29 stycznia, 2016

O po trzykroć niedoszłem spotkaniu Ichmościów kontradmirała Nelsona i jenerała Bonaparta... część V

   Przyprowadziliśmy częściami uprzedniemi ( I , II , III, IV ) armady francuskiej pod Nilu ujście, pora nam teraz przywieść tam eskadry brytyjskiej z Nelsonem. Pokończylim części uprzedniej tem, że się admirał był przy tureckich brzegach wywiedział nareście, że Francuz przy Aleksandryi stoi, tandem duchem pospieszył ku temuż egipskiemu portowi, przy którym daremnie Bonaparta miesiąc wcześniej wypatrywał, ani wiedząc, że onego uprzedził i francuskiej ekspedycyi by może snadniej doczekał, w cierpliwość się uzbroiwszy, a nie ku Lewantu wybrzeżom goniąc niecierpliwo.
   W tem, podarowanym przez niecierpliwość Nelsona, czasie, Francuzy zajęły Aleksandrii i nareście reszty rozładowały w aleksandryjskich portach transportowców swoich. Aliści części harmat najcięższych, jako i sprzętu, wieziono na okrętach wojennych i Bonapart nakazał dowodzącemu flotą i tych do portu wprowadzić. Jednakowoż de Brueys, przepatrzywszy obydwu portów, żadnego nie nalazł dla tegoż konceptu zdatnego i przeciwił się Napolionowi, na wąskość i płytkość torów wodnych ukazując, nadto dla ciężkich liniowców niebezpiecznych. 
   Poszukawszy zatem  w okolicy jakiej sposobnej zatoczki, koniec końców się na zatokę Abukir, dwanaście mil na zachód od Aleksandryi odległą, zdecydował i tam francuska flota stanęła w szyku obronnym, nam się może co i z naszemi szykami taborowemi kojarzącym, lub jak kto woli westerny, to z wozami osadników, napaści Indian się spodziewających. Przyjął był Brueys, że mu pleców brzeg chronił będzie, tandem pokotwiczyć kazał okrętów w półkolu na płycizny skraju, tak by można było ogniem harmat odpędzać napastnika, który by się ku tejże formacyi był od strony morza kwapił... Przydajmyż jeszczeć i k'temu, że za liniowcami stanęły w szyku cztery francuskie fregaty, a pomiędzy niemi krążyły jeszcze i łodzie w działka zbrojne, zasię na brzegu i na insuli niedużej się bateryje harmat rozłożyły, zatem pojmiecie, że to się wszytko wielce groźne wydawać musiało i czynić obronę nie do przełamania...
   I by tak może i iście było, gdyby nie te nelsońskie narowy, by uczyć samodzielności i inicjatywy kapitanów swoich, a szyk liniowy (okręt za okrętem walący z armat w kolejno mijane w podobnym szyku okręty wroga) odesłać do lamusa... Póki co jednak Nelson właśnie o świtaniu 1 sierpnia był pod port aleksandryjski przybył i... całkiem upadł na duchu, gdy dostrzeżono, że w porcie, owszem, transportowce stoją, ale ani śladu w niem okrętów wojennych. Poczęto się na okrętach brytyjskich do blokady sposobić, póki co lepszego nie znajdując konceptu, aliści w połowie nieledwie obiadu jednak gdzie kto tam jakoś Francuzów wytropił i czem rychlej na admiralski okręt tego przesygnalizował.
  Nelson nie wahał się ani chwili, a miałby nad czem, boć przecie była już dobrze druga południowa godzina, jego eskadra się jeszczeć nawet przed portem cała porządnie nie zebrała, wiatr był słabieńki i owe dwanaście mil, to najmarniej dwie żeglowania godziny, nim się pierwsze spotkają okręty, ergo dwa do dwóch dodając, wychodziło, że batalija (jeśliby do niej przyjść miało) rozgorzeje nie wcześniej jak nocą, z wszelkiemi tego niedogodnościami i konsekwencyjami. Liniowców miał Nelson czternaście, czyli jednego więcej, niźli Francuzy*, ale ów upatrywał głównej swej przewagi w lepszem swoich marynarzy wyszkoleniu, którzy chyżej się przy armatach uwijali i na każde dwie francuskie poradzili ze trzy swoje salwy odpalić, a czasem i cztery, dodatkiem nierównie celniej. Ale Nelson nie miał fregat, które zresztą w podobnych bojach się nie liczyły zwykle, ani tych dział, co je Francuz miał na brzegu i na kutrach artyleryjskich, w szczególności zaś we Forcie Abukir, nad zatoką górującym, który podług zamysłu francuskiego admirała miał ogniem pokryć zachodnią część zatoki i zmusić Anglików, by podchodzili od wschodu, przeciw zazwyczaj wiejącym tam wiatrom.
   Brytyjskie okręty tymczasem ruszyły ku Abukirowi niczem sfora psów ze smyczy spuszczona i, po prawdzie, to w podobnym ordynku, czy ściślej: jego braku. Kapitanowie Hood na "Zealousie" i Foley ze swoim "Goliathem" parli na czele stawki, niczem na konnym wyścigu nie chcąc dać sobie wydrzeć zaszczytu wejścia do boju pierwszemu... Nominalnie to Hood byłby może i wziął komendy, jako starszeństwem w stopniu starszy, aliści Nelson nijakich w tej mierze nie wydał ordonansów, zaś Foley postawił wszystkich płócien, jakich jeno wynalazł, a bogatszy nad Hooda o starą francuską mapę tegoż akwenu, wrychle się na prowadzenie wysadził. Trzeci za niemi "Audacious" nie nazbyt fortunnie manewrując, wrychle w dryfie na parę stanął pacierzy, przymuszając mimowolnie do tegoż samego za nim idących i przez to się między czołową dwójką a resztą Brytów luka zrobiła na mil siedem...
   Tak też i to, co się za największą zasługę uznaje Nelsona, w rzeczywistości było dziełem kapitana Thomasa Foleya, bo to on najpierwszy do zatoki nadpłynął i ujrzawszy pokotwiczone francuskie liniowce, pierwszy też ich pięty achillesowej bystrze odkrył...
W rzeczy samej, gdybyż, jak się tego spodziewał de Brueys, angielskie okręty płynęły wzdłuż pokotwiczonych francuskich, ci, mając pozycji po temu dobrej, pokłady pokotwiczonych mniej na kiwanie na fali podatne, mogliby Brytom naszkodzić niemało i, któż wie, może i wyjść z tej obieży obronną ręką... Ale Foley nie był w ciemię bity i podług nakazań kitajskiego mędrca sztuki wojennej, Sun-Tzu, tam szukał wroga bić, gdzie by się go wróg nie spodziewał. I wrychle obaczył, że Francuzy na jednej jeno kotwiczą kotwicy, ergo że okręt każdy MUSI mieć wkoło niej dość przestrzeni swobodnej i wody głębokiej, by w razie wiatru i fali móc się w zgodzie z tem wiatrem na wszystkie strony obracać. Zrozumiał zatem Foley, że jest trochę miejsca między płyciznami, a okrętami francuskiemi i że jeśli pofortunni mu się wcisnąć ZA pierwszego Francuza, to bić w niego może zuchwale, bo przecie reszta szyku nie złamie, by onemu dopomóc, a jeśli nawet złamie, to będzie już po harapie...**  Hazardowne to było okrutnie, osobliwie z uwagi na Fort Abukir kaducznie blisko będący, ale Foley liczył jeszcze i na to, że działa na francuskich okrętach od strony lądu będą zgoła do walki niegotowe i nieobsadzone, takoż i na wiatr, który jemu sprzyjał, zaś każdemu Francuzowi, co chciałby się z kotwicy nawet i urwać i płynąć ku niemu, szłoby to czynić pod wiatr niesprzyjający. Co o działach z fortu mniemał, trudno dziś przypuścić, aliści zlekceważył je zupełnie, jak się miało pokazać, wcale słusznie, bo w czasie całej bitwy nic one niemal Francuzom nie pomogły, ustawicznie górując pociskami swemi i luf niżej obniżyć nie mogąc...
    Hood w swoich wspominkach przyznał z rozbrajającą szczerością, że on nawet sobie nie wyobrażał, że można by próbować przejść pomiędzy Francuzami a brzegiem, jeszczeć z tem fortem nad niem górującem, zatem najpewniej, gdyby tych "wyścigów" do Abukiru nie wygrał Foley, któż wie, czy by się bitwa co więcej po myśli francuskiego potoczyła admirała. Ale trzeba przyznać Hoodowi, że miał dość nabiału, by iść za Foleyem w ślad... 
   "Goliath" w rzeczy samej wcisnął się za pierwszego w szyku, francuskiego "Guerriera" i z najbliższej odległości  wpakował weń salwę burtową. Idący za nim Hood, domyślając się, że Foley kotwicy rzuci i stanie pobok Francuza, sam pierwotkiem zamierzył stanąć doń prostopadle, przed dziobem, gdzie niewielkiej mógł mu Francuz czynić szkody, harmat po burtach mając najwięcej, zasię "Zealous" by mógł "Guerriera" salwami swemi przeorywać od dziobu po rufę bezkarnie. Aliści złośliwość przedmiotów martwych sprawiła, że się "Goliathowi" kotwica w kluzie jakosi zakleszczyła, czy splątała; dość, że nim jej ochędożono i nareście spuszczono, "Goliath" rozpędem minął nie dość, że "Guerriera", to jeszczeć i wtórego za niem "Conqueranta" i dopieroż między niem a "Spartiatem" trzeciem stanął. Widząc to Hood, nie mieszkając, kazał ciąć kotwicy własnej, już rzuconej, przeżegnał w biegu salwą burtową "Guerriera" od dziobu po rufę i poszedł "Goliatha" śladem, by się znaleźć tam, gdzie przódzi Foley zamierzył: po lewej, jak się wrychle pokazało, niebronionej, burcie francuskiego liniowca. W jakie dwadzieścia minut później "Guerrier" nie miał już masztów, a w godzinę się we wrak nieledwie zamienił, by po kolejnej spuszczono na niem na znak poddania bandery...
Na tejże mapce macie 
ukazanych ruchów wszystkich, udział w tejże batalii przyjmujących, okrętów... Jak na dłoni tu widać, choć brakuje fortu zaznaczonego i inszych bateryj brzegowych, jako się akcja cała rozwijała. W czasie gdy "Goliath" wziął na cel "Spartiata", a "Zealous" masakrował "Guerriera", nadciągnął był wreszcie "Audacious" i jego kapitan również poszedł "za plecy" Francuzom, a nawet uczynił to jeszcze od swych poprzedników ryzykowniej, bo omijać musiał nie tylko okręty francuskie, ale i już walczącego "Zealousa". Przeszedł zatem jeszcze bliżej płycizn, nic sobie nie robiąc z ognia harmat z brzegu i wypełniając lukę w linii pomiędzy zanadto wysforowanym "Goliathem" a "Zealousem" zakotwiczył między nimi, na lewej burcie "Conqueranta", którego też zaraz wziął sobie za cel i niszczyć począł.
  Kolejny brytyjski liniowiec, "Orion" pod kapitanem (przyszłym admirałem i po trosze następcą Nelsona***) Saumarezem, musząc omijać już trzech kolegów swoich, poszedł jeszczeć i od poprzedników ryzykowniej, nieledwie się o skraj tej mielizny ocierając. Stojąca tam francuska fregata "Serieuse"  wystrzeliła doń salwy burtowej, niewielkich czyniąc "Orionowi" szkód. Pora tu może wyjaśnić, że wskutek dwukrotnej co najmniej dysproporcji sił pomiędzy ówcześnemi fregatami a liniowcami (30 do 40 dział przeciw co najmniej 74) niepisany ówczesny kodeks honorowy nakazywał kapitanom okrętów liniowych ignorowanie fregat w czasie bitwy, zaś admirałom dowodzącym wykorzystywanie fregat w bitwie do działań pomocniczych w rodzaju wyławiania rozbitków, przekazywania rozkazów czy temu podobnych. Jeśli jednak która fregata sama z własnej woli wkroczyła do boju... no to cóż... zazwyczaj sama sobie była winna...
   Podobnie i tutaj, Saumarez do bitwy wkroczył przekonanym, że się walka na nader bliskich rozegra dystansach, zatem harmat kazał nabić podwójnymi kulami i takiej też salwy posłał w odwecie francuskiej fregacie. Wystarczyło: "Serieuse" nie tylko natychmiast straciła wszystkie maszty i możność manewrowania, ale i sama zatonęła wrychle... "Orion" zaś podpłynął do "Peuple Souvereina" i zakotwiczywszy doń równolegle, począł walić w niego salwę za salwą.
   Ostatni z tej grupy, co się zuchwale wcisnęła między Francuzów i mielizny, był "Theseus", którego amerykański kapitan, Ralph Miller, nie chciał tak ryzykować jak koledzy i przeszedł między "Zealousem" i jego ofiarą, a następnie omijając od strony brzegu strzelających wciąż jeszcze  "Audaciousa" i "Goliatha", stanął między niemi a "Orionem" za cel biorąc sobie trzeciego i czwartego we francuskiej linii "Spartiata" i "Aguillona". Nadciągający Nelson z resztą eskadry uznał, że tylu mu swoich liniowców za plecami Francuzów wystarczy i sam flagowego "Vanguarda" poprowadził ku "Spartiatowi", osaczając go w ten sposób z dwóch stron, zaś kolejne: "Minotaur" i "Defiance" poszły ku "Aguillonowi" i "Peuple Sovereinowi", podobnie zamykając je w podwójnych kleszczach. Temu ostatniemu zresztą wrychle przybył jeszcze i trzeci przeciwnik, "Leander" z tylnej straży nelsońskiej eskadry, który odważnie wszedł między dwa liniowce francuskie i prał z obu burt do obydwóch.
  Dziwnem się Wam to może wydaje, że opisuję Wam tą bataliję na podobieństwo jakich na strzelnicy ćwiczeń, gdzie zdawać by się mogło, że Francuzy biernie to wszystko znosiły. Owóż nie, walczyli desperacko i zgoła rozpaczliwie, aliści płacili straszliwej ceny za błędy własnego dowództwa, za myślenie w kategoriach życzeniowych, za własną niefrasobliwość, wreszcie za kilka lat rewolucyjnej demoralizacji we flocie****,  aliści o tem, jako i o batalii tej dalszem przebiegu, wyniku i skutkach, napiszemy już w nocie kolejnej, bo ta się ponad wszelkie wyobrażenie pierwotne moje rozrosła...
_________________
*  -  Nie nadto długo było tej akurat przewagi, bo wchodzący do zatoki "Culloden" wrychle zarył dziobem w piach mielizny i praktycznie w bitwie tej udziału nie brał.
** - Historia lubi być złośliwa: w początkach II wojny światowej, zapomniawszy najwyraźniej o Nelsonie, brytyjscy piloci latali w takim właśnie liniowym szyku i dopiero ogrom strat od Niemców zadanych, którzy, częstokroć tak samo w pojedynkę, jak Foley pod Abukirem,  podlatywali od tyłu i kolejno zestrzeliwali niebacznych Anglików, ich tego oduczył...
*** - kto czytał książek z marynistycznego cyklu Patricka O'Briana o przygodach kapitana Jacka Aubreya i jego druha, doktora Maturina, luboż choćby baczył filmu głośnego z Russelem Crowe'm pod fatalnie przetłumaczonym tytułem "Pan i Władca: na krańcu świata", ten winien wiedzieć, że postać Aubreya jest poniekąd zlepkiem kilku faktycznie istniejących oficerów, Nelsona nie wyłączając, a jednym z tych za wzór wziętych był właśnie James Saumarez, co nie przeszkodziło O'Brianowi w swych powieściach i Saumareza umieszczać jako jednego z bohaterów. Nawiasem jednym z pierwowzorów drugiego bohatera, lekarza, przyrodnika, ale i...szpiega, Maturina, był kapitan Sidney Smith, pod Abukirem wprawdzie nie wojujący, ale w tejże samej kampanii nader czynny i któż wie, czy nie rzeczywisty sprawca klęski bonapartowskich orientalnych zamierzeń, o czem jeszcze nam pisać przyjdzie.
**** - Ponieważ służba oficera w marynarce wymagała dobrego wykształcenia, głównie matematyczno-nawigacyjnego, to we flocie właśnie, a nie w armii odsetek arystokratów (których było stać na naukę) był wyższy. Siłą rzeczy we flotę też bardziej uderzyły czystki rewolucyjne. Za rządów jakobinów zgilotynowano siedmiu admirałów (jeden z nich, d'Estaing, bohater wojny amerykańskiej, wołał z szafotu z goryczą:"Poślijcie moją głowę Anglikom! Słono wam za nią zapłacą!"), kilkuset kapitanów i oficerów jeśli nie uwięziono, lub nie zgilotynowano, albo nie zamordowały ich własne załogi (jednego z kapitanów liniowców zmasakrowano, bo załodze nie spodobały się manewry, które chciał przećwiczyć), to uciekało jak najdalej od tego rewolucyjnego raju... W roku 1793 we flocie było już kilkaset wakatów oficerskich, a zdatnych do wyjścia w morze z pełną obsadą było ledwie 22 z 80 okrętów liniowych...:(( 

26 stycznia, 2016

O wyklepywaniu świata...

  Lat już temu wiele żem miał wątpliwej przyjemności oglądać dzieła jakiego naszego kinematograficznego o działaniach naszych agentów jakich, co to z Iraku jeszczeć przez Husseina rządzonego, wywieźć mięli sekretnie zagrożonych amerykańskich kolegów po fachu. Rzecz oparta na faktach, co niewiele filmowi dopomogło, bo durne to było niczem sowieckie zebranie partyjne... Aliści w tej durnoty zalewie utkwiła mi w głowie pewna kwestia, której jeden z bohaterów wypowiada, opisując komu trzeciemu swego druha, bodajże przez Bogusława Lindę granego. Owoż rzekł był on coś takiego: "Jemu się wydaje, że naprawia świat. A tak naprawdę, to on go tylko trochę wyklepuje..."
  I rzec Wam muszę, że ta blacharsko-lakiernicza analogia bardzo do mnie przemówiła. Nie mam ja czeguś zaufania do wielkich świata naprawiaczy... Zwykle idzie za nimi jakaś wizja strzelista, za nic mająca wszelkie przyziemne trudności (na których też się ona zazwyczaj na mordę wykłada), za to mająca ambicję być jedyną prawdziwą i słuszną, ergo usprawiedliwiającą usuwanie ze swej drogi wszystkiego, co jej na zawadzie stoi. Zaczyna się zwykle od jakichś nieprzekonanych oponentów, a kończy na całych narodach. I nie to jest ważne, czy to się tyczy ratowania ostatniej na świecie żaby z jakiegoś gatunku, komunii pod jedną czy dwiema postaciami, kolektywnego rolnictwa czy prawa do chodzenia odzianemu na tęczowo. Ważne, że idei nosiciel zazwyczaj na nic już inszego nie zważa i żyje w przekonaniu, że byle by tylko tejże jego zrealizować idei skutecznie, to świat, jak nic, będzie odtąd w cudowny sposób naprawiony i zło całe zeń zniknie...
  Wyklepywanie świata takich ambicyj nie ma i przez to jest prostsze, przyjaźniejsze i co najważniejsze: zazwyczaj możliwe... Wyklepywanie świata ma za podstawę odpowiedź na jedno, jak to mówią młodzi: zajebiście proste pytanie: czy świat po tem czymś, za co mamy się zamiar zabrać, rzeczywiście będzie choć na chwilę i gdziekolwiek lepszy, może ładniejszy, milszy, przyjaźniejszy? Bo jeśli tak, to nie ma co zwlekać, póki jeszcze w człeku sił trochę i ochoty i brać się za to, obojętnie czy to idzie o pomalowanie płotu, naprawienie mostu, kupienie sprzętu medycznego potrzebującym czy zorganizowanie paru tysiącom ludzi czegoś, co ich wzruszy i od czego poczują się lepsi...
  Ano i takim wyklepywaczem świata będzie dla mnie Pan Anatol Borowik, człowiek, którego na oczy nie widziałem, pewnie nie poznam, a o którym się dowiedziałem od Knezia, zarazem z historią tysiącznych problemów jego ze zorganizowaniem czegoś, czego niemal sam tworzy od lat, bez wsparcia nijakich państwowych agend czy instytucji. Idzie  o Festiwal Bułata Okudżawy  ... Tak, mamy taki... Niemal nieznany, bo nie stoją za nim żadne wielkie telewizje, potęgi medialne, czy nawet lokalne samorządy, czego już pomiarkować nie umiem, ale tak ponoć jest...
  I oto druh mój serdeczny, z którym tu się czasem przekomarzamy, czasem spieramy, a czasem wspieramy, Kneź Okrutnik, umyślił był temu zapaleńcowi dopomóc i swojej począł akcji wyklepywania świata, do pomocy w której, okrom mnie samego, zaraził już  Vulpiana, Szczurka, Dudiego, Klarkę i pewnie jeszcze wielu innych , o których jeszcze nie wiem, a teraz ja chcę zarazić Was... Każdemu, kto choć raz Okudżawy sam śpiewał przy ogniu jakiego ogniska, tłumaczyć po co, nie muszę... Kto nie śpiewał, a choć słuchał czy czytał... podobnie w lot pomiarkuje... Pozostałym (są tacy?:) w dwóch słowach co zatem rzec o niem muszę, bo nie jedynie o wikipedyczną wiedzę tu idzie, a o to kim on był dla mego pokolenia...
  Rzeknijmyż sobie od razu, że nie był żadnym wielkim buntownikiem; nie wyrywał murom zębów krat... Ale budził refleksje, przeważnie wielce nostalgiczne, a kogo pobudził do myślenia, ten rzadko już potem umiał przestać. I nawet jak sam pomiędzy buntowszcziki nie popadł, to zwykle jako ktoś niepokorny nie umiał się zgodzić na zastany świat... Nie był też, powiedzmy to sobie szczerze, żadnym wielkim muzykiem; większość tych piosnek w kilku akordach, nieledwie na jedno kopyto... Z rymami podobnie: szału nie ma... A przecież wszędzie, gdzie się Go grało, czy też grał i śpiewał On sam, słuchało się Go z takim wzruszeniem i uwagą, jakiej nie poświęciło się nigdy wybitniejszym muzykom, czy sprawniejszym poetom. Bo On był prawdziwy i to się czuło; czuło się, że jest trochę jak starszy brat, czy ojciec, pokazujący swój świat. Świat, w którym każdy z nas odnajdywał po trosze siebie... 
  I jeszcze coś: nie kochaliśmy języka rosyjskiego... Może nie dla wszystkich był nienawistnym, ale w niechęci do niego byliśmy solidarni na lata świetlne przed "Solidarności" powstaniem... Ale dla Niego żeśmy czynili wyjątek (i może dla Wysockiego drugi), bo chcieliśmy zrozumieć, o czym śpiewa. Zełgałbym, mówiąc, że się dlań rosyjską studiowało gramatykę, ale spory o to, jak to, czy tamto słowo rozumieć, pamiętam do dziś... Za samo to należałby Mu się pomnik, którego tak naprawdę nadal u nas nie ma, poza paroma popiersiami... I dobrze! Na cholerę Mu pomnik? Jeśli Bóg jest, i jest sprawiedliwy, to dawno Mu stworzył w niebie własnego: w postaci kawałka Arbatu z jakim kawiarnianym ogródkiem, gdzie Ów przy własnem stoliku i jakiem gruzińskiego wina kielichu, pisze, ku boskiej już radości, kolejne piosenki... A na Ziemi? Na Ziemi niech ten festiwal będzie Jego pomnikiem, a i po trosze bym chciał, by był pomnikiem nas wszystkich: wyklepywaczy świata... 
   Bo nie idzie o rekordy, o zbieranie milionów... Tu naprawdę zaważyć może nasz przysłowiowy "wdowi grosz" zebrany pomiędzy blogerami, ich znajomymi, rodzinami czy przyjaciółmi. Do zamknięcia bilansu potrzeba ponoś 'ledwie" kilkunastu tysięcy złotych, zatem spróbujmy ich znaleźć skrzykując się możliwie szeroko, by to, co kto przelać czy przesłać może, nawet naprawdę drobnego, zaowocowało... Zatem kto może i chce, niechaj co rzuci od serca; kto może i chce, niechaj tego podejmie ognia i poniesie na dalsze blogi sztafetą dalej, nawet ci, co podobnie jak ja, zazwyczaj w rzyci mają wszelkie łańcuszki... Pokażmy, żeśmy nie są spod ogona sroce i że jak coś nam na sercu leży, to umiemy tego obronić!
   Tu macie tekst Knezia, tłumaczący może szerzej to, czego ja nie potrafiłem i też Knezia o to proszę, by do ewentualnych merytorycznych zapytań się odniósł... A niżej mojej ulubionej (jako się pokazało: Dudiego też, więc bez żenady zapożyczam i wtóruję:) bułatowej piosnki:

i jeszcze jedna rzecz, dla mnie fenomenalna, w wykonaniu aktora, którego nigdy nie uważałem za kogoś wybitnego, a już na pewno nie za śpiewaka... Ale od czasu, gdy pierwszy raz usłyszałem Gustawa Lutkiewicza, a potem dane mi było wysłuchać jeszcze pewnie ze setki innych, twierdzić będę po dni moich kres: że nie ma "Modlitwy Villona" nad tę:




 i raz jeszcze samo konto dla tych, co skopiować go pragną: 

            BGŻ   67203000451110000002768540
  

                                    .........................


23 stycznia, 2016

Do variów karnawałowych suplement, czyli cyklu karnawałowego część nieoczekiwana X...

   Ano dziesiąta, bo jakem zrachował, okrom ostatniej (mylnie ósmej mniemaną) o pociągach dla danserów i narciarzy z Międzywojnia naszego , tośmy już gwarząc o sztuce przeżywania wieczorów tanecznych z tematem spotykali, już to w wersji najwięcej może na miano staropolskiej zasługujące, zasię XIX-wiecznej mieszczańskiej, jako i c.k.dworskiej, wiedeńskiej... Aleć i przódzi żeśmy themy tej tykali, cytując obficie a to od Xiędza Kitowicza Dobrodzieja opisu redut maskowych w czasach saskich; a to dawniej znanej szeroko lwowskiej gwarowej piosnki, "Bal u wetyranów" opisującej; nareściu po trzykroć fragmenta memuarów Marii z Mohrów Kietlińskiej, o potraconych w tańcowaniu klejnotach, takoż o tem jak balowano, aż się piec nieomal rozleciał kaflowy. czyli też o onej tualetach balowych.  Dziś posłużymy się zatem Pani Marii memuarami po raz czwarty, a i być może nie ostatni...:
  "W tych wielkich balach brała udział tylko sfera inteligencji, mimo to znajdowały się czasem różne oryginały*. Do takich należał słuchacz praw Wyrobek, podobno według zdania kolegów głowa tęga, tylko nieco dziwak. Wzrostu małego, wielce czupurny, w obejściu obcesowy: rozpoczynając np.taniec wirowy, szedł z tancerką jak żołnierz do ataku, a obtańczywszy salę dokoła podnosił damę w górę i sadowił na krześle z takim rozmachem, że pokrywała falbanami albo tiuniką sukni swoje sąsiadki, a czasem i sąsiada. Drugim oryginałem był prawnik, także małego wzrostu, dziwnie niezgrabnej postaci, w przeciwieństwie do Wyrobka mazgaj i nudziarz, prezentujący się damom sam słowami: "Jestem Habura, akademik", a jak czynią zwykle mężczyźni małego wzrostu, do najwyższych tancerek się posuwał. Ci dwaj młodzi ludzie byli też postrachem pań wszystkich, a w szczególności moich postawnych wysokich kuzynek. Trzeba było pomyśleć o obronie, więc z kilku kuzynów i ich kolegów, słuchaczy Uniw[ersytetu] Jag[iellońskiego], utworzyłyśmy tajną straż koło siebie; jak tylko który z owych niepożądanych tancerzy godził na którą z nas, uprzedzał go stojący na czatach i parował zamach. Zacni, poczciwi nasi kuzynkowie z poświęceniem pełnili ciężki ten obowiązek, mogący zwłaszcza ze strony zawadiaki Wyrobka wywołać awanturę, gotowi - jak ongi rzymscy pretorianie - każdej chwili na skinienie władcy, rzucić się na jego obronę; bo któryż młody kuzynek mógłby nie być chwilowo pod władzą której z ładnych kuzynek. Urządzaliśmy także różne niewinne szacherki. I tak pewnego razu, kiedy się ustawiły kółka do kadryla, jeden z akademików przystąpił do siedzącego koło mnie partnera a swego kolegi, aby zasięgnąć jego rady w przykrej sytuacji. Oto mająca z nim tańczyć panna Helena Zieleniewska dowiedziawszy się, że ma za vis-à-vis p.Modrzejewską, oświadczyła stanowczo, że z aktorką w jednym kole tańczyć nie chce. Młody człowiek, który przyjętym zwyczajem już się był p.Modrzejewskiej przedstawił jako vis-à-vis, w nader przykrym znalazł się położeniu, bo i czas naglił i pary już do kadryla stawały. Żal mi się zrobiło zakłopotanego tancerza, więc bez namysłu zaproponowałam mojemu partnerowi zmianę, na którą, skłoniwszy się, przystał, ratując kolegę, z którym zaraz stanęłam do tańca, polecając p.Henrykowi Roży przebłagać p.Zieleniewską, która zamanifestowawszy publicznie swoją fundamentalną cnotliwość, siedziała chmurna i nadąsana obok zaniepokojonej mamy i z ochotą przyjęła sympatycznego tancerza, umiejącego poprowadzić dowcipnie i żywo rozmowę, która jest przecież duszą i zaletą kadryla. Burza została zażegnana.
   W moim kółku, oprócz uroczej Modrzejewskiej. tańczyła Witoldowa z Florkiewiczów Potocka i Helena Moszyńska (późniejsza Rostworowska), miały więc moje oczy i mój zmysł estetyczny istną biesiadę. Dotąd znałam Modrzejewską tylko ze sceny i jak większość kobiet liczyłam się do najzagorzalszych wielbicielek tej genialnej i uroczej artystki. Pierwszy to raz zetknęłam się z moim ideałem i wrażenia jakiego doznałam, kiedy podając mi w tańcu rękę spojrzała na mnie ślicznymi i dobrymi oczami, nigdy nie zapomnę; całe życie pozostałam pod czarem jej nieopisanego wdzięku."
   Ano i na koniec refleksyja Wachmistrzowa, że otośmy (druga połowa lat sześćdziesiątych XIX stulecia) wprawdzie już odeszli daleko od czasów, gdzie aktorów w niepoświęconej się chowało ziemi, a aktorka synonimem była ladacznicy, przecie wciąż jeszcze pokutowało między dobrze urodzonymi przekonanie, że to jest coś gorszego, z czem się zadawać dyshonor... Przewrotność Historii zaś k'temu przyszła, że zdetronizowawszy, czasem dosłownie, a czasem jeno w oczach vox populi, owych dobrze urodzonych... na opuszczony piedestał właśnie tych stuleciami pogardzanych wprowadziła aktorów i aktorki, którzy dziś nam zastąpić próbują książąt i księżniczki... A że tak krawiec kraje, jako mu materii staje, to już rzecz insza...
____________________________________
* Jednym z największych, choć akurat przez p.Marię nie wspominanym był Wojciech hr.Dzieduszycki, persona postury zgoła nikczemnej, za to jeden z najbłyskotliwszych kpiarzy, jakich Matka Ziemia nosić raczyła...:) No... może poza Francem Fiszerem...:) Ówże i samą namiestnikową Potocką skonfudował w publicznem gronie i to tak, że nijak mu tego było mieć za złe... A było to tak: spominana hrabina Róża Potocka, wdowa po świętej pamięci Alfredzie, namiestniku Galicyjej i przyjacielu samego Cysorza Pana, wieczorki organizowała dla panien debiutujących w towarzystwie dla onych promowania. Razu pewnego, gdy za themę dyskursu poddano modne naonczas perpetuum mobile, jedna z panienek indagowana o tem, cóż to takiego rzekła, że to jest "taka rzecz, co nigdy nie staje".  Na to przytomny rozmowie onej Dzieduszycki skonstatował: "Toż ja takie cudo już ze trzydzieści lat noszę, jenom nie wiedział, że to się tak zowie!" Panienkom lica pokraśniały, co podług mnie nader nieprzystojnie o ich chowaniu świadczyło:))), a skonfundowana namiestnikowa cichcem gdzie tam na boku wyrzuty Dzieduszyckiemu prawić poczęła: "Mógłbyś pan, Panie Hrabio, rzecz całą chociaż jako w bawełnę owinąć!", na co ów jej migiem responsował, kłaniając się przy tem i dłoni dla ubłagania przebaczenia onej facecji, całując: "Próbowałem, Pani Alfredowo, naprawdę!... Nic nie pomaga!"

                                  ..................................

18 stycznia, 2016

Okruchy nie tak dawnej codzienności... II

  Jedna z bodaj najpopularniejszych okupacyjnych piosenek, na tysiące już przerabiana wersji, także i współcześnych, nic z wojną nie mających wspólnego... Nibyż zrozumiała, a przecie jak się pokazuje, paru tajemnic zawiera. Własnym dziatkom tłomaczyć musiałem, coż znaczył "góral" i czemu jego dawanie mogło oznaczać wolność. Wspominana w piosence ulica Skaryszewska, bez wiedzy o tem, że tam się mieścił obóz dla wywożonych na roboty do Niemiec, jest kompletnie nieczytelna, ale ja dziś bym się chciał nad jednym słówkiem z refrenu zatrzymać...
  Pacholęciem byłem, gdym tejże piosnki posłyszał po raz pierwszy, przecie nie tak nieobytym, by nie wiedzieć już, że nocny nalot mógł oznaczać po prostu akcję, w tym przypadku gestapo, na jakie mieszkanie konspiracyjne i tak też tego nalotu przez wiele lat rozumiałem. Osobliwie jakem poznał, że przecie nie bombardowali nas alianci, którym długo do Berlina było nadto daleko, a cóż dopiero do Warszawy, zresztą na cóż by tego czynić mięli?
   Przyznaję, że świtała mi myśl, że to może jednak nie o akcje gestapo po lokalach i melinach podziemnych idzie, bo przecie piosenka miała o "normalnym" życiu przeciętnych ludzi traktować, a w konspirację był ledwo jaki procent zaangażowany. Był czas, żem się w tem doszukiwał jakich reminiscencyj jeszcze Września 1939 roku sięgających, dopokąd żem nie pomiarkował, że to o coś zupełnie innego idzie... O jedno z najbardziej bodaj zamilczanych po wojnie barbarzyństw sowieckich, mniej znanych dziś nawet, niźli osławione mordy katyńskie... O sowieckie naloty na Warszawę, których nawet jeśli przyjąć, że miały na celu niemieckie instalacje wojskowe, składy czy węzły komunikacyjne, to przy właściwej sowietom precyzji i nieliczeniu się z życiem ludzkim, najwięcej poszkodowaną była ludność cywilna Warszawy, gdzie zabitych liczono w tysiące, zburzone domy w setki, a dokuczliwość  tychże nalotów dla wyczerpanych psychicznie warszawiaków okazała się bardziej sroga nawet, niźli niemieckie naloty w 1939 roku...
   Zważywszy jednak na daty tych nalotów i ich osobliwe nasilenie w momentach co większych kryzysów w relacjach Moskwy z rządem Sikorskiego, nie ja jeden podejrzewam w tem swoistej osobliwości sowieckiej dyplomacji, wykorzystującej zasięg i udźwig swoich bombowców jako narzędzie nacisku...
   I jeden jeszcze drobiazg do obrazu okupacyjnej stolicy: znane niemal z każdego dziś o powstaniu czy okupacji w Warszawie, podwórkowe kapliczki, przy których się modli grupka niewiast, czy i mężczyzn starszych czasem... Ten ruch wzmożonej religijności narodził się właśnie wtedy, za sprawą bombowców sowieckich i przerażającego uwidocznienia każdemu, że każdej nocy zginąć może każdy, bez względu na to, jak bardzo by nie był dalekim od wszelkich konspiracyj czy nielegalnych działań... A przecie na drugim biegunie tych masowych załamań psychicznych, licznych samobójstw, mamy i wspaniały warszawski humor, podchodzący i do tej sprawy ze zdumiewającą witalnością...
                                                            .

16 stycznia, 2016

O tem, jak pewne progi, bynajmniej nie podatkowe, potrafią Historię do góry nogami przewrócić, czyli do kwestyi Chrztu Polski przyczynek niewielki...

   Rzecz będzie w niejakiej korelacji do not naszych Mieszkowi poświęconych uprzednich (IIIIIIIVVVIVII , VIII , IXX , XI , XII) , aliści idzie o odnalezioną przez archeologów kaplicę przy palatium na poznańskim Ostrowie Tumskim, co do której chyba już się wszyscy badacze zgadzają, że była "pałacową" kaplicą samej Dąbrówki i  Mieszka. Ano i w ślad za tem domysł, że to w niej się pochrzcił był nasz xiążę, po prawdzie już jeno hipotezą będący i to dosyć sporną, aliści nie o to nam dziś tu iść będzie...
   Sęk w tem, że się w onej kaplicy zachował niezgorzej zakonserwowany próg dębowy, a nauka dzisiejsza na takie cacka to aż z zachwytu mlaska...:) Wzięły go tedy dendrologi w łapy swoje, obadały, pomierzyły i... orzekły, że tegoż dębu, z którego ów próg pochodzi ścięto NIE PÓŹNIEJ, niźli w roku 941 post Christum Natum! Dodały jeszcze, że się nie zachowały słoje podkorowe (najmiększe drewno i najbardziej na ścieranie podatne, zatem może już i przez próg ten sposobiącego ociosane), to i pewnie by trzeba jakichś lat jeszcze doliczyć, aliści najwyżej kilkunastu; z nieprzekraczalnym maximum dwudziestu!
   Co nam to mówi, Mili Moi? Ano tego, że nawet i tych dwudziestu dodawszy, nie mamy roku 966, jako się powszechnie przyjmuje na  Chrztu Polski (rozumianego jako chrzest władcy i być może tam jeszcze kogo z dworu jego) oznaczenie, a roku, w najlepszym razie: 961... I jeszcze coś: wejrzyjcież na owej kaplicy rekonstrukcję, która nam obiektu sakralnego podług wszelkich wymagań kościelnych ówcześnych wystawia... Wątpić sobie pozwolę, by tego przy ówcześnych technikach budowania* w rok poradzono wystawić! Najpewniej stawiano lat kilka, ale przecie kto miał stawiać tego? No przecie, że nie mularz jaki miejscowy, bo tu raczej profesji takowej nie znano, domostwa i dwory, nawet możnych,  stawiając drzewiennych, zaś grodów ziemno-drewnianych. Dodatkiem ów mistrz budowniczy musiał mieć jakiej experiencyi w kościołów i kaplic stawianiu, iżby blamażu i despektu jakiego władcy nie uczynił...
   Summa summarum, stawiam flaszę przeciw kielichowi, że władca takowego mularza zaimportować musiał z całem duchowieństwem koniecznem pospołu, iżby mu tej kaplicy pierwotkiem postawił, zasię całego "palatium"... Od zamysłu do sprowadzenia droga z pewnością daleka, jeszcze dalsza, zaczem ów się na placu zamierzonej budowy rozpatrzył, pomierzył, poplanował i począł ścian stawiać. A progu przecie w odrzwia wstawiono na końcu, w każdem razie nie wcześniej, niźli terenu wkoło po budowie nie splantowano i nie poznano poziomu przed kaplicą gruntu, a i może kamieni stanowiących drogę pod tenże próg podprowadzającą. 
   Przydałbym ja i jeszcze krzynę czasu temu drewnu na jakie sezonowanie konieczną, z tem, że nie wydaje mi się, by tego mogło być więcej nad dwa lata, góra: trzy... Nie przy ówcześnych technikach konserwacji drewna, a ściślej onych braku z co najwyżej jakiem posmołowaniem od wilgoci. Dłuższe tegoż drewna zaleganie groziłoby, po mojemu, tem, że się w niem jaki robak jeszcze zalągnie...
  Lekko licząc, rachuję ja, że od zamysłu do onego progu wbudowania z lat najmniej z cztery, pięć minąć musiało, z czego dwa lub trzy mógł ten próg gdzie na kupie leżeć i swego czasu czekać. To zaś znaczyłoby, że się w tejże kaplicy raczej Mieszko w 966 pochrzcić nie mógł, bo owa zwyczajnie jeszcze nie była gotową... Chyba, że przyjmiemy, że nasz Mieszko winien do historii przejść jako jedyny w dziejach świata pogański władca, co wyznania odmieniając na krześcijańskie, budował sobie na to świątyni PRZÓDZI, nim się pochrzcił, albo też,  że... tego chrztu żeśmy mięli jednak znacznie wcześniej, niźli się tego przyjmować przywykło i stawiał jej już władca krześcijański dla obrządków swoich i swego dworu. Przypomnę, że daty spotykamy w rocznikach i kronikach różne, poczynając od 965, a na 967 kończąc, zaś 966 przyjęto umownie, bo najwięcej źródeł na ten rok właśnie wskazuje i ten też dopotąd się wydawał, z wyjątkiem paru drobiazgów, logicznem...
  Myśl pierwszą, tą o wyjatkowości niespotykanej Mieszka w dziejach świata, odrzucając, jako całkowicie nielogiczną, przyznam, że więcej skłonnym jestem pokłonić się drugiej... Byli już i tacy, co głosili, że się Mieszko był już i przódzi w Ratyzbonie pochrzcił, jeno tego w sekrecie trzymano, osobliwie przed poddanymi, by jakich buntów i ruchawek nie sprowokować, co być by mogło i prawdą, aliści mnie zaświtała i myśl takowa, że mógłby Mieszko decyzji o chrzcie podjąć już gdzie w 963 roku, w samem środku arcytrudnych bojów z Wieletami Wichmana i za spotkaniem z Geronem od zachodu następującym, jeno że chciał swego otoczenia ku temu urobić najsampierw, co nie przeszkodziło szukać jakich duchownych (i muratora). Wiemy, że się w 964 poczęły z Czechami rozmowy i tu by mi się możebnem widziało, że się Mieszko z punktu, na znak dobrej woli, pochrzcił w teścia przyszłego i narzeczonej przytomności, czy to w Pradze samej, czy to gdziebądź przy jakiem źródle. Pisałem w nocie cyklu naszego piątej, że dla księcia czeskiego Mieszko-poganin nie przedstawiał aż takiej wartości, jakiej przedstawiałby Mieszko-kandydat na chrześcijanina, dodatkiem skaptowanego do tego przez Czechów. Dziś dodałbym, że i podobnie Mieszko-chrześcijanin, paradoksalnie, był mniej interesującym, bo post factum już nie było walczyć o co i nie było potrzeby się z papieżem targować o cokolwiek, skoro Mieszko sam dobrowolnie wlazł w tryby już funkcjonującej machiny chrześcijańskiej, warunków żadnych nie stawiając.
   Sądzę więc, że tak to się właśnie odbyło: chrztu rzeczywistego dopełniono w Pradze, za sposobnością zrękowin, a kto wie, czy i nie ślubu od razu!:) Roczniki Krakowskie nam mówią jedynie, że w 965 "Dubravka ad Mesconem venit", czyli że Czeszka do Mieszka przybyła. Nic tam nie ma o ślubie i wszystko dopotąd o tem było domniemaniem, a z przyjęciem, że w 966 "Mesco dux Poloniae baptizatur" logiczne, że i ślub krześcijański mógł być dopiero po 966 możliwym, zaś przódzi "młodzi" przez rok w grzechu żyli:)
   Jeśli zaś posłuchać tego, co nam nasz próg z kaplicy "mówi", to zupełnie logiczny i zrozumiały się staje zupełnie inny ciąg zdarzeń: decyzja o chrzcie już gdzie w 963 roku, dobicie targu z Czechami i chrzest, zasię i ślub gdzie w Pradze, co uspokaja Bolesława, że mu już ten polski zięć nie bryknie i się nie znarowi, dlatego upewniwszy się, że w Polsce Mieszko szybkimi krokami ku rozszerzeniu nowego wyznania zmierza (między inszemi i w tem się mieści budowa kaplicy naszej) łaskawie pozwala się młodym złączyć i rzeczywiście Dobrawa w 965 przyjeżdża, ale nie jako narzeczona do kandydata na chrześcijanina, tylko do męża, tejże samej co i ona wiary. I wspólnie przygotowują jakąś uroczystość, która się być może w nowej już odbyła kaplicy, powtórzonego chrztu (a może bierzmowania?), już publicznego, być i może że z udziałem innych nowochrzczeńców z książęcego otoczenia...
   _____________________________
* - konieczność odczekania, po wzniesieniu jakiejś murów partii, by zaprawa dobrze związała, nim się na tem wesprze kolejnej ścian partii, a już szczególnie sklepień.

12 stycznia, 2016

Togo, nasze Togo, będziem ciebie wiernie strzec...

   Nawraca nam ta thema kolonij naszych niedoszłych jak bumerang, snadź jest ta myśl nam miłą i pokuśliwą wielce:) Ongi żeśmy o tem dysputowali na starem mem blogu (choć byłem głowę gotów dawać, że to u Vulpiana Jegomości było:)), zasię w czas niejaki później u Torlina , za kanwę mając przedsięwzięcie kolonialne lennika naszego, xiążęcia kurlandzkiego Jakuba Kettlera, co to pierwotkiem w senegalskiej ziemi, u ujścia rzeki Gambia nabył od jednego kacyka wyspy i skrawków wybrzeża, by tam fortu postawić i handlem się z czarnoskóremi parać. Jako to przedsięwzięcie padło, przy naporze niechętnie się Afryką dzielących kolonizatorów państw inszych, wtórej szukał Kettler możności na dzisiejszym Tobago... Nawiasem to i dziś Wikipedia brytyjska, której widać, że do bułgarskiej daleko, w haśle zupełnie inszych spraw się tyczącego podaje mapkę Rzeczypospolitej Obojga Narodów z czasów powstania Chmielnickiego z owymi Kettlerowymi "koloniami" pospołu, jako ziemie nasze:
https://en.wikipedia.org/wiki/Battle_of_Zhovti_Vody#/media/File:Rzeczpospolita_Potop.png 
  O wyprawie Szolc-Rogozińskiego i kompanów, które zaowocowały przyczółkiem u wrót Kamerunu już tu (III, III) ongi pisałem. Nam jednak dziś o czem inszem rozprawiać przyjdzie, mianowicie o cząstce dawnej niemieckiej kolonii w Togo, której podobnie jak większość inszych ( za wyjątkiem dzisiejszej Tanzanii, której ówcześnie jako Niemieckiej Afryki Wschodniej, ze zdumiewającą skutecznością bronił jenerał von Lettow-Vorbeck) alianci zajęli stosunkowo szybko i po dość słabym oporze zupełnie nieprzygotowanych do wojny tamecznych Niemców. 
  Wydarzenia wyprzedzając, rzeknijmyż od razu, że finalnie tegoż Togo podzielono pomiędzy tych, co je zajęli, czyli między Wielką Brytanię i Francję a zajętych przez siebie ziem Brytyjczycy koniec końców przyłączyli do inszej kolonii swojej, Złotego Wybrzeża, a te znów razem z całością dawnego Gold Coast dziś zwiemy Ghaną. Pozostały przy Francuzach wąziuteńki skraweczek pozostały, przez lat dziesiątki był kolonią francuską, a dziś czyni kraju suwerennego, nazywanego tak jak ongi się ta całość zwała, choć dziś to nędzne resztki magnackiej ongi fortuny...
  I o te nędzne resztki właśnie idzie, bo był w czasie konferencji pokojowej w Paryżu taki moment, gdzie we francuskim ministerium zagranicznych interesów najwidniej nie za bardzo wiedzieli, co z tem fantem zrobić, bo przyszło do rozmowy z naszemi tam przedstawicielami, czyli Romanem Dmowskim i Ignacym Paderewskim, którym... to właśnie Togo, imieniem Clemeceau, zaproponowano, jako element naszego udziału w dzieleniu na Niemcach zdobyczy. 
   Nasi politycy daru przyjęli, a ściślej wyrazili gotowość jego przyjęcia i ... dalej rzecz sie rozmyła w kuluarowych zapewne przepychankach, gdzie najwięcej Angielczyków o to podejrzewam, że rzecz utrącili. I można by było w zasadzie o tem zapomnieć, rzecz całą traktując jako jedną z jedynie luźno rzuconych koncepcyj, aliści podług mnie, takie rzeczy się we własnem najpierw uskutecznia gronie i na zewnątrz z tem wychodzi, jako rzecz jest już co najmniej możliwa, jeśli nie pewna, tandem tu bym miał francuską dyplomatykę za niepoważną i amatorską wielce...
  Inszą przy tem rzeczą są możności się z posiadaniem hipotetycznym takiej kolonii otwierające... Nie gospodarcze bynajmniej, bo powiedzmy sobie szczerze: nie jest to kraina mlekiem i miodem płynąca... choć tameczne złoża fosforytów do największych we świecie są liczone:) Mnie idzie o to, żeśmy w Międzywojniu siła mięli konceptów nadmiar ludności z przeludnionej wsi naszej, gdzie w świat posłać próbujących, już to na Madagaskar, już to do Liberii, już to do Brazylii, że o samorzutnej emigracji naszej do Kanady czy Stanów nie wspomnę...
   Skromnie licząc, myślę, że gdyby, posiadając owe Togo, akcji kolonizacyjnej przeprowadzić, nawet bez wielkiego rządu zaangażowania, licząc tylko te środki, które rzeczywiście wyasygnowane były na kolonialne aspiracje nasze, plus dobrowolne społeczeństwa datki (którego ofiarność przy akcji Funduszu Obrony Narodowej najśmielsze przeszła oczekiwania), to do wojny myślę, że nie jest przesadą rachowanie, że mielibyśmy tam ze dwieście tysięcy osiedleńców naszych. Rzecz jednak cała nie w tej ich gospodarczej działalności, czy w kawy uprawie na światowym poziomie; dość byłoby gdyby owi utrzymać samych siebie poradzili (pod rządami niemieckimi Togo było kolonią dochodową), jeno że mamy fragment terytorium zamorskiego, którego Niemce w 1939 roku zająć nie są w stanie, podobnie jak później Sowieci.
   Całą moc reperkusyj to by niosło, cależ odmiennych od tego, co z Historii znamy...
Imaginujmyż sobie, że oto może by i rząd nasz emigracyjny czasu wojny rezydował w Londynie, bo tak by było praktyczniej, aliści po wojnie nie musielibyśmy żebrać łaski Churchilla i jego następców... Rząd mógłby rezydować u SIEBIE, na podobieństwo tajwańskiego rządu Czang-Kai Szeka, będąc przy tem wielekroć bezpieczniejszym, niźli owi chińscy emigranci jeno wąską cieśniną od maoistycznych Chin oddzieleni. Bylibyśmy, podobnie jak Tajwan, niezależnym podmiotem międzynarodowym, na własnej ziemi opartym i ustawicznie dopominającym się o wolność Polski właściwej. 
   Imaginujcież sobie teraz, że te setki tysięcy ludzi, które zawierucha wojenna po wszystkich porozrzucała kontynentach, ma gdzie osiąść i nie musi łaskawego chleba od byłych aliantów wyglądać, dodajmyż chleba coraz to i bardziej niechętnie wydzielanego... Czy ludziom, którzy syberyjskie rąbali tajgi, afrykańska puszcza być mogła czymś niepokonanym? Ludziom, co żarli brukiew i chleb z trocin, sądzę, że nie potrzeba by było nie wiedzieć jakich luksusów, a sądzę, że i z miejscowymi relacyje nasze byłyby z gruntu odmiennej natury niźli to, do czego ich Niemiaszki, Angielczyki i Francuzy przyzwyczaiły... Zresztą o to, jak by właśnie w takiej kolonii życie wyglądać mogło, Was chciałem prosić, byście wodzy fantazji popuścili... Wiemy, że nic z tego nie wyszło, to i nie historycznych dziś nam tu trzeba czynić analiz, bo owe wszytkie tu na nic, ale któż nam pomarzyć wzbroni?:) Zatem zapraszam do wspólnego pomarzenia o tym, jak by to być nam tam mogło...:)

........................................................................................................

10 stycznia, 2016

Rozważania o przetraconych szansach i wojnach "polskich", czyli wstęp do prolegomeny ku żądanej przez Lectorów batalii pod Wyborgiem, ergo część cyklu o xiążęciu Dynassów piąta, choć po prawdzie bez onegoż xiążęcia...

   Byłoż w zamierzeniu naszem się nie rozwodzić w szczegółach nad kolejami służby u carycy bohatyra cyklu naszego (IIIIII, IV), aliści Lectorowie postanowili inaczej, tandem z pokorą się żadaniu temu poddajemy i z ledwo półroczną zwłoką zmierzać będziem niemal prościuchno ku morskiej pod Wyborgiem batalii, a ściślej dwóch na Bałtyku ze Szwedem starć, w jednem z których, tem w Zatoce Wyborskiej się nam nasz xiążę wystawił wielce pozytywnie rosyjskim zwierzchnościom swoim, choć nie on tam dowodził i nie on bitwy rozstrzygnął, we wtórej jednak rzec by można, że nam nasz de Nassau-Siegen cokolwiek w mimowolnej roli Wallenroda wystąpił i jakoby to politycznie rzec: nie jest ta bataliją na wodach Svenksundu (lub jako ją także zwą: u ujścia Kymmene)czemś, czem by się w tradycjach swoich rosyjska marynarka chlubić chciała:)
  Nim przecie na te dopłyniemy wody, zdałoby się szerszego tła odmalować, osobliwie, że owo tło tyczy się chwili, gdzie kto wie, czy przy inszym władcy i inszej polityce byśmy i może nie umięli wybrnąć jako z zagrażających nam paści rozbiorów i bytu państwowego ocalić...:(
  Przyjmuje się powszechnie, że ostatnia światowa wojna, że w naszem kraju wybuchła i o nasz kraj szło w samiuśkich jej początkach, była jakoby wojną "polską", czego ja bym akurat uznawać nie był skłonnym. Insza z wojen między potencjami obcemi, której zwano "polską", czyli napoleońska wyprawa na Moskwę Roku Pańskiego 1812** także była nią jeno z miana swego, choć aspekt kraju naszego uwiększenia w razie sukcesu niechybnie był tam podnoszony i stąd powszechne, acz płonne nadzieje wielu rodaków naszych***
   Byłaż jednak wojna, której nikt po prawdzie "polską" nie nazywał, aliści w niej prawdziwie o Polskę szło i nasze to sprawy się ku niej casus belli stały. Idzie mi o wojnę, której Turczyn wypowiedział carycy Jekatierinie 25 września 1768 roku w obronie konfederatów barskich i przeciwko panoszeniu się Moskali w Polszcze. Naturaliter, Osmanowi nie z afektu do polskości to czynić przyszło, jeno ze zrozumienia nader trzeźwego, że to co caryca w Polszcze wyprawia jest jeno wstępem do rozpanoszenia się jej zagrażającego sąsiadom wszytkim, a Imperium Osmańskiemu w szczególności. Można by rzec, że mogła nas złączyć wtedy wspólnota interesów, aliści to Turczyn mógłby godnie nieść wówczas nam znajomy sztandar z hasłem "Za Waszą i naszą wolność!". Formalnym pretekstem do wojny stał się zagon kozacki, co w pogoni za konfederatami na tureckie się zapuścił terytorium i Bałty był spalił. Ano i jako tak człek o tej nieszczęśnej konfederacyi barskiej myśli, to prawdziwie żałość ogarnia, że takie to tam wszystko było nibyż wzniosłe i afektu patriotyczno-religijnego pełne, a byle jakie w gruncie swoim, jako i w całem tem wojowaniu, gdzie jedynym z powstań narodowych naszych będącym, co miało formalnego i prawdziwie walczącego sojusznika**** wiernego i nie byle jakiego przecie... że się to tak zmarnotrawiło wszystko w próżności gestów, tromtadracji zgoła niebywałej, degeneracji tradycyj wojskowych naszych i jałowości starań już to fantasmagorycznych, już to zwyczajnie durnych czy desperackich... I na konsekwencyje tejże wojny wejrzawszy, gdzie Turcja lipcem 1774 roku, po sześciu latach krwawych i ciężkich zmagań, pokoju w Küczük Kajnardży podpisawszy, przetraciła ziem między Dnieprem a Bohem (części tzw. Jedysanu) z czarnomorskim portem w Chersoniu, Kabardyi kaukaskiej, twierdz w Azowie, Kerczu i Jenikale, Bukowiny na rzecz Austryi, dozwolić musiała Rossyi na żeglugę po Morzu Azowskim swobodną, co w połączeniu z Chersoniem dawało Moskalom wymarzone wyjście na Morze Czarne. 
   Nade wszystko jednak bodaj czy i nie najdotkliwszą stratą turecką było wymuszone zrzeczenie się zwierzchności nad Chanatem Krymskim, gdzie odtąd Tatarzy mięli być formalnie niepodlegli, aliści i tam się wrychle był rozciągnął protektorat rosyjski, zaś formalne wcielenie Krymu (czy jak to Rossyjania zwali: "Taurydy") do imperium rosyjskiego stało się przyczyną wojny z Turkiem kolejnej
    Ze stu tysięcy, co się przez szeregi konfederackie przewinęło (a nigdy ich w polu naraz więcej jak 20 tysięcy nie było) król w mowie sejmowej w 1776 wygłoszonej obrachowywał poległych na jakie sześćdziesiąt tysięcy, a przecie temu by przydać jeszcze należało straty wojsk królewskich pod Branickim przymuszonych Moskalom dopomagać w konfederatów zwalczaniu, ruinę setek majątków ziemskich i tysięcy wsi i miast, nawet nie tyle spalonych, czy zniszczonych w walkach, co zrujnowanych rekwizycjami i kontrybucjami wybieranemi z całą bezwględnością przez wszystkie wojujące strony...:( Na Sybir pognano ponad 14 tysięcy konfederackich brańców, z których uciekły zaledwie jednostki (np. Beniowski), a powróciły zdziesiątkowane niedobitki... I weź tu człecze nie płacz nad tem, jak bardzo by te wszystkie siły ludzkie i zasobność narodu przydały się w kilkanaście lat później, gdy Fortuna, czy jak kto woli Opatrzność dała nam w na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych sposobność wywikłania się z większości obieży naszych, z której dla tysiąca powodów i zaślepień naszych żeśmy skorzystać nie umięli, za to rychło w czas żeśmy do ostatniego zrywu w 1792 roku stanęli już samotnie, wszelkich osobno pobitych pozbawieni możliwych sojuszników...:(( O tem wszakże przyjdzie nam już jednak w nocie kolejnej napisać...   
_________________________
* - gwoli ordynku niejakiego rzec się godzi, że mowa o wtórej z dwóch tam stoczonych bitew. Pierwsza miejsca miała rok wcześniej; 24 sierpnia 1789, nas interesująca została stoczona 8 lipca 1790
** - tak ją nazwał sam Napoleon w rozkazie do Wielkiej Armii: "drugą wojną polską", z czego należałoby wnosić, że pierwszej rozumiał tej z 1806/07 roku, w efekcie której się Xięstwo Warszawskie zrodziło.
*** "O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!
       Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju,
       A żołnierz rokiem wojny; dotąd lubią starzy
       O tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy.
       Z dawna byłeś niebieskim oznajmiony cudem
       I poprzedzony głuchą wieścią między ludem;
      Ogarnęło Litwinów serca z wiosny słońcem
      Jakieś dziwne przeczucie, jak przed świata końcem,
      Jakieś oczekiwanie tęskne i radośne.[...] 


     O wiosno! kto cię widział wtenczas w naszym kraju,
     Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju!
    O wiosno! kto cię widział, jak byłaś kwitnąca
    Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca,
    Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna!
   Ja ciebie dotąd widzę, piękna maro senna!
   Urodzony w niewoli, okuty w powiciu,
  Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu. "


**** - w grudniu 1768 zawarto przymierza konfederatów z Turczynem i Tatarami, gdzie się między inszemi poganie zobowiązywali pokoju osobnego z Rossyją nie zawierać, dopóki w Rzeczypospolitej "poprzedni system rządów" nie zostanie przywrócony.

................................................................................................................................                   

09 stycznia, 2016

Cytat miesiąca

z książki Ewy Łętowskiej i Krzysztofa Pawłowskiego "O operze i o prawie":
" W operze roi się od niedotrzymanych słów, złamanych obietnic, fałszywych przysiąg. W "Salome" Richarda Straussa tytułowej bohaterce król Judei, Herodes, uroczyście przysięga, że spełni każde jej życzenie, w zamian za uwodzicielski taniec. Ta zawiera umowę, wykonując stosowną usługę. Gdy jednak żąda, zgodnie z umową, głowy proroka Jochanaana, musi się aż trzykrotnie upominać, aby wreszcie Herodes wydał rozkaz: ciąć. Cóż, Salome zbyt poważnie potraktowała obietnicę i dlatego, domagając się dotrzymania umowy, chciała zbyt wiele. Więc i Salome zabito, a Herodes mógł dalej obiecywać, co mu ślina na język przyniesie. U Moniuszki, w jego "Verbum nobile", zbytnia sumienność w przyrzeczeniu mariażu dzieci wiedzie do raczej komediowych perturbacji. I tak się już u nas - niestety - przyjęło, że jak ktoś chce dotrzymać słowa, to się wszyscy śmieją.(podkr.moje -Wachm)"


                                                       .    .    .   .

06 stycznia, 2016

O tem, czemu z wszytkich naszych akuratnie Wielkopolska się pofortunniła insurekcyja, czyli cyklu o urządzaniu Niepodległej część XIV...

         Latami całemi ta rzecz mię zajmowała okrutnie, przecz akurat ta Wielkopolska insurekcyja nasza się, jako jedyna, w dziejach naszych najnowszych powiodła, gdy insze przeciwnie, niczego nam okrom morza krwie, łez i zniszczeń bez mała nie przyniosły. Byłyż i po temu głosy przeróżne, najwięcej na brak woli walki u Niemiaszków wskazujące, luboż na determinacyję Wielkopolan okrutną, przeciem czuł, że to nie to i że gdzieś się tu po powierzchni ślizgamy zjawiska... Aboż to Wielki Książę Konstanty z rosyjskim wojskiem z Warszawy w Noc Listopadową nie ustąpił, podobnego braku ducha bojowego wykazując? Aboż to inszym insurgentom naszym, tym co w styczniowem śniegu z kosami i kijami przeciw moskiewskim szli armatom, na determinacyi aby zbywało? Czy może zbrakło jej tym nieszczęśnikom z butelkami benzyny i jednym pistoletem na dziesięciu, szturmującym umocnioną bunkrami i karabinami maszynowymi Aleję Szucha? Przecie, że nie...
   Olśniło mnie dopiero gdym kwestyję dowództwa jął rozważać powstańczego. Nie, nie o to idzie, że go Wielkopolany nie miały, bo to poniekąd narodowa insurgencka specialitas nasza... Podchorążowie Wysockiego przecież biegali po mieście, błagając każdego napotkanego jenerała, by zechciał niemi dowodzić, a w razie odmowy, ubijali jak psa, podwaliny kładąc zarazem pod nowożytne polskie demokracji pojmowanie, oparte na zasadzie "kto nie z nami, ten przeciw nam"* . Rząd Narodowy z 1863 roku, wcale zgrabnie przygotowawszy (przynajmniej na tyle, na ile to było możliwe) samo powstanie, ogłasza je... i usuwa się w cień, dozwalając na zawłaszczanie dowództwa tak cywilnego, jak i wojskowego przez indywidua przeróżne, w tem i od zwykłych hochsztaplerów nieodległe... W Powstaniu Warszawskim odwrotnie: to władza wojskowa cywilną de facto zaskoczyła i postawiła wobec dokonanego faktu. Jedynie Kościuszko, w ręku swoim skupiający tak jedną, jak i drugą władzę, byłby tu wyjątkiem chwalebnym braku tarć między niemi i próby zdominowania jednej przez drugą...
    U Wielkopolan sprawa była od początku jasna: władzą cywilną jest Naczelna Rada Ludowa i sprawuje nad całą wojskową stroną powstania kontrolę najściślejszą, mogąc dowolnie w zasadzie powoływać i odwoływać dowódcę. Sęk w tym, że tego dowódcy na początku nie było w ogóle! Korfanty, czego by o niem nie mówić, nie mógł być aż takim idiotą, żeby nie wiedzieć, że sprowadzenie do Poznania Paderewskiego, o czem żeśmy pisali w części tegoż cyklu uprzedniej  ( IIIIIIIVV , VI , VII , VIIIIX , X , XI , XIIXIII ), spowoduje wybuch. Rzekłbym nawet, że Korfanty świadomie działał dla sprowokowania go.  A mimo to, nie zadbano o to, by wodza mieć w pogotowiu, by nad tem jakaś organizacja czuwała, by wyszykowano jakieś tejże insurekcyi plany...  Błąd?
   Ano właśnie... Sam Korfanty najpewniej tak w cichości ducha swego sam przed sobą uważał, bo przed kolejnym powstaniem (III Śląskim), którym mu kierować przyszło, skrupulatnie już o te przygotowania i kwestie zadbał. Nawiasem to uważam, że III Śląskiego też nie sposób za przegrane uważać, co by poniekąd kłam zadawało tej dumie Wielkopolan ze swego sukcesu, jako jedynego. Ale powróćmy do Poznania z końcem grudnia 1918 roku... Przemyślawszy rzecz bowiem głęboko, przyszedłem k'tejże rozterce, że nie wiem, zali to nie ten "błąd" nie jest właśnie tajemnicą tegoż powstania sukcesu? 
   Patrząc bowiem przez pryzmat wszystkich tych zrywów naszych, staje się w miarę oczywistem, że podnosząc oręż przeciwko temu czy owemu zaborcy, a czasem i wszystkim naraz, zatem w oczywistej sił nierównowadze i z pozycji Dawida pragnącego ubić Goliata, to sukces owszem może i był możliwy, ale żeby setka amatorów z kijami i kosami pokonała dwie setki zawodowców z karabinami, to by trzeba jakiegoś niezwykłego splotu fantastycznie nam sprzyjających okoliczności, albo... fortelu na miarę Dawida właśnie, by ci z kosami i kijami znaleźli się wśród tych z karabinami i wyrżnęli ich, zanim tamci zdążą te karabiny ściągnąć z ramienia. Powiedzmy sobie szczerze, że zawodowi wojskowi zazwyczaj nie są ludźmi do forteli na miarę Zagłoby zdolnymi. Ich szkolono według regulaminów, a te oduczają myślenia... Uważcież, że najpierwsze trzy postacie, które nam na myśl przychodzą, gdy o fortelach prawimy do biblijny Dawid, homerowski Odyseusz i sienkiewiczowski Zagłoba... Czyli bohaterowie mityczni i literaccy... Odpowiednika realnego, żywego, jakoś nie widać, przynajmniej nie na tę miarę i nie na pierwszy rzut oka... I to właśnie dowód najlepszy, jak bardzo to jest trudne, a tylko ktoś taki postawiony na czele powstań naszych byłby może zdolnym chytrością planu i przebiegłością wykonania, do sukcesu doprowadzić... Wszyscy inni, Supermenami nie będąc, tym bardziej intelektualnymi, będą postępowali sztampowo, tworząc planów, najlepszych na jakie ich będzie stać, ale właśnie: tylko tyle... Najlepszych, na jakie ich będzie stać, a przecież każdy jest tylko człowiekiem i na ludzką miarę zazwyczaj popełnia błędy, zapomina o tym, czy owym, nie dopatrzy tego, czy tamtego. Ale stworzył plan, który przekazano podkomendnym do realizacji, a w wojsku raz, że rozkaz nie gazeta, służy nie tylko do czytania, dwa, że owi nawet jak jakieś niedostatki tegoż planu widzą, to gębę na kłódkę zamkną, wierząc, że widać "góra" wie co może więcej i lepiej, i te jakieś zagrożenia przez nas widoczne, też przecie znać musi, zatem wymyśliła już i pewnie jakie remedium na nie... 
   I tak plany te się powoli stają świętością samą w sobie, a ludzie mający je realizować, stają się tych planów niewolnikami i zakładnikami. Jak człek sprawunki w sklepie podług kartki czyniący, śmietany nie kupi, bo jej na kartce zapisać przepomniano, a sam nawet, jeśli rano na jej brak sarkał, to już tego nie baczy, bo kartka świętością... Tak i tu, mając wbite do łba, że podług planu zwierzchności naszej zdobyć potrzeba koniecznie budynku, twierdzy czy miasteczka "X" będzie ten oddziałek tłukł tą głową o mur, dopóki nie wyginie, lub w rozsypkę nie pójdzie, gdy dowódca zginie, ani nie próbując się zastanowić nad tem, czy skoro zdobycie "X" zdaje się być niemożliwością, czy nie osiągniemy celów swoich, "X"-a jedynie izolując? A może jego roli spełni słabo broniony "Y"? Cokolwiek inszego i inaczej, jakiś improwizacji element, który choć częściowy sukces zapewni, zamiast bezsensownego krwi przelewania... U nas tymczasem, jako się gdziekolwiek coś nie powiodło z planów zamierzonych, zazwyczaj duch już upadał i wojowano już dla honoru tylko, a czasem i dla wyrąbania sobie drogi ucieczki.
   Tymczasem Wielkopolanom nie miało co na panewce spalić, bo planów de facto nie było... Owszem, konspiratorzy z POW przódzi tam coś rozpoznawali, cosi szykowali, ale w godzinie "W" wszystko to poszło w kąt i sprawy poszły na żywioł. A skoro tak się stało, to nie miało co zawieść, zaś ludzie, w znakomitej części dawni żołnierze frontowi, wyszkoleni przecież tak samo dobrze jak ci, przeciw którym walczyli, robili po prostu to, co umieli najlepiej. Przeszkadza nam ogień z budynku "X"? No to trzeba go zdobyć, albo skłonić tamecznych Niemiaszków, by złożyli broni, zatem skupiamy się na tem i robimy to, najlepiej jak umiemy, a nie trzymamy się planu, według którego właśnie mamy iść obsadzić w innej dzielnicy czegoś zupełnie innego. Brakuje amunicji? Nie sobaczymy na kwatermistrzostwo, które jej nie dowiozło, bo wiemy, że go nie ma i że jej trzeba zdobyć u Niemca, jeśli chcemy jej mieć. Tertium non datur!
  I o toż właśnie mi idzie, że w cyrkumstancyjach tej Wielkiej Improwizacji, Wielkopolany  - narodek przecie po prusku chowany do ordnungu i zapobiegliwości - zdali egzamin z tej mieszaniny szaleństwa i zamiłowania do dobrej roboty celująco!
   Znakomity tego dowód widzę właśnie w wielkopolskim pragmatyźmie, który każe przywódcom politycznym nie biegać po mieście w poszukiwaniu chętnych generałów, bo wiadomo, że ich nie ma, jeno zadowolić się tym, co jest. A przypadkiem akurat jest u jednego z działaczy Naczelnej Rady Ludowej, księdza prałata Teodora Taczaka, jego brat, Stanisław, inżynier górniczy z Westfalii, czasu wojennego kapitan dawnej armii cesarskiej i jeden z pierwszych, co z niej do polskiego wojska przystali. Aktualnie w podróży powrotnej do Warszawy, gdzie w Sztabie Generalnym pracuje, a jechał do Berlina, do żony i dziatek, bo się o nie niepokoił sielnie, słysząc co się w niemieckiej stolicy wyprawia. 
   Powiadają, że z braku laku dobry i kit. Tutaj Wielkopolanom chwała, że tej mądrości w praktyce zastosować umięli, a kit okazał się nadspodziewanie dobrym. Nawiasem bym tu na dwie chciał Waszej uwagi obrócić drobnostki: pierwsza, że kapitan Taczak, zgadzając się objąć nad powstaniem dowództwa nie miał, jak widać, najmniejszych rozterek, że się może co Niemce nad familiją jego, w Berlinie przecie siedzącą, pomścić może, co zechcą, a nam najpewniej by to była myśl pierwsza. Co przedkładam jako dowód zdziczenia czasów nibyż cywilizowanych naszych...
   Wtóra, to ta, że kapitan Taczak był w czynnej służbie żołnierzem w wojsku Naczelnikowi Piłsudskiemu podległym. Formalnie zatem jego niestawienie się w Warszawie to dezercja, a przyjęcie nominacji na majora z rąk Naczelnej Rady Ludowej co najmniej niesubordynacja. Oczywiście, o ile nie było jakiego telefonu do Warszawy z prośbą o zgodę, a tak się właśnie stało: udzielił jej osobiście Naczelnik Państwa, ten sam, którego endecja ustawicznie oskarżała o to, że się rzekomo zobowiązał wobec rządu niemieckiego, że do żadnych już ziem polskich, w granice dawnego cesarstwa niemieckiego wchodzących, aspirował nie będzie** i któremu zarzucano, że insurgentom wielkopolskim  nie pomagał. I ten sam, który w dwie niedziele później, na prośbę Naczelnej Rady Ludowej, dwu innych kandydatów na dowódców przedstawi, z których Wielkopolany wybiorą jenerała Dowbór-Muśnickiego***,o którego podróży do Poznania jużeśmy tu ongi pisali:).   
   Wyjaśnijmy też od razu rzecz jedną, by kto nie myślał, że tu może majora Taczaka skrzywdzono, czy że może jaki był z niem konflikt. Od początku tak mu stawiano tej sprawy, że dowództwo obejmuje tymczasowe, z czem się godził. Po powstaniu , w bolszewickiej wojnie, a i później w wojsku Odrodzonej służył dobrze i wiernie do generalskich dochodząc godności i dowodzenia dywizją. Emerytowany bodaj 1935 roku, chciał się we wrześniu '39 ochotniczo do służby stawić, ale nim się z wojskiem na wschód odchodzącym spotkał, do niewoli trafił i wojny w oflagu przesiedział, co nawiasem dowodziłoby niemieckiej nań zajadłości, bo przypadki zwalniania oficerów, zwłaszcza już starszych, czy schorowanych, a tym bardziej, gdy nie mieli we Wrześniu konkretnego przydziału, przecież się zdarzały. Zarzuty, jeśli w ogóle można je względem niego artykułować były dwojakiej natury: primo, że jednak był oficerem zbyt niskiego stopnia, czyli jakby wracamy do kwestii tymczasowości dowództwa Taczaka. Drugi, już znacznie poważniejszy, dotyczył tego, że Taczak tolerował tworzenie w oddziałach powstańczych rad żołnierskich. Być i może uważał, że w wojsku stricte ochotniczym, nie będą to rozsadniki rewolucyjnego ducha i nie będą niszczyły dyscypliny i morale, tak jak podobne w kształcie, a bolszewickie z ducha, rady rozłożyły na łopatki armię carską, a na oczach Taczaka i jemu współczesnych, rozkładały armię cesarską...
   W każdym razie Naczelna Rada Ludowa nie zamierzała tego eksperymentu tolerować, a powołany przez nią na wodza jenerał Dowbór-Muśnicki własnych miał z Rossyi jeszcze, wielce negatywnych z radami i wszelkim w wojsku wiecowaniem doświadczeń, by się z opornymi nie patyczkować. Rady zostały rozwiązane, szczególnie opornych aresztowano, a najzajadlejszych to i posłano do Polski, do karnych kompanii w organizowanej armii ogólnopolskiej. Jednak tych dwóch tygodni dowodzenia wystarczyło Taczakowi, by zorganizować dowództwo pełną gębą, z jak najbardziej kompetentnym sztabem i wszystkimi służbami jego; by podzielić wyzwolonego terenu na okręgi wojskowe, w których zaczęto formowanie jednostek nowych, a już istniejących, reorganizowano w wojsko prawdziwe. Dowbór "tylko" pociągnął tego dalej, wprowadzając powszechną służbę wojskową i powołując pod broń jedenaście roczników****, dzięki czemu doprowadził do tego, że Armia Wielkopolska, w przededniu złączenia jej z Wojskiem Polskim w maju 1919 roku liczyła niemal sto tysięcy szabel i bagnetów, czyli właściwie była drugą obok Armii Hallera tak dużą zwartą jednostką, z odrodzonym Wojskiem Polskim się łączącą. I po prawdzie, to w chwili złączenia, niewiele mniej od tego Wojska, liczną... 
   Oprócz kwestii dowództwa i planów w początkowej powstania fazie, znalazłem dwie jeszcze kwestie, czyniące Powstanie Wielkopolskie od innych naszych odmiennym. Pierwszą, Wielkopolany zawdzięczają własnym cechom charakteru i gospodarowania, zatem pewnie połechce to stwierdzenie moje ich miłość własną, tyle że to większego wpływu na wynik powstania akurat nie miało... Mówię o nadzwyczajnej ofiarności i pracy nad tego wojska wyekwipowaniem i uzbrojeniem. Może i to na początku była zbieranina ludzi częścią w mundurach wojska niemieckiego z jakimiś tylko atrybutami polskości, częścią w cywilnej, powszechnej przyodziewie. Ale wrychło poczęto dla całej tej armii szyć i uszyto mundurów nowych, wystarczająco odróżnialnych, by się już nie powtarzały bratobójcze starcia, których w pierwszych dniach było jednak trochę, najwięcej dla powszechności używania mundurów niemieckich, choć powstańcy mięli niejakiego fasonu własnego, że charakterystycznych niemieckich hełmów nie używali.
   W połączonym już Wojsku Polskim, w wojnie z bolszewikami, oddziały wielkopolskie budziły powszechną zazdrość u innych (no, może poza hallerczykami) swoim wyposażeniem i uzbrojeniem. Choć oczywiście, zdarzały się wpadki, jak choćby w jednym z pułków ułańskich ersatzowe niemieckie koce z jakiejś przetworzonej masy papierowej, których się nie dało na czapraki pod siodła używać, bo koniom z punktu odparzały grzebietów...:((  Ale, jakem rzekł, ta właśnie cecha tego powstania szczególna wtóra, na jego wynik wpływu w zasadzie nie miała, choć wielce się potem w wojnie z bolszewikami przydała... Osobliwie zdobyte na poznańskiej Ławicy kilkadziesiąt aeroplanów i setki części do nich, przez lat jeszcze niemało po wojnie stanowiące podstawę CAŁEGO naszego lotnictwa!
   Trzecią bowiem i chyba równie, jak pierwsza pryncypalną, szczególną tego powstania cechą, było to, że w nie właśnie, jako w jedyne (jeśli znów III Śląskiego nie liczyć) wdały się potencyje obce, dodajmy, że w samą porę, bo Niemiaszki z pierwszych szoków otrząśnięte, zebrały się wreszcie w kupie i poczęły naciskać tęgo. Wymuszony rozejm w Trewirze w lutym 1919 roku zabezpieczał zdobytego, dawał czas i możność armii reorganizowania i przygotowania jej na odparcie niemieckiej ofensywy, której ci szykowali z wiosny początkiem, ale szczęśliwie kwestyi Poznańskiego dalszej rozstrzygnęła dyplomatyka w Paryżu. Mówię: szczęśliwie, bo choć tego zapewne już nie będzie Wielkopolanom słuchać miło, to jestem niemal pewien, że by się niemieckiej ofensywie nie oparli i zapewne stracilibyśmy najmniej z połowę tego, co w grudniu ośmnastego i styczniu dziewiętnastego zdobytem zostało...

____________________________________

* - jak się nad tem zastanowić głębiej, to demokracja szlachecka nawet w dobie liberum veto, rozumiejąca, że "kto nie przeciw nam, ten z nami", jawić się poczyna jako demokracji forma pełniejsza i wyższa
** - pisaliśmy o tym rzekomym układzie w częściach tego cyklu IVV i VI
***- drugim kandydatem był generał Eugeniusz de Hennig-Michaelis, mimo nazwiska od przodków - Szwedów, dawno w Kurlandyi osiadłych, szczery patriota polski i dowódca innego z naszych uprzednich korpusów w Rosji: III-go, najsłabszego, działającego i rozbitego na Ukrainie (Dowbór-Muśnicki dowodził I-szym)
*** z braku oficerów Dowbór często awansował podoficerów, co może i trochę złagodziło efekty bezpardonowej z radami żołnierskimi walki, bo żołnierze mieli jednak poczucie, że mają wpływ na to, co się wkoło nich dzieje. No i 211 oficerów ściągnął z Warszawy, za zgodą i błogosławieństwem Piłsudskiego, któremu już jak wiemy zarzucano (i właściwie zarzuca się do dziś), że się Niemcom zaprzedał i insurgentom nie pomagał...

 ...........................................................................................................................