Pod notką ostatnią, niekoniecznie zresztą w związku z jej treścią, dlatego też i jej tu nie przywołuję linkiem odrębnym, zawiązała się może nie tyle dysputa, co jej zręby o odrębnościach pokoleniowych i o tem, czy można na tychże odrębnościach wywodzić o "odwiecznym" konflikcie pokoleniowym poglądu.
Powtórzę raz jeszcze, co sam przy takich zawsze powtarzam dysputach; tak często, że to już pewnie w jaki banał tu weszło, że nie znam w dziejach świata momentu znanego z zapisanych źródeł, gdzie by nie sarkano na nowe obyczaje, na moralność ówczesnej młodzieży i nie pochwalano by tradycji i dawniejszych wzorców. Ponieważ za nastaniem pokolenia następnego (czyli tego, które było podobno zepsute do cna i nie szanowało niczego) powtarza się toto jak mantra jaka, zatem wypadnie przyjąć, że albo wszystko od tysięcy lat idzie ku gorszemu (w co zresztą starożytni wierzyli z pełnym przekonaniem, w przeciwieństwie do nas, wyglądających poprawy za każdym kolejnym zakrętem), tylko że w takim razie zasoby tej moralności jednak muszą być chyba niewyczerpane, skoro wciąż jeszcze nie jesteśmy na dnie... :), albo... Albo też, to piszący punkt widzenia swego zmieniają, co zdaje mi się wielekroć bardziej prawdziwe, i że to owi młodzi, dojrzawszy, poczynają postrzegać, że świat jednak nie jest tylko czarno-biały i młodzieńcza bezkompromisowość, wyłożywszy się raz i drugi mało elegancko na mordę, zaczyna się zastanawiać nad tejże bezkompromisowości kosztami, celami i sensem... Z czasem zaś dostrzegać owa ex-młodość zaczyna, że się pojawili kolejni młodzi, znów bezkompromisowi, którzy czegoś chcą i przy tem często w czambuł potępiają starszych dokonania, budząc u tych znów zrozumiałego odruchu oburzenia i chęci obrony wartości własnych i znów mamy okazję do poczytania paru wyrzekań o upadającej moralności i o nic nie wartej młodzieży... No i tak da capo al fine...:)
Drugą rzecz, którą znów najczęściej przywołuję w dysputach takowych, to kwestia przypisywana Bismarckowi (choć też i Piłsudskiemu), że "Kto nie był socjalistą za młodu, na stare lata będzie skurwysynem..." Pocznijmy może od tego, że uznajmy ten "socjalizm" bardziej za symbol młodzieńczej buntowniczości, łatwego i prostego widzenia świata i wielkiej niezgody na niesprawiedliwość, głównie społeczną. W czasach Bismarcka to rzeczywiście znaczyło socjalizm, czasem anarchizm, ale myślę, że błędem jest rozumienie tych słów jako swoistej pochwały jednego tylko kierunku politycznego, bo nie o ten socjalizm tu idzie, ale o pewną wrażliwość społeczną, zwłaszcza młodzieży, na krzywdę ludzką. Przyjmując, że dziś za tego umownego "socjalistę" podłożyć w zasadzie można każdego, co swego żywota celem na początku życiowej drogi uczynił jakiekolwiek tegoż świata poprawienie, a choćby i tylko wyklepanie niektórych bardziej ostrych krawędzi, to owo Bismarckowskie hasło pozostanie (mam nadzieję) aktualne aż do naszego, jako ludzkości, kresu...
W tym jednym bowiem zdaniu mamy kapitalnie skrótowo opisanej drogi życiowej, większości zapewne z nas, właśnie od tego, co znakomicie opisał w swej piosence Wojciech Młynarski:
"A tym czasem człeka trawił,
spać nie dawał mu taki mus:
żeby sadłem się nie dławić,
lecz choć trochę świat poprawić...
nieraz w trakcie tej zabawy,
świeży na łbie zabolał guz
człowiek jadł z okien kit..."
do tego:
"Te porywy te zapały!
jak świat światem się kończą tak:
że się wrabia człek pomału
w ciepłą żonę stół z kryształem!
I ze szczęścia ogłupiały,
nawet się nie obejrzy się nawet jak
w becie już ktoś się drze... "
i niedawny rewolucjonista zaczyna, czasem wbrew sobie ( i to są nieraz dopiero dramaty:), w swoich planach uwzględniać i to, że póki co te barykady, na które się chciało iść, stoją w kolizji z potrzebą wykarmienia rodziny. Ów młody człowiek jeszcze niedawno może by nazwał to, ma się rozumieć nie u siebie, tylko u kogoś innego, zdradą ideałów młodości lub sprzeniewierzeniem się sobie, tyle, że w swych kalkulacjach młodzieńczych nie uwzględniał czegoś, czego nie znał, bo znać nie mógł: uczucia do własnych dzieci i poczucia odpowiedzialności za nie...
Rodzą się zatem wszelkie kulawe kompromisy, gdzie człek by z jednej strony to, ale z drugiej wciąż tamto, a możliwości coraz mniej i mniej i na końcu zazwyczaj pozostaje jakiś kot bezdomny do przygarnięcia, jakaś złotówka wrzucona Owsiakowi do puszki i może jeszcze jakieś dobre słowo dla bliźnich, które owi i tak przyjmują za starcze pogderanki marudzenie i zrzędzenie... Ale pozostaje! Przez resztki szacunku do swych własnych młodzieńczych ideałów i teraz odwróćmy to Bismarckowe stwierdzenie: kimże będzie na starość ów człowiek, któremu już w młodości tylko kariera lub pieniądze w głowie? No właśnie...
A teraz najpryncypalniejsza kwestia: czy my rzeczywiście, nawet znając ową buntowniczą naturę młodości, możemy mówić o prawdziwych konfliktach pokoleń? O nieustającej walce młodych ze starymi? No i tu przyznam, że mam poważne wątpliwości... Nawet nie dlatego, że jedyne znane mi cyrkumstancyje, gdzie wyrzynano nie "jak leci", albo według wyznania, koloru skóry, narodowości czy poglądów, a podług wieku, to Herodowy ordonans o wybiciu nowo narodzonych dziatek, ale i to zdaje się być bzdurą nad bzdurami...
Powiem więcej: do czasu pojawienia się niejakiego A.Mickiewicza i jego "Ody do Młodości" (którą nawiasem gorąco Czytelnikom zalecam sobie przeanalizować na zimno i bez emocji, to dopiero Wam się włos na głowie ze zgrozy podniesie), to ja w ogóle w dziejach totus mundi nie odnajduję żadnego wcześniej konfliktu "młodych" ze "starymi"! Owszem niektóre spory, konflikty czy wojny, zwłaszcza te przebiegające na osi względnie niedawno powstałych ideologij, będą miały przez pewien czas taki rys, że na przykład owi więcej skłonni do ryzyka i bardziej rewolucyjnie nastawieni młodzi poprą w większej części nowinki religijne XVI wieku, ale już w kolejnych pokoleniach ta rzecz się wyrówna i powróci w utarte koleiny...
Pewnie, że każdy i każda z Was może mi tysiączne opowiedzieć przykłady, jak to w młodości coś chciała usprawnić, poprawić, a na przeszkodzie stał jakiś tępy stary buc konserwatywnie do świata nastawiony przełożony i rzecz na panewce spaliła, a po dziesięciu takich próbach to się nawet i odechciewało próbować... Ale ten tępy stary buc konserwatywny przełożony też miał swoje racje, bo swoje przeżył... I może był nie tyle tępy i niereformowalny, co ostrożny, bo wiedział, że wielu jego mniej ostrożnych kolegów w swoim czasie zwiedzać musiało mało przyjazne miejsca? I może nawet, na swój sposób, nas też chciał przed takim losem ustrzec? Że co? Że jego doświadczeń życiowych nie można z naszymi porównywać, bo tamto se ne vrati? O Sancta Simplicitas...! Historia, jeśli by miała czego prawdziwie nauczyć, to przede wszystkim tego, żebyście się wystrzegali słowa "nigdy", chyba że w stwierdzeniu "nigdy nie można być pewnym, że to czy tamto się nie stanie znów"...
Jednakowoż, jakakolwiek by nie była summa Waszych indywidualnych spięć czy konfliktów ze starymi pierdołami stojącymi na Waszej drodze z przedstawicielami starszego pokolenia, nie można przecie tego uogólniać do jakiejkolwiek walki pokoleń, podobnie jak nawet tysiąc konfliktów pracodawców z pracownikami nie oznacza tak prosto tłumaczącej świat "walki klas".
Psychologowie dziecięcy tłumaczą, że to, co nieraz bierzemy za krnąbrność u dziecka jest w gruncie rzeczy jego testowaniem obszaru jego możliwej wolności... No wiem, wiem... kosztem naszego zdrowia i cierpliwości, ale to wciąż nie jest walka pokoleń, nawet jeśli się zdarza w niemal każdej familii. No i co potem spotyka tego naszego pretendenta do dorosłości? Szkoła!!!
Powiedzmy to sobie szczerze, że nie jest to instytucja kształtująca charaktery, a jeśli one się mimo wszystko kształtują, to raczej bardziej "mimo", niż "dzięki", a czasem to w ogóle "wbrew"... Zazwyczaj też jest to instytucja, która ma szczery i ambitny zamiar wtłoczyć do niespecjalnie jeszcze wdrożonych do samodzielnego myślenia głów, cały dorobek ludzkości, co się chyba jeszcze nigdy i nigdzie nikomu nie udało, ale nauczyciele i wielkorządcy edukacyjni nie tracą nadziei. W rzeczywistości jesteśmy w tym procesie wielce nieodlegle od pruskich metod typu "słoma-siano" i jedyna realna wartość tych szkół czasem sprowadza się do tego, że jest gdzie dzieci przechować, gdy rodziciele pracują... I młodzi ludzi to przecież widzą, nie są durni. A nawet jak nie widzą, to wyczuwają, że mają do czynienia z systemem, który jest traktowany po macoszemu, wiecznie niedoinwestowany, nauczyciele zaś rzadko trafiają do tego zawodu z miłości do bliźnich i ulubionej dyscypliny, a częściej na zasadzie selekcji negatywnej, niemniej jednak starają się wymagać do siebie szacunku.
A młodość jest bezkompromisowa i nie uznaje szacunku zadekretowanego, co nie znaczy, że w ogóle nie zna takiego pojęcia... Zna, ale okazuje je tym, którzy sobie umieli na niego zasłużyć. Jest rzeczą bolesną, że to często jest szacunek okazywany dużym pieniądzom czy stanowiskom, rozumianym jako dowód zaradności życiowej, ale przecież nie tylko... I bunt młodych przeciw szkole jest dla mnie raczej dowodem na istnienie u młodzieży instynktu samozachowawczego, a nie znów buntu pokoleniowego.
Wróćmy do naszych baranów (revenons à nos moutons) do naszego Mickiewicza, czy ogólniej romantyków. Podług mnie będzie to pierwsza grupa literacko-muzyczno-malarska, stająca w tak jawnej opozycji, czy wręcz karmiąca się byciem opozycyjnym (wszelkie analogie do sporów o TK itd zdają się być jak najbardziej zasadne, bo mechanizm ten sam), do uprzednio dominujących nurtów. Zastąpmy przez chwilę naszych mistrzów pióra i pędzla dwoma różnymi gatunkami kawy, albo markami automobilów, przy czem przyjmijmy, że jedna, wcale już dobrze zasiedziała na rynku, zasię wtóra do tegoż rynku dopiero aspiruje... Naturalnie, nie można wykluczyć, że druga kawa zdrowsza, a wehikuł prawdziwie bezpieczniejszy, ale ludzie i tak, przy braku wyraźnych różnic innych, wybiorą produkt tańszy. Nawet jeśli ten produkt prawdziwie tańszym nie jest, a jedynie wywołano u konsumenta takiego wrażenia. A można je wywołać i w taki sposób, że się wiąże owego produktu z ludźmi młodymi, ex definitione gołymi jak turecki święty...
Uważcież, że tak naprawdę wszelkie znane szerzej wojny "starych" z "młodymi" mieć będziemy w sferze sztuki, czyli na rynku wybitnie ciasnym i wyjątkowo nasyconym, w dodatku dość zblazowanym... Tu trzeba bez przerwy nowości, rzeczy efektownych, nawet jeśli błyszczą tylko brokatem ozdóbek i polorem nowoczesności, dość zresztą krótkotrwałym. Zaraz się okaże, że nie wystarczy wyjechać na scenę teatralną motocyklem, bo za lat parę ktoś inny wymyśli coś jeszcze bardziej efektownego, choć równie pseudobuntowniczego. Nieuchronnie zapewne doczekamy się w końcu transmisji z publicznie czynionej lewatywy i będzie to jeszcze zapewne przedstawione jako "bunt nad buntami". Tyle, że znów te wszystkie "bunty" rozgrywają się we w miarę zamkniętym światku artystów i pseudoartystów oraz ich akolitów, kibiców i ludzi naprawdę nie znajdujących dla siebie sensowniejszego zajęcia i nie oznaczają żadnej "wojny pokoleń", choć bardzo za taką chciałyby uchodzić i czasem, przy dużej zręczności dzisiejszych speców od reklamy, marketingu etc.etc. potrafią nam to czasem na czas jakiś wmówić... Podobnie jak to, że czarne jest białe, a białe czarne, czy jakoś tak (a może odwrotnie?)...
Choć w dobie upowszechnienia się masowego gier komputerowych zawsze można się na to wszystko wypiąć i pójść sobie zagrać w to, co tam kto uważa...
................