanej carskiej władzy, nie postawiono.
***** - na otwarciu Filharmonii koncertował też Edward Grieg, który wcześniej wysłał do dyrekcji hotelu telegram z zapowiedzią przyjazdu i poleceniem wyszukania mu pokoju bez pluskiew. Oprowadzony po przyjeździe przez dyrektora Rajchmana po wnętrzach z marmurowymi podłogami, perskimi dywanami, angielskimi meblami, kryształowymi żyrandolami i przewieziony kryształową windą, przepraszał za ten telegram bez końca.
****** syn Paderewskiego, Alfred, zmarł w 1901 roku, na skutek dodatkowych komplikacji z układem krążenia.



08 listopada, 2017

Nota. po prawdzie, to niemal o niczem, aliści kolejnych bez niej imaginować ciężko...:))

  W nocie uprzedniej (I , II , III) naszego, mimochodem rodzącego się, cyklu o Inflanciech sprzed wieków, żeśmy nie tyle wystawili dramatis personae, co je jeno z miana wspomnieli, zatem pora tegoż obrazu dopełnić, nakryślić oś sporu, a i naszych spraw krajowych co pojaśnić...
   Sporu ze stryjcem, Karolem Sudermańskim, odziedziczył poniekąd Zygmuś po tatusiu, który był wprawdzie przez krótki czas z Karolem dobrze, gdy oba się przeciw szalonemu Erykowi XIV (taka sama z tą czternastką prawda, jak z dziewiątką Karola) pobontowali, zasię przyszło między niemi do rozlicznych zatargów o przenajróżniejsze zresztą sprawy. Sudermania (Södermanland ) książęcia młodszego, której objaśnienia brak słusznie w komentarzach pod notką uprzednią wskazał Vulpian Dociekliwy, to samo jądro najbardziej szwedzkich ze szwedzkich ziem, ze Sztokholmem samym włącznie, tandem rozumiem ja brata starszego, że mu nie w smak było, że jeśli młodszy odrębność swego władztwa na każdym kroku zaznaczał i ostro o nie walczył, to że mu to przykrem było, bo pewnie gdzie by się za próg zamku królewskiego nie ruszył, musiał mieć poczucie, że nie jest u siebie. Osobliwie, że się zaraz na to nałożyły i spory o prawo do powoływania sędziów, zwoływania wojska, podatki, cła czy może i gdzie w tle o jaką zawiść o niezgorzej administrowane i dochodowe bratowe włości. Do tego jeszcze się bracia ze sobą poróżnili o coś, co zawsze ludzi skłóca najwięcej, jeśli niewiast i pieniądza nie liczyć: o religię...
   Tutaj sobie na refleksyję ogólniejszej natury dozwolę; owoż w całej okcydentalnej Europie stara wiara krześcijańska, odtąd katolicką zwana, się brała z nowemi, reformowanemi, za łby i luboż się to kończyło arcykrwawo jako u Niemiaszków wojnami religijnemi całą gębą, podobnie jak i u Francuza, abo też i pozornie rzecz bez wojny przeszła jedną władcy decyzją, jako u Angielczyków czy u dawnych Krzyżaków, zasię Prusaków, tyle że to morze krwi, co by spłynęło w bitwach i rzeziach jakich ( u Angielczyków i tak spłynęło raz jeszcze, jeno o wiek później za Cromwella czasów) popłynęło z szafotów, gdzie odmiennie wierzących jedni drugich ścinali, wieszali, łamali czy co tam jeszcze poradzili wymyśleć... Czasem się na to jeszcze narodowe nałożyły sprawy jako między Niderlandczykami, co o swoją wolność się od Hiszpana upomnieli, abo pomiędzy Irlandczykami i Anglikami...
   Tem zaś czasem u Szweda, dopotąd się te sprawy miały wcale nie tak znowu najgorzej, może i temuż, że między czarnym i białym sporo tam było próbowania jakich odcieni szarości, tandem dopiero "naszą" ( bo tak prawdziwie to Zygmunta III ze stryjcem i onego poplecznikami) wojnę ze Szwedem przyjdzie uznać za ten moment, gdzie się u nich już rzeczy całkiem spolaryzowały i konflikt nabrał też religijnego wymiaru. Tatuś bowiem Zygmuntowy, Jan III, probował bowiem zaprowadzić w tamecznym kościele liturgii wcale znów tak nieodległej od katolickiej, a znów brat jego więcej zdawał się ku kalwinom zerkać, co obu ich lokowało niejako na przeciwnie skrajnych skrzydłach reformacyi szwedzkiej. A i mam ja czeguś takiego podejrzenia, że Carolus miał jaką ustawiczną w sercu do braciszka ansę, że nie jest dostatecznie za wywojowany dlań tron wdzięcznym, a i że on sam pewnie (trochę i nie bez racji) byłby władcą lepszym.
   Obaj bracia królestwa brali z dobrodziejstwem inwentarza, zatem i ze wszytkiemi zadawnionemi sporami i wojnami. W tem i z nami o zagarniętą w I wojnie północnej Estonię, którejśmy nijakim nie pokończyli pokojem, jeno armistycjum zawarto i tak trwał stan, ni to wojny, ni pokoju między nami. Podobnie i z Moskwicinem, póki co szczęśnie zajętym wewnętrznymi własnymi turbacyjami, gdzie się państwo podnieść nie umiało po rządach Iwana Groźnego, a i po wojnach z nami, gdzie im Batory pokazał, co jest z Rzeczpospolitą zadzierać. Szwedy jednakowoż się nie czuły dość nawet z osłabłym Moskalem bezpiecznie, tandem łakomie pozierały na tron polski, co i rusz wakujący, niegłupio i może rachując, że potencyje państw obu złączone, zdolne by były moskiewskiego niedźwiedzia obalić raz na zawsze. Ociec Zygmunta, tąż myślą natchniony, zgłosił swej kandydatury tak do elekcyi pierwszej, jako i wtórej, ale za każdem razem przegrywał. Dopieroż po Batorego śmierci, w arcyzawiłościach naszego interregnum i podziałów, przy których dzisiejsze prawdziwie są błahostką, pojawił się cień szansy na władztwo Szweda w Polszcze, ale o tem to już szerzej w nocie następnej opowiem...:)

05 listopada, 2017

O szwedzkich numerkach...

  Zmierzając, po prawdzie nierychliwie, przecie ustawicznie ku kircholmskiej potrzebie, którego to miana zasadność, żeśmy w pierwszej nocie (I , II ) tworzącego się mimo może i autorowej wolej, przecie w sposób niezaprzeczony, nowego cyklu o inflanckich sprawach wieków dawniejszych, zaszłościach i zawiłościach, nie sposób nam się przecie dalej posunąć, nim nie objaśnim relacyj osobliwych króla naszego elekcyjnego trzeciego ze stryjcem jego, pierwotkiem zwanym Karolem Sudermańskim, zasię Karolem IX Wazą.
    Tak jedno miano, jako i wtóre dwóch słów objaśnienia wymaga. Primo, że Sudermańskim to od tamtego czasu u Szweda zwykle zowią królewskiego brata, który czasem jest i przy tem aktualnem tronu następcą, jeśli panujący się swego męskiego potomka nie dochował. Cosi w podobie, jako u Angielczyków funkcjonuje książę Windsoru, a u Francuza bywał ongi książę Orleański, choć owi i Burbona miano praktykowali...  Tandem nie dziwcie się, że Wam wujek G. kilkoro najmniej Karolów Sudermańskich wyszuka i każdy z nich w prawie będzie się tak zwać na utrapienie Wasze... 
    Secundo, co zadziwia, to ta cyfra przy imieniu niemała, niejaką odwieczność i ciągłość nieustanną dynastii sugerująca ( Karol obecny, jak by się kto pytał, ma numer XVI). No i tu jest z tem ambaras niemały, bo przed Karolem IX jeno dwóch szwedzkich władców znamy, co to miano nosili, a rachunek zamącił człek, którego brata jużeśmy tu nawet w komentarzach pod notką poprzednią przywołali, jako tego arcybiskupa Uppsali, który jeszcze w 1550 roku wierzył w jedzenie zajęczego mięsa przez brzemienną, jako przyczynę rodzenia się dzieci z zajęczą wargą. Brat onego, Johannes, po Olausie (wprawdzie niebezpośrednio, przecie jednak) postąpił na arcybiskupi stolec w Uppsali i w historię się wpisał jako ostatni onej katolicki arcybiskup, którego cokolwiek niefortunnie z misyją posłali do Moskwicina, a w międzyczasie luterany we Szwecyi wzięły górę i Johannesowi nie było już do czego wracać. Swego wygnańczego arcybiskupstwa dożył Johannes w Wenecyi i w Rzymie, gdzie dziełka spłodził historycznego sub titulo "Historia de omnibus Gothorum Sveonumque regibus", przy którym to dziele skromność naszego Kadłubka podziwiać należy, że naszym przodkom "tylko" się kazał z Juliuszem Cezarem potykać, bo przecie mógłby i z Aleksandrem Macedońskim, czy z Sardanapalem... Johannes Magnus wywiódł bowiem panujących w Szwecji od biblijnego Magoga, syna Noego, po drodze tam władców brakujących imaginacyją nadrabiając, a że Szwedom to widać w niczem nie przeszkadza, to i mają władców, których niezadługo będą tuzinami kolanem dopychać do wywodów genealogicznych swoich...