30 stycznia, 2013

O chlebie myśliwskim...


  Niepolska to potrawa, przecie za taką ją w Galicyjej mieli. Zapewne, że to najulubieńsza potrawa Najjaśniejszego Pana* była, a wiadomoż było powszechnie, że ów za bytnością w Galicyi każdą rad odmieniał przypisanego mu tradycyją do menu cesarskiego bulionu Marii Teresy** na polski barszcz, tedy i chciejstwo narodowe wolało rodowód rzekomy tejże potrawie przypisać, niźli przyjąć, że to dawne panów bawarskich danie. 
  Mięso ze szaraków dwóch, w ostatku sarniny ordynaryjnej duszone w rondlu pospołu z funtem słoniny, wtórym cielęciny i trzecim wieprzowej karkówki, obficie przyprawami jako to pieprzem, grzybami suszonemi, zielem angielskiem i gałką muszkatołową raczono , zaczym całość po przestygnięciu mielono na farsz, którego jeszczeć i truflami podprawiano, zaczym w pas kruchego ciasta zawinąwszy, piekło niczem chleba zwykłego. Upieczonego, krawano plastrami i serwowano z sosem tatarskiem:))
___________________
* cesarza Franciszka Józefa oczywista
**podawany do obiadu cesarskiego o 17.00, przed wienersznitzlem:)). Nawiasem godzi się dodać, że Franz Josef nabożeństwa do wymyślności kulinarnych nie miał i dzień poczynał o 5.00 chlebem (plotki krążyły, że wojskowym komiśniakiem:) z masłem i szynką, po czem w południe spożywał rosół i sztukę mięsa (czasem kiełbasę na gorąco) z warzywami. Ów o 17.00 godzinie posiłek był w zasadzie obiado-kolacyją, bo później już cesarz nic nie jadał, chyba że wypoczywał w Bad Ischl, gdzie sobie jeszczeć o 19.00 ordynował talerza głębokiego kwaśnego mleka z czarnem chlebem.

27 stycznia, 2013

O insurekcyi nielubianej...

  Bywalcy bloga tego, a więcej jeszczeć i może poprzedniego, onetowskiego, przyuważyli i może, żem bodaj nigdy, za wszytkie te lata ani nawet kreską jedną się themy insurekcyi styczniowej roku 1863 nie dotknął. Ano bywają każdemu w robocie jego takie sprawy, czy czynności, których lubi od inszych mniej, a czasem i wręcz nienawidzi. Mnie takich mieć z temże powstaniem turbacyj... Nie żebym tam zaraz nienawidził, aliści przykrość mię niewysłowiona ogarnia, jako mam myślić o tem, gwarzyć czy dysputować...
   Cóż poradzę na to? Wachmistrz jest człek konkretny, rzetelny, to i lubi robotę fachową, ućciwą, ludzi co wzgląd i szacunek mają na umiejętności, słowo i honor swój, a przy tem nie bujają w obłokach, po ziemi stąpając twardo... Tem zaś czasem, z której by się strony tejże insurekcyi nie tknąć, to bije (by nie rzec: poraża) dyletantyzm, partactwo, bylejakość i nurzanie się w chimerach i fantasmagoriach, najwięcej zasię czegoś, co  Angielczyki zowią wishful thinking, a na nasze przekłada się to jako myślenie życzeniowe, lub jako kto ze mną pospołu woli wersję wańkowiczowską: chciejstwo.. Co gorsza: dyletantyzm, partactwo i chciejstwo dziesiątkami lat czczone i na piedestał wynoszone, czegośmy już i kolejnych doświadczyli, niestety, pokłosi... Podług Wachmistrza, to święcić tu nie ma czego, a co najwyżej raz a dobrej rozpętać narodowej dysputy, obnażyć owe wszytkie partaniny kawałki i, by najrychlej, konkluzyj mieć z tego, by nam się nigdy już nie przydarzyła przygoda podobna...
  Co mię w tych wszytkich zaszłościach najwięcej zajmuje, a czego brak mi w piśmiennictwie naszem, to analizy próba, gdzieśmy na tę równię pochyłą wstąpili, od której już nie było odwrotu i gdzieśmy tu bezrozumem zgrzeszyli, inszych dróg nie widząc, jeżeli owe możebne były. Któryż to moment, czy momentów szereg o dalszem naszem losie tu przesądził i za sprawą czyją się to stało? I czy prawdziwie nie było drogi inszej? Czy dokonane tamtocześne wybory już po wiek wieków ciążyć na nas muszą? Zali się kto z myślą nie identyfikuje Czerwonych, to zaraz być musi Białych idei wyznawcą? Luboż i gorzej jeszcze: Wielopolskiego? Czy nie czas już i pora, byśmy każdej ze stron przyznali tej racyi cząstkę, która przy niej była, ale i osądzili ućciwie i reszty?
  Najłacniej, zda mi się, tej rzeczy z Wielopolskim dokonać, choć i tu osąd nieprosty, a najwięcej tem skażony, że go za patrona wzięli bolszewiccy jurgieltnicy promoskiewscy, głębszej w karierowiczostwie i zaprzaństwie własnem szukając idei, tej, że jako giganta moskiewskiego pokonać nie idzie, to trza się przyłączyć i z przyłączenia tego możebnie największe wyciągnąć korzyści. Krztyna w tem słuszności jest, a ta mianowicie, że pokonanie giganta moskiewskiego wielekroć trudniejsze, niźli jakiejbądź inszej (no...może poza Kitajcami) nacyi we świecie. Sęk bowiem w zmaganiach z Moskwą odwieczny jest w tem, że carat, obojętne: biały, czerwony czy putinowski, gdy o prestiż i zranioną dumę mocarstwową Wielkorusa idzie, nie zna pojęcia "strat nieakceptowalnych", tandem zbrojne wymuszenie czegobądź prawdziwie jest rachowaniem kamieni rzucanych na szaniec, z tem, że naturalną rzeczy koleją my tych kamieni mamy wielekroć mniej, niźli oni poświęcić mogą swoich...
  Mógł Michael Collins z paroma setkami zaledwie bojowców terrorem celnym przymusić Angielczyków, by te straty rachować poczęli i ku tejże przyszli na koniec konstatacyi, że ustąpić Irlandczykom przyjdzie? Mógł, bo szczęśliwie przeciw sobie miał naród kupiecki, co tych zysków i strat szacować aż do bólu potrafi, aleć to nie z Moskwą taka gadka... Tam i nieszczęście nasze wtóre, że się zawżdy paru oświeceńszych trafi, co przeciw władzy pyskować umieją, a u nas to zawżdy za przedświt nieledwie przebudzenia narodu widzieć chciano i widziano. Tak się nabrali i nasi spiskowcy, co się z dekabrystami znosili, podobnie właśnie insurgenci z 1863, zasię socyjałowie wielu barw i maści, przepominając, że tam wciąż naród oznacza milijony ludzi o duszach rabów, co na jeden prikaz gardła rżnąć pójdą gotowi, ani myśląc o buncie... Choć znów, gdy się tam czasem ten bunt zdarzy, to nie wiedzieć, co gorsze: choroba czy lekarstwo...
  Do Wielopolskiego wracając: ów, zda mi się, tejże granicy zatracił, gdzie szło jeszcze o polityce jego, lepszej czy gorszej, rozprawiać, gdy ręki do proskrypcyj i denuncjacji przedstawicieli własnego narodu przyłożył. Do tegoż momentu to może była jeszcze i jaka koncepcyja, nie orzekam ja: lepsza czy gorsza... Ale była! Za tej granicy przekroczeniem mogę ja w tem sporze jeno odmówić racji Pruszyńskiemu i Bocheńskiemu, a przyznać Łojkowi, co w niem jeno pierwowzór Quislinga widział...
  Lata między powstaniami listopadowem a styczniowem zazwyczaj wystawiano nam jako pogrążenie się kraju w marazmie i bezczynności, czemu przeciwstawiano nader energiczną czynność Wielkiej Emigracyi naszej. Ano nie odmówię ja onym wygnańcom zasługi i dzieł naprawdę wielkich, aliści był i przy tem rys każdej, zda się, emigracyi politycznej właściwy, gdy owa w oderwaniu od kraju, ani znając, ani współczując nastrojów, o tem roi, co dla kraju najlepsze i za punkt honoru bierze ów kraj uszczęśliwiać na siłę... Ano i tak przyszło do eskapad podobnych wyprawie Zaliwskiego, której na zimno biorąc, doprawdy trudnoż mieć inaczej, niźli tromtadrację czystej wody... Tak i przychodziło do konspiracyj wszelkich, gdzie jakoś nikogo z za granicą siedzących nie uderzyło, że nawet te dwie bodaj najliczniejsze: Szymona Konarskiego, którego za jednego z najwybitniejszych naszych konspiratorów przyjdzie uznać i jego talentowi rozrost tak duży przypisać oraz księdza Ściegiennego, którego względny sukces miał źródło w oparciu się na chłopach... że nawet te największe, wszystkiego liczyły od stu do dwustu osób! Pełne są emigracyjne wspominki wyrzekań na ten chłód krajowy, aliści czyż nie jest naturalnem dla zbitego psa, że się w najgłębszy kąt budy wciśnie i pierwej ran swych wylizać pragnie, nim je na powrót na azard kija wystawi? A przecie ten kraj nie spał! Toczyła się tu walka, choć nie zbrojna, o pamięć, o symbole, szczęśliwie nie trzeba było wojować o język czy wiarę, bo paskiewiczowski terror jeszcze narodowości nam nie odmawiał, najwięcej się na tem skupiając, byśmy się lojalnemi obywatelami imperium widzieli... Ba! Szła i walka sekretna o majętności pokonfiskowane, czego exemplum najlepszem sam xiążę Adam Czartoryski ze swojem Hotelem Lambert, a ściślej finansująca wszelkie jego poczynania teściowa, xiężna Sapieżyna, której talentowi do inwestycyj, obligacyj, papierów dłużnych i zwykłej gospodarności zawdzięczać należy, że ów Hotel w ogóle zaistniał i funkcjonować mógł! Ale okrom zasług xiężnej w tej mierze i zasługa niemała tych dziesiątków ludzi w kraju, co dawniejsze majątki Czartoryskiego, przed spodziewaną konfiskatą ocalone fikcyjnymi i antydatowanemi sprzedażami, prowadzili, grosz ciułając sekretnie i szląc go poza granicę...
   Wiadomo, że każde pokolenie młode, na spomnieniach walk ojców chowane i samo w swem zapale będzie się zmierzyć z tem wyzwaniem chciało. Byłoż się tego i spodziewać było można i byłby może i jaki autorytet władny rzecz ogarnąć i twardo rzec: "Nie czas jeszcze, młodzi przyjaciele, nie czas!", to byśmy i może tej tragedii kolejnej umknęli. Ale ja takiego autorytetu nie widzę, najbliższy może jeszcze temu xiążę Adam właśnie, jeno ów po fiasku planów i nadziei z wojną krymską związanych, zniechęcił się  do dalszego po obcych dworach kołatania, a że i wiek i zdrowie też już i nie po temu było, zbrakło tego, który by może i jeszcze był jako wysłuchanym, choć i tegom niepewny. Sukcessyja po niem syna, xięcia Władysława Czartoryskiego, już ani ćwierci tej rangi nie miała i była, mimo zapałów najszczerszych, już jeno łąbędzim śpiewem...
  A skoro taki wyjadacz, jak xiążę Adam, broni swej złożył, po najkorzystniejszem dla nas zbiegu cyrkumstancyj od napoleońskich czasów, gdzie przeciw Moskwie tak wielkie stanęły potencje, a przecie nic się tu dla nas wyzyszczeć nie dało, to kimże się jawią kolejni, co w lat ledwo parę znów na też same potencyje rachować chcieli? Najłagodniej jak umiem to nazwę: głuptasami naiwnemi, choć szlachetnemi w intencyjach swoich. Cóż z tego, gdy znamy czemże jest piekło brukowane...
  Znamy te wszystkie koleje manifestacyj, począwszy od pogrzebu jenerałowej Sowińskiej z ich wszytkiemi następstwami i repressyjami, z pogrzebami kolejnemi i kolejnemi ofiarami, z fortepianem Chopina, z zamykaniem kościołów sprofanowanych... Prawdziwie jako się tego studiuje, zda się, że iście drogi inszej nie było, że ta eskalacja już jeno w jedną iść mogła stronę... Czyżby?
    Miałyż te manifestacyje w intencyjach młodzieży je głównie inicjującej, pobudzać narodowego ducha i tejże roli spełniły wyśmienicie. Sęk w tem, że aktorom pryncypalnym owe powszedniały i wobec ich widomej bezsiły powszechnem było wyczekiwanie czegoś skuteczniejszego, więcej radykalnego, czegoś na miarę rosnących aspiracyj owych grup i środowisk, jakobyśmy dziś rzekli: samonakręcających się w spirali własnych działań i nadziei. Ale przecie nikt jeszcze nie rzekł, że to ma być wymarsz bezbronnych do lasów, skąd mięli szturmować rosyjskie garnizony, by kijami zdobyć karabiny, a karabinami armaty! Mniemam, że by się w tamtem znalazł czasie w Warszawie jaki natchniony i charyzmatyczny przywódca i mówca jak Gandhi, to któż wie, czy to nie my byśmy posłynęli jako ci, co z bezsiły oręż uczynili...
  Można było iść tą drogą, lub inszą, wielce poprzedniej przeciwną: rozpętać walkę, ale ograniczoną do zamachów, napadów, egzekucyj... Słowem: walkę terrorystyczną, jaką później posłynęli Irlandczycy, ku jakiej niezadługo zmierzali i rosyjscy radykałowie spod znaku "Narodnej Woli", czy wreszcie my sami w osobach bojowców PPS, niecałe pół wieku później! 
   Rzeknie kto, że cóż za różnica, że przecie to też walka... Owszem, ale walka, gdzie dziesięciu zdeterminowanych w szachu trzymać potrafi tygodniami wielekroć liczniejszego przeciwnika, a jeśli takich i grupek też są dziesiątki, to potrafiłyby sprawić okupantowi prawdziwe piekło na naszej ziemi i czyn ten byłby po wielekroć skuteczniejszym, niźli dawać się masakrować tysiącami po polach i lasach... Osobliwie, że był w tem powstaniu precedens po temu, a mianowicie rzadko wymieniana, a radziej półgębkiem przemilczana grupa warszawskich "sztyletników" Emanuela Szafarczyka, która okrom nieudanych zamachów na generał-policmajstra Trepowa i namiestnika Berga, popisała się ponad dwudziestoma innymi skutecznemi zamachami, w tem i na żurnaliście Mniszewskim, którego uznano za zdrajcę i renegata. 
   Można było ten ruch kanalizować w kierunku religijnym, można było jak w niespełna pół wieku później w towarzystwa gimnastyczne w rodzaju "Sokoła", powszechnie rozumiane, jako kuźnia kadr przyszłych... Wszystko byle nie takie wojowanie, jak nocą z 22 na 23 stycznia, gdy z górą pięciuset studentów Instytutu Politechnicznego Rolnictwa i Leśnictwa w Puławach, zbrojnych w kilka kos, siekier, trochę kijów, trzy dubeltówki, dwa pistolety i jeden pałasz, prowadzonych przez zapalczywego (dziś byśmy rzekli:"nawiedzonego") komisarza CKN na Lubelszczyznę, Leona Frankowskiego, uderzyło na sotnię jegrów pułku wołgogradzkiego, stojących z baterią armat w Końskowoli.*  Ale czego oczekiwać od młodziutkiego Frankowskiego, skoro najpoważniejszy plan powstańczy, plan ataku na Cytadelę warszawską i twierdzę modlińska, autorstwa kreowanego przez dziesięciolecia na bohatera narodowego, Jarosława Dąbrowskiego, był de facto z działaniami  puławian tożsamy, jeno na skalę nieco większą i chyba tylko resztkom rozsądku w Centralnym Komitecie Narodowym zawdzięczamy, że ten plan zarzucono, bo najpewniej kwiat tej najwięcej się rwącej do czynu młodzieży warszawskiej by już w tem pierwszym starciu głowy położył i by po insurekcyi było...
   Czasem w jakich dysputach zwę tąż insurekcyję pierwszym powstaniem warszawskim... Czemuż to, zapytacie, skoro tam nawet walk żadnych nie było? Okrom zadziwiających zbieżności cyrkumstancyj wybuchu, a i effectów podobnych tegoż i tego o niemal wiek późniejszego, właściwego, odpowiem, że temuż, Drodzy Moi, że to tam się był nakręcił ów kołowrotek manifestacyj, egzaltacji i żądzy czynu za wszelką cenę, który jeno echami się na prowincyi odzywał. To tam się Komitet Miejski w Centralny Narodowy przemianował, władzy nad całem krajem sobie uzurpując i sięgając po nią wraz z przepoczwarzeniem się kolejnem, w Rząd Narodowy. To tameczni działacze, wsłuchani w głos ulicy swojej i własnych gorącogłowych podkomendnych, brali owe głosy za narodowe vox populi, ani się oglądając, zali jest prawdziwie powszechne po temu poparcie po kraju całem. To tam nareście za powód do wystąpienia zbrojnego uznano zagrożenie branką...
   Ano właśnie... skorośmy na koniec dotknęli tejże osławionej branki, to sprowadźmyż rzecz całą na ziemię z mitologii, którą owa przez wieku półtora narosła. Owoż nie było do roku 1856 niczego osobliwego w tem, że i na naszych ziemiach carat wybierał do armijej rekruta, bo tak i po całem imperium czyniono. Jeno, że wówczas do wojska losowano zazwyczaj włościan, toteż i nikt jakoś za niemi szat nie rozdzierał, okrom familijantów osieroconych. Z rokiem 1856, po tem, gdy najpewniej w związku z poborami liczniejszemi w wojną krymską czynionemi, ale i z wyżem demograficznym po części, wybrano tegoż rekruta tak dużo, że na lat parę zaniechano poboru i poczęto o konieczności jegoż przywrócenia prawić z początkiem lat sześćdziesiątych. Jednak to dopiero Wielopolski** myśl te zrealizować zapragnął w formie ciosu w sprzysiężenia spiskowe, by tem razem nie kmiotków prostych w sołdaty gnać i nie losować nikogo, jeno imiennie tych, co ich w podejrzeniu miano, by tajnych organizacyj rozbić, a chociaż osłabić. Co ciekawe, bynajmniej tego zamiaru nie kryto i o sprawie było głośno już od października 1862 roku!  Zaprawdę, zadosyć to czasu, by - gdyby się jeno chciało - zagrożonych skryć, fałszywych im wyrabiając papierów, delegując już to na prowincję gdzie, już to do miast inszych, czy też i w samej, dość już przecie ludnej Warszawie, jeno na adresach inszych...
   Rzekniecie, że nie sposób, że koszt znaczny, że ciżba to przecie nadto wielga... Otóż nie! Gdybyż się wywiad powstańczy popisał prawdziwie, a nie rachował jeno na przecieki od niby sprzysiężonych Rossyjan, wiedziałby, że na liście warszawskiej znalazło się ledwo 2,5 tysiąca nazwisk. Z czego w noc branki wzięto 1 657 , a i w tem było myłek tak wiele, że przez dni kilka weryfikując dane i losując, wysłano w kamasze łącznie 559 ! A co się kosztu tyczy, to  w tygodniach najbliższych miał cały się rozwinąć aparat rządowy, który między inszemi podatków od narodu na walkę zbrojną wybierał. I wiemy, że były to kwoty niemałe, których zamiast marnotrawić bezproduktywnie na zagranicznych agentów po broń i poparcie posłanych***, można było począć wybierać już i przódzi i na utrzymanie tego zalążka armii podziemnej przeznaczyć... Wszystko, byle nie z temi kijami na karabiny i podług taktyki wykpionej już i przez Mickiewicza: "ja z synowcem na czele i jakoś to będzie..." ...:((
______________________________________
* byli w tej grupie i Maksymilian Gierymski, przyszły malarz znamienity, ale i Adam Chmielowski, przyszły  brat Albert, nie tak dawno ogłoszony świętym. Ich szczęście polegało na tem, że jegrzy dostrzegłszy ich przódzi, wystrzelili najpierw race i puławianie nie mogąc liczyć na zaskoczenie, cofnęli się. Wiele innych, podobnych grup, nie miało takiego szczęścia. A oddział puławskich studentów w przeważnej swej części się w dni kilka był rozszedł, zniechęcony bezhołowiem i bałaganem, zasię w dni kilka następnych zmasakrowany został ostatecznie w starciach pod Kazimierzem i pod Słupczą.
** A i to też niepewne zali to nie jenerała Luedersa, Bergowego poprzednika na namiestniczym stolcu, był koncept, a Wielopolski jeno tych list podejrzanych dorzucił.
*** Generalnie bezskutecznie, w czem nie tylko kordonów i straży celnych zasługi... Ot, jeden z agentów siedzi w Wiedniu osiem miesięcy, wydając w tym czasie 150 tysięcy złotych i do kraju przysyła... 181 myśliwskich sztucerów! Inszy się z jakiemi aferzystami wdał w paragon, którzy go wykręcili jak franta na z górą 185 tysięcy złotych! Zaprawdę prawdziwie pasjonującem byłoby poznanie tych wszystkich rachunków powstańczych, bo najpewniej znamy jeno wierzchołek góry lodowej tego krociowego marnotrawstwa...:((
   

19 stycznia, 2013

O Zyndramie z Maszkowic...


Jakem przed laty pierwszy raz do tej themy materyi zbierał, byłaż jeszcze dostępna pod temże adresem:
http://www.nsi.pl/almanach/art-ludzie/zyndram_z_maszkowic.htm Zyndramowa biografija pióra Ireny Styczyńskiej, co mi pisaninę dalszą arcytrudną czyni, bo trudnoż polemiki wieść, jeśli Lectorom jeno na wiarę podać przyjdzie, że owa iście to popisała, k'czemu ja się odnoszę... Trudno, przepatrując dziś internetowych czeluści, żem już po tem śladu jeno nalazł niewielkiego w wikipedycznej nocie, gdzie się na Styczyńską powołują, udziału Zyndrama w nikopolskiej Luksemburczyka z Turkami batalii domniemując, podobnie jak i o pozycjej Zyndrama śródzi dostojników Jagiełłowych, o experiencji bitewnej onegoż i o nagrody braku za wyprawę grunwaldzką...
  Wielce to wszytko Zyndramowej pamięci miłe i przychylne, jeno ja bym tu swoich dołożyć chciał wątpień. Najpirwszego zasię względem owych spekulacyj czystych o udziale w nikopolskiej batalijej. Owszem, prawda że moc rycerstwa naszego ochotnie szła na służbę Luksemburczyka przeciw Turkom, daleko nie szukając, choćby i legendarnego Zawiszę Czarnego za exemplum biorąc... Jeno, że to wszytko prywatne przedsięwzięcia onych były, wielce miło przez Zygmunta Luksemburskiego witane i nadgradzane, a to dla tej przyczyny, że na własnych  poddanych madziarskich polegać nie mógł, zanadto ciężkim onym będąc władcą. Nie umiem ci ja sobie jednak wystawić cyrkumstancyj takowych, by to król Jagiełło tegoż Zyndramowi poruczał, iżby do Luksemburczyka na służbę szedł i by choć grosz na to z królewskiej szkatuły łożył...
  Wtóre, na czem bym się skupić pragnął, to rola onegoż w grunwaldzkiej potrzebie. Ano zgodzim się, że ów był oboźnym i że hufce do boju szykował, nawiasem: wielce sprawnie. Zgodzim się, że i w chorągwi* wielkiej krakowskiej przy niem komenda była, aliści przypisywać onemuż zwierzchność nad całym skrzydłem lewym, czyli wszytkimi koronnymi i mazowieckimi wojskami, to już naddane mniemanie. Nie mniemać mi, by wojennik tak przemyślny, jak Jagiełło, by się na taki azard był puścił, że pryncypalnej przecie sobie komendy zostawiwszy, na to by rozkazy chorągwiom przychodziły jak to byśmy dziś rzekli: "drogą służbową", trza by gońcom królewskim gdzie tam w zamięszaniu bitewnem Zyndrama szukać, by królewskie rozkazy potwierdzał. Tem więcej mi wątpić o tem, by ryzykowano, że się chorągwiom może i podwójne, a  może i sprzeczne komendy od króla i od Zyndrama dostaną... Zatem nawet jeśli tak i kto tam może Zyndrama tak zwał, to jeno tytularnie, a Długosza, królowi nieprzychylnego, jeszczeć i o chęć deprecjacyi monarchy podejrzewam szczerze.
   Niechybnie jednak dowodził chorągwią wielką krakowską, największą z naszych i najpryncypalniejszą, a znak onej za sztandar armii całej był postrzegany. W niej najznamienitsi rycerze za przedchorągwianych służyli. Długosz ich nam wymienia za koleją, tedy wiemy że to byli "Zawisza Czarny z Garbowa z domu Sulima, Florian z Korytnicy herbu Jelita, Domarat z Kobylan z rodu Grzymalitów, Skarbek z Góry z domu Habdank, Paweł Złodziej z Biskupic z rodu Niesobia, Jan Warszowski z rodziny Nałęcz, Stanisław z Charbinowic z rodu Sulima i Jaksa z Targowiska z domu Lisów". Z pewnością też Lectores moi pomną że w czas bitewny tejże chorągwi znak na ziemię był upadł i przez czas niejaki nawet był w krzyżackich rękach, nim go rycerze nasi nie odbili. Niechybnie, po pierzchnięciu Litwinów, byłże to drugi termin onej batalii dla nas srogi wielce, przecie szczęśnie pokończony. Czy jednak dla wszytkich?
   Bywają dla historyka zdarzenia takowe, gdzie się więcej wywiedzieć idzie, bacząc pilno na to, czego NIE piszą, niźli na to co tam kto o czem popisać zdążył. Sama i autorka uwagi na to zwracała, że Zyndram nijakiej nagrody nie zyskał. A przecie Jagiełło skąpym nie był, przeciwnie: jako jeno miał za co, wielgiej był hojności to pan... Małoż na tem: czasu końca lipca i sierpnia początku, jako mu się całe Prusy do stóp słały, niemal dnia nie było, by kogo tam na kolejne zamki w Prusiech, luboż i na insze godności nie desygnowano. W dniach tamtych powszechne było mniemanie, że to krzyżactwa kres, tedy ani wątpić było o tem, że z tych nadań nic nie będzie... aleć i nawet między temi, nie masz nijakiej o Zyndramie wzmianki. Małoż i na tem!
   Nieledwie dwie niedziele po tem boju sławnem, gdzieści tam z końcem lipca mowa o tem jako to, już pod Malborgiem sobie gracko owa wspomniana chorągiew krakowska poczynała. Długosz dwóch tylko tych chorągwi w tem starciu wylicza i mężów dwóch, co temu przewodzili: Dobka z Oleśnicy, o którem nam skądinąd wiedzieć, że chorągwi Oleśnickich przewodził i prawdziwie tu o tąż chorągiew idzie i o... Jakuba z Kobylan, co w kontekście takiem nie inaczej pojmować trzeba, niźli że krakowianom hetmaniącego Długosz spomina! Gdzież zatem nasz Zyndram?
   Nie sądzić mi, by go jaka rana pod Grunwaldem odniesiona tegoż dowództwa pozbawiła. Gdyby lekką była, niechybnie by Zyndram jej i pomniejszał, byle móc dalej służyć, gdyby była groźną, to faktu poranienia persony tak znamienitej niechybnie by ni Długosz, ni źródła insze nie pominęły... Ostaje nam tedy za objaśnienie tegoż jakie rozumne jeno niełaska królewska, co go komendy pozbawiła. Zasię owej jedyną rozumną przyczyną widzi się owa chwila grozy w zamęcie bitewnem, gdzieśmy choragwi utraty byli bliscy. Pomnić przy tem proszę, że nie o byle spłachciu prawim, a o chorągwi najpryncypalniejszej; o znaku, którego strata mogła dla wszytkich być znamieniem jakiego przełomu niefortunnego... Bywały batalije, gdzie taka znaku utrata, często za assumpt do powszechnej ducha utraty, luboż i panicznej ucieczki była brana. Nie dziw mi tedy, że Jagiełło lekce tegoż zdarzenia nie ważył. Szczegółów nam przecie nie znać, skazaniśmy na domysły, jak Sienkiewicz, co wybrnął był z tejże obieży Krzyżakowi jakiemu na ziemi leżącemu każąc rozerżnąć brzuch konia Marcina z Wrocimowic i tegoż za przyczynę dramatu wystawiać.
   Cóż: pisarzowi wolno, nam zasię to jeno za jaką hipotezę możebną mieć, przecie nawet gdybyż i tak było, przyjrzyjmyż się tym zdarzeniom bliżej. Chorąży pada, chorągiew przechwytują Krzyżacy... pozorowi wbrew wielce wiele idzie z tego mniemać, osobliwie jeśli wiedzieć nam, że Marcin z Wrocimowic ani nie zginął**, ani nawet i jako srodze poturbowan nie był. Cóż się tam zatem stało takiego? Wielce to tajemnicza sprawa...
  Pojmowałbym, że poległo jakich dwóch, trzech rycerzy chorążego osłaniających, znagła ów się na pierwszej linii był znalazł, ubito i jego, luboż mu chorągiew wydarto, przecie zaraz insi by zuchwalca krzyżackiego usiekli... Tu zaś Krzyżaków musiało być wokół chorągwi najmniej kilkunastu, a więcej prawdopodobne że i kilkudziesięciu, skoro śpiew przez nich intonowany na polu bitwy dostrzeżono! Cosi tam i prześpiewać musieli zdążyć, tedy najmniej między chorągwi stratą, a odzyszczeniem onej minut kilka luboż i kilkanaście upłynąć musiało! Pisze nam Długosz, że się rycerze nasi "z wściekłością" na Krzyżaków rzucili... Aleć przecie żaden tam nie siedział i znudzony na jakiebądź zatrudnienie nie wyglądał! Każdy przecie z kim się tam zmagał i by się ku inszej stronie mógł obrócić, przeciwnika tegocześnego pokonać musiał. To się przecie nie w sekundy działo, a wiemy jakiż tam ścisk był:
"...kiedy szeregi tak się zwarły, nie można było odróżnić tchórza od odważnego, dzielnego od opieszałego, bo jedni i drudzy przywarli do siebie jakby w jakimś splocie. Tu zmieniali miejsce albo posuwali się naprzód dopiero wtedy, gdy zwycięzca przez zrzucenie lub zabicie wroga zajął miejsce pokonanego. Kiedy w końcu połamali kopie, przywarły nawzajem do siebie jedne i drugie oddziały i zbroje zbroi tak, że naciskani przez konie, złączeni jedynie walczyli mieczami i wyciągniętymi nieco dalej na drzewcu toporami..." pisze Długosz. Niepodobieństwem w cyrkumstancyjach takowych, by nawet na pięć sążni w bok się przebijać bez wysiłku ogromnego i czasu na to przebijanie zmitrężonego!
  Wychodzi nam z onych przemyśleń, że w chwili krytycznej, Marcin z Wrocimowic był luboż całkiem sam, luboż ochronę miał tak nikłą, że jej w mig usieczono. A to już o ustawieniu szyku świadczy... i na karb Zyndramowy w rzeczy samej zapisane być winno:(( Przytwierdza temuż i owo spomniane przez Długosza zażarte chorągwi odzyskiwanie przez rycerzy najznamienitszych. Tyle, że owi wszytcy z naźwiska wymienieni byli w tejże chorągwi za PRZEDCHORĄGWIANYCH! Właśnie do nich należało chorążego i znaku niesionego strzec, a i ciałem własnem zastawić, gdybyż i k'temu przyszło! Gdzież oni zatem byli w chwili próby?
  Nie stchórzyli, to pewna, chocia zełgałbym, gdybym nie przyznał żem takich myśli o Marcinie z Wrocimowic nie miał... Cóż,  podług mnie rzeczy się zapewne tak miały: w gorączce boju okrutnego tak się rycerze zapamiętali, że nie baczyli ni znaków, ni komend, jeśli takowe były... Jeśli ich nie było, to nam już żadnych więcej oskarżeń na Zyndrama nie trza. Może się i sam wielce w bój był angażował i inszych spraw nie baczył, może i sam musiał gardła bronić, może i stawał arcydzielnie, świetnie się jako rycerz spisując...? Jako rycerz, nie wódz....
   Jeśli komenderował, to przyjdzie wnioskować, że nieskutecznie wielce. Nie słyszano go? Nie zadbał o to, by znaki widoczne były? Nie miałże na to pocztu swego, by ordonanse roznosili?  Dopuścił, by się Marcin nadto ku Krzyżactwu wysforował, nie pchnął nikogo w sukurs zawczasu? Wiedział przecie, czem to grozić mogło... Jak nie wejrzeć,  jako hetman w rzeczy samej się nie spisał... Przykro to tedy rzec, bo w ślad za tem i niechybna krzywda ludzka rycerza znamienitego, a i dramat się tu pokazuje niemal na miarę wtórego "Lorda Jima", przecie nie sposób Jagielle słuszności odmówić, że wodza co nad wojskiem swem nie panuje, obojętne dla jakiej by to nie było przyczyny, z godności złożył...:((
____________________
* Czytaczom moim dziś wyzwanie spore, bo trza będzie samemu wyrozumieć, gdzież o choragwi, czyli jazdy oddziale prawim, gdzie o choragwi pojmowanej tak jak i dziś to czynim: jako sztandar... Próbowałżem tego pierwej przypisami pooznaczać, aliści tekst się mało czytelnem czynił, tedym poniechał...
** zmarł w 1442 roku

16 stycznia, 2013

O tem, co się psu na budę nada...


Bodaj wszytkim znać onegoż dawnego włościańskiego proverbium o tem, że się cosi tam tak zdatne widzi, jakoby jeno psu na budę użyte być miało. Insza, że dziś to może i więcej w zniekształconem moderunku, że nie na budę, a "na buty" co może i na absurdzie zyskawszy i dobitności, przecie sensu już nie mając za grosz, ode swej historycznej gleby oderwane ze szczętem...
  Służyło bowiem kmiotkom naszym przez wieki przekonanie osobliwe, że jako się psu obejścia stróżującemu nadto wielgiej uczyni wygody, temuż i stróża sama na tem ucierpi, substancyję mizerną na szwank wystawując. O wieleż bowiem u dziedzica, co w wiekach najdawniejszych i dwór miał obronny, i czeladzi sporo, a i pies się niejeden pożywił, nie takaż to może i szkoda, gdy burek jaki przysnął... U kmiecia jednak... ano tam ów czworonóg (jeśli był) to i zarazem za stróża, a częstokroć i za pierwszą liniją (a i ostatnią nieraz) obrony przed złoczyńcą służył...:(
  Temuż i mało kiedy się nasze kondle ućciwej gdzie zasłużyły budy; tegoż mniemania victoria, że wygód nadto czujności nie służy przyszło na koniec owocem ku temu, że się owe budy z leda jakiej gałęzi nadpróchniałej czyniło, o nią zasię spierając deszczułek jakich kilka, do niczego już inszego w obejściu niezdatnych i temuż naszego proverbium geneza...
   Nawiasem: jakem tej wiedzy powziął, że to de origine kmiece porzekadło, wraz żem onego prawdziwości przyznać musiał, a że wojsko nasze lat parę dziesiątków się tem szczyciło, że się Ludowem zwało i u ludu miałoż mieć pono korzeni, temuż mi i nie dziwno, że wartownie liczne, com ich za swej służby nazwiedzał był, podług tejże samej najwidniej filozofijej stawiane były...
  Tak czy siak, k'temuśmy przyszli, że jako co psu na budę przeznaczono, znak to był niechybny, że ku żadnemu już inszemu pożytkowi się rzecz owa nie zdała, co wrychle już i w oderwaniu od źródła poczęło kmiotkom, a z czasem już i narodowi całemu służyć za wartościowania zręby, że ot, jak co już nic nie warta, temuż się i psu nawet na budę nie nada...
  Arcywybornie sens tegoż znał Imci Sienkiewicz, przeuroczej swej pisząc noweletki "Sąd Ozyrysa", gdzie by kastę carskich urzędasów ośmieszyć i obnażyć, jął się był tej maski, że akcyję w Egipt pradawny był przeniósł, zasię bohaterowi dał miano wszytkim Polakom jawno zrozumiałe: Psunabudesa, co za wszytkie starczyło komentarze. Ano...by jednak tejże wiedzy, Polakom wszytkim oczywistej, mieć, trza by się luboż Polakiem rodzić, luboż wiedzy o tem powziąć bogatszej niźli samo słów podług prawideł języka naszego składanie... Nie darmo Włoszy, jak ich jeszcze Morsztyn zwał (a po naszemu: Italczykowie:), swego o tem mają proverbium, że tłomacz zdrajcy równy*... Italska to bowiem właśnie tłomaczka panahenrykowych noweletek nic z owej warstwy nibyż sekretnej, przecie Polakom wiadomej, nie pojąwszy... owo miano najwidniej za prawdziwie egipskie starożytne mając:))))) rzecz całą przełożyła miano Psunabudesa nietkniętym ostawiwszy**, całeż panahenrykowe staranie czyniąc lectorom italskim nawet i psu na budę niezdatnym...
______________________
* Traduttore-tradittore
**Początek przekładu tejże humoreski podług italskiej tłomaczki C.Agosti Garosci edytowanej w Mediolanie Anno Domini 1955 ("Bartek il Vincitore e altere novelle".Bibl. Universale Rizzoli, pagina 225) idzie tak: "Quando in Egitto mori Psunabudes, figlio di Psunabudes..."

13 stycznia, 2013

O sztuce przeżywania wieczorów tanecznych...II


 Ach, jakże się pyszniły czasy dawniejsze tańców rozlicznych mnogością i rozmaitością... Ano i nie dziwota, osobliwie gdy to rozrywka najpryncypalniejsza była, a przecie i nie jeno zabawie ordynaryjnej służąca. Wybornie to ujął autor nibyż anonimowy, przecie wiele zda się na Imci Żydowskiego wskazywać, sędziego w swojem czasie znanego, o którym pewnie mi tu jeszcze i z osobna pisać przyjdzie...
   Owoż pisał on w swem dziełku sub titulo"Gorzka Wolność młodzieńska albo Odpowiedź na Złote Jarzmo małżeńskie przez jedną damę dworską imieniem drugich wyrażona i na widok podana":)..." A mój miły bracie, wzdyć dosyć ma czasu i okazjej przypatrzeć się tym pannom. Na toć to biesiady, na to konwersacje, na to tańce różne, żebyście się im słusznie przypatrzyli. Na to świeczkowy; żeby jeśli który nie dojrzy, lepiej ją widział przy świecy. Na to mieniony, by z boku obaczył tym lepiej, jak chodzi. Na to goniony, żeby widział, jeśli nie kalika albo nie dychawiczna. Na to śpiewany kowal, żeby słyszał, jeśli nie niemota. Na to niemiec, żebyście jak w garce kołatali, czy dobra miedź i złość jeśli się w niej nie odezwie..." :))
   Ale nam pora z wieku siedemnastego iść w dziewiętnasty, gdzie prawdziwe królestwo karnawału, na polskich ziemiach zaś najpełniej w Galicyi, za wpływem zapewne bliskości Wiednia i walców tamecznych, których też i w karnawale tańczono najwięcej. Za niemi dopieroż wielce popularne, osobliwie śród młodzi, polki, które jak sama nazwa ukazuje... z Czech się wiodą:) Mielim zatem i polki zwykłe, polki warszawskie, polki-mazurki, polki-trotteuse czy nareście polkę tremblante, pospolicie zwaną "trzęsącą się febrą", którego to tańca matrony niektóre córkom swym wręcz wzbraniały tańcować. Ukłonem do tradycyi były ogniste mazury, znacznie rzadziej krakowiaki czy kujawiaki, których miano za nadto gminne, aleć już za takowego nie uchodził wielce lubiany drabant z tysiącznemi figurami w rodzaju "drabantowej", "anglezowej", "szuflady", "przeskakiwania chustki", "okręcania się przez ręce", "kotka i myszki" kończony często"piciem wina z trzewika" (ściślej z kieliszka w trzewik lubej wstawianego, a u większych galantów nawet i ze specjalnego jeno temu celowi służącego wyrobu szewskiego, będącego jeno trzewikopodobną miniaturową namiastką- Wachm.).
   Trudnoż mi się refleksyi bronić, że to signum temporis swoiste, że tych figur mnogość jeno naówczas możebna była, gdy sale taneczne spore, a taneczników w miarę... Jako się obyczaje karnawałowe zdemokratyzowały okrutnie i tancerzy przybyło, zaś miejsc do tańczenia ubyło... gdzie nadto miejca dziś czasem mało na jakie wymyślności, gdy tu jeno partnerki trza przy sobie pilnować, a nogami suwać jak najdrobniej, tak tedy owo upowszechnienie pozorne de facto te emocje z tańcem dawniejsze zabiło...
   Ad rem wracając: jak to w konflikcie jakiem między pokoleniami zwyczajnie, starsi co jeszcze usiłowali aranżować kadryla, a jeszczeć gorzej lansjera z jego figur mnogością wystawiali się na śmieszność, gdy jeno kilka par rzecz znających szło za porządkiem, zasię insi jeno na naśladowaniu polegając, nieuchronnie kończyli w galimatiasie okrutnem i gmatwaninie nie do opisania...
  Ach, jakże wiele tu od aranżera zależało... Nawiasem: pospolicie dziś rozumiany za balu przywódcę wodzirej tak się miał do aranżera prawdziwego, jak taksówkarz dzisiejszy do kierowcy rajdowego... O najwybitniejszych, do których w Krakowie jeszczeć i do ostatniej wojny się liczył profesor Akademii Górniczej, Żabicki, staczano prawdziwe boje. z podchodami, intrygami, a i podkupywaniami, z któremi by się może i równać mogły jeno dzisiejsze kluby o futbolistów wojujące...:)  Od aranżera przecie zależało najwiecej, czy o balu danem będzie się długo z rozrzewnieniem mówiło, czyli też przeciwnie, przepomnieć o niem by organizatorzy pragnęli by jak najprędzej...
    Bywało i tak, że bal jaki do legendy, niekoniecznie przez organizatorów pożądanej, przechodził jako ten, bodaj przez resursę kupiecką uszykowany, gdzie ktosi z zarządu przed balem się wielce niepochlebnie o akademikach był wysłowił, temuż dwóch z nich pomstę wziąć umyśliło srogą i na balu maskowem zjawili się, jeden za piec żelazny przebrany, wtóry za drzewko cukierkami obwieszone... Tegoż pierwszego mi podziwiać szczerze, bo nie dość, że ciężar wziął na się niemały, to i na stroju niedomagał, bo kto z zabawionych się do piecowych drzwiczek pokwapił odemknąć, ten się nader chyżo i naocznie przekonać mógł, że piec niczem swych... hmmm... powiedzmy: bogactw wnętrza:) nie osłonił, temuż pisków (aleć i jeszczeć więcej panien obaczyć ochotnych:) było co niemiara... Drzewko tem czasem większość swych łakoci, przez rozochoconych tańcowników oberwanych i skonsumowanych, już straciło, tedy się poczęło ku wyjściu kwapić, osobliwie, że amatorzy cukierków wrychle poczuli się nieswojo i zrazu pojedyńczo, wrychle tłumem całym runęli ku wyjściu jedynemu, miejsc szukać ustronnych... Nieszczęściem prawdziwym piecyk tak jakoś nieszczęśliwie w tem przejściu utknął, że ni w tę go stronę, ni w ową, na koniec więc nosiciel owego pieca ulotnił się z wnętrza, zostawując cierpiącym i organizatorom do rozwiązania ów problem, jak tąż barykadę sforsować...
  Zazwyczaj jednak akademicy byli w wielkiej u bale sposobiących estymie, bo przy niedoborze ustawicznem danserów, owi nader ochotnie ową lukę zapełniali... W domu, gdzie jaka panna na wydaniu ( a nie daj Boże, kilka!) była, mus było w karnawale najmniej kilka balów poczynić prywatnych i przy tem, by panny pietruszki nie siały, kwestyja frekwencyi danserów stawała się pryncypalną, a nieraz i punktem honoru ojca familii! Dodajmyż przy tem, że konkurencja przecie nie zasypiała gruszek w popiele, więc i w tej dziedzinie mielim czasem i wojen prawdziwych, żadnem fortelem i przemyślnością nie gardzących...:)) Kto "Dom otwarty" Bałuckiego pomni, ten wie wieleż takie bale potem migren pani domu, a i katzenjammerów pana domu kosztowały...:)
   Najwięcej skutecznem sposobem na studentów wiecznie głodnych było kolacyjej dawać sutej, co choć ekspens niemały, przecie wielce skuteczny:) Studenteria mając czasem i wybór jaki, wywiadywać się potrafiła sekretnie, czasem i u jakiej panny służącej, a przychylnej, cóż podane być gdzie może, by po takiem rozpoznaniu dopiero właściwych podejmować decyzyj... Bywało, że i tatarskiem obyczajem jaki podjazd szedł pozycje przeciwnika obadać i ów straceniec wylosowany, jakich z okna luboż balkonu znaków dopiero dawał sekretnie, by się koledzy raczej do konkurencyi kwapili, bo tu dziś cieniutko, oj cieniutko...:((
   Wiedząc o tem wybornie, strona przeciwna czasem się i do ostatecznej posuwała desperacyi, jako familija kupiecka pewna, co nie dość, że wieści rozpuściła "dyskretnie", co powszechnem było obyczajem, ale i na balkon na dni kilka przódzi wywiesiła sarnę, by ta kruszejąc, pyszniła się rozbudzając nadzieje niemałe... Ano i jak to było do przewidzenia, kawalerka dopisała, panny nie pietruszkowały, wieczór nad podziwienie udany... aż do kolacyi, na którą sznycle siekane podano, bo sarna tem czasem cichcem do "Hawełki" wróciła, skąd ją za kaucyją niemałą jeno pożyczono na dni parę... Naturaliter, że nikczemność tak sroga stosownej się doczekała riposty i dom ten przez lat bodaj kilka następnych bojkotowano regularnie...
   Inszy z paterfamiliasów, w ostatniej bodaj uwiadomiony chwili, że okrom własnych dwóch córek na wydaniu, jeszczeć mu tam i jaka siostrzenica przybędzie z kuzynkami dwiema, w najostateczniejszej desperacyi suplikował korepetytora jednej z córek, by ów kolegów jakich sympatycznych kilku instancyjonował w materyi wiadomej... Ów zaś, przyrzekłszy rzeczy dopilnować solennie, był jednak o sprawie całej przepomniał, a memoryi odzyskawszy nadto późno, bo na zebraniu  stoarzyszenia Bratniej Pomocy, na bodaj godzin dwie przed balu początkiem, takoż brzytwy się chwycił i w wolnych na koniec zebrania wnioskach ogłosił pro publico wszytkim Bratniaka członkom, że u państwa M. na Sławkowskiej ulicy wieczór dziś taneczny, panny niebrzydkie, trunki niepodłe, kolacyja na ciepło, a do tańców pianista najęty i skrzypek i komu jeszcze nie nadto późno planów odmieniać, to on imieniem gospodarskiem prosi, a by rzeczy nie ze szczętem puścić na żywioł, wymógł jeno, że chętni przed domem mają nań czekać, on zaś ich po jednemu wprowadzać będzie...
   O porze naznaczonej iście na Sławkowskiej dzwonek i imć korepetytor panu domu prezentuje "zacnego kolegę" X, zasię znika i nim X paltot zdjąć zdołał, gospodarz się z już witać miał z kolegą Y i kolegą Z. Zasię dwóch inszych jeszcze, potem trzeci... Pan domu promienieje, bo pannom pietruszka, a jemu ciosanie kołków nie grozi, jeno że wraz mu rzednie mina, bo następnych czterech w drzwiach się tłoczy... Pani Matka w pamięci kotlety rachuje i uśmiecha się uspokajająco, że jeszcze nastarczy, aliści w tejże minucie trzech nowych "kolegów" wkracza, a pan domu ponad ramieniem ostatniego dostrzega, że na schodach sznurek się do parteru samego ciągnie, a pan korepetytor wzdłuż niego krążąc nową mu grupę do prezentacyi szykuje...
  Co sprawiedliwie trzeba oddać gospodarzowi dzielnemu, że serce w niem jeno na chwilę upadło... W chwili drugiej stawił czoła dzielnie trudnościom, a jaki umyślny migiem do Pollera posłany wraz się sprawił z banią bigosu i kilkunastoma flaszami reńskiego...:) I dodać się godzi, że się zabawa udała jak żadna, a kandydatki do stanu małżeńskiego bodaj wszystkie w balu tegoż konsekwencyjach przed ołtarze jeszcze tegoż roku samego dobrnęły...:)

11 stycznia, 2013

O sztuce przeżywania wieczorów tanecznych...


 Rzecz dedykuję najwięcej Lectorom Mojem Nowym, bo dawniejsi w części niemałej tychże not znają, jako to:
- zapożyczonego od Xiędza Kitowicza Dobrodzieja opisu  redut maskowych w czasach saskich;
- dawniej znanej szeroko lwowskiej gwarowej piosnki, "Bal u wetyranów" opisująca;
- fragmentum memuarów Marii z Mohrów Kietlińskiej,  o potraconych w tańcowaniu klejnotach, takoż o tem jak balowano, aż się piec nieomal rozleciał kaflowy
  Atoli dziś bym przypomnieć chciał gadki o tem, jako się młódź, pod czujnem naturaliter okiem ma się rozumieć, dawniejszemi bawiła w karnawale czasy...:) W czasach albowiem, gdy niepolitycznie było pannie z dobrego domu się gdzie samotnie po mieście prowadzać (a niesamotnie; w rozumieniu z Panią Matką, luboż jaką inszą przyzwoitości piastunką... jakiż sens?:))...W czasach, gdy szkoły nie były koedukacyjnemi (a panienek część pryncypalna ani myślała o kontynuowaniu nauk), gdy nie było internetu, a zawieranie przypadkowych znajomości w najwyższym złym było guście... jedyną w rzeczy samej sposobnością na jakie nie tyleż nawet towarzyskie życie nowe, co na jakichkolwiek przedstawicieli świata męskiego poznanie, byłyż wszelkiej maści reduty, wieczory taneczne publiczne czy prywatne, nareście bale pełną gębą, które wielekroć tu już cytowanemu Kazimierzowi Bartoszewiczowi kojarzyły się jednoznacznie:
"Bale - przeziębienia, odciski na nogach, niezapłacone rachunki u krawców, schadzki miłosne, pożyczki u lichwiarzy, szampan krymski lub węgierski, wystawa golizny..."
   Myślałby kto, że to jeno jakie męskie malkontenctwo, aliści głos niewieści temuż wtórujący, pomimo nutek nostalgiczno-wspominkowych, równą budzi grozę:
   "I tak aż do siódmej z rana,
     Tok zgnieciony, suknia zmięta,
     Madzia na nic stańcowana,
     A ja, jakby z krzyża zdjęta!
          Kiedyś, jakem była młodą,
          Rychtyk byłam taką samą,
          Po balach tąż samą modą
          Włóczyłam się z moją mamą!"
   A zdać by się mogło, że owej jejmości, z rzadka może zaszczyconej jaką do tańcowania inwitacyą, owa noc jeno na wysiadywaniu między inszemi matronami pod ścianą przeminęła... Nic bardziej mylnego! Owo zajęcie, okrom najpierwszej między samemi na bale zaproszeniami ostrej czynionej selekcyi, i tu na placu boju ustawicznej wymagało czujności, z którą najuważniejszy szyldwach na widecie ani się równać mógł...:) Prosić przecie na bale mógł leda kto, kto ich czynił, a zapraszał, kogo uważał, wielekroć także z tem podtekstem skrytem, by obecność tej czy inszej persony, rangę przyjęcia tego podniosła... Dla tejże samej przyczyny persony dystyngowane, jak ognia się wystrzegały niebacznego przyjęcia zaproszenia od kogo niżej we hierarchijej społecznej stojącego. Aliści nawet i wysoko notowane bale (nawiasem to we Lwowie najwyższej był rangi bal u samego Namiestnika, w Krakowie zaś w pałacu Potockich "Pod Baranami":), na które wstęp nie podlegał reglamentacyi ścisłej i trza się z tem było liczyć, że panienka napotka dansera , którego stan majątkowy i pozycja towarzyska z punktu go na "jarmarku małżeńskiem" dyskredytowały, familije z pannami na wydaniu omijały... Czasem jednak nie sposób było udziału odmówić, a wtedy właśnie już jeno czujność pani matki, luboż jakiej ciotki, niechby i przyszywanej, ostatniem była szańcem przed jaką ze strony panny pochopnością.
   Strach doprawdy myśleć jakimż nieszczęściem byłoby na jaki rok owych balów poniechanie:))... Jakież szkody nieodwracalne wśród krawców, szewców, fiakrów, producentów ekwipaży, cukierników i winiarzy... ergo nareście i w samym porządku odwiecznym owego cyklu balowo-zaręczynowo-matrymonialno-prokreacyjnego...:) To właśnie mając na uwadze, i by do tak strasznej ruiny monarchii nie dopuścić, Najjaśniejszy Pan, Franciszek Józef I, nie bacząc na rozmiar swej osobistej straty i boleści, po śmierci syna umiłowanego, arcyksięcia Rudolfa*, nakazał kontynuowanie karnawału i ograniczenie żałoby jeno do ścisłej cesarskiej rodziny**.
   Pannom z domów prawdziwie dostojnych i zamożnych, gdzie tańcowanie było jednym z  bynajmniej nie lekceważonych edukacyi elementów, i tak byłoż o niebo łatwiej, niźli panienkom mniej zamożnym. Nie byłoż bowiem naówczas kursów tanecznych w naszem dziś rozumieniu, boć przecie któż by córę swą puścił tam, gdzie ona nie wiedzieć kogo mieć będzie za partnera...:) Ekspens zaś lekcyj prywatnych nadto był srogiem na kieszeń przeciętnego urzędnika, nawet i znacznej rangi, czy akademika... Częstokroć zatem pierwszych tanecznych pas macierz luboż i jaka starsza siostra, czy kuzynka pokazywała, zasię dzieweczki po szkolnych pauzach tę wiedzę jedna drugiej przekazywały... Kawalerowie w tejże mierze mięli się nierównie gorzej, bo owe kręcenia się w kółko uważali za niewieście wymysły z idiotyzmem graniczące, nadto w temże się wzajem utwierdzając mniemaniu, że nauka tych jakich kroków i zawirowań poniżej jest ich godności...*** Ergo, gdy co do czego przyszło, zawżdy się okazywało, że danserów jest ustawiczny niedostatek (co zda się być już chyba tradycją ponadczasową:), a ci, co z jaką odwagą straceńczą ruszali na podbój sali balowej, luboż ulegli ułudzie za jaką minką zalotną się kryjącej, tańczyli więcej przypominając jakiego niedżwiedzia z cyrku wypuszczonego, niźli lwa salonów. Effecta tego nader łacno poznać było po pantofelkach panienek, a i po spodniach owych danserów, najwięcej bowiem do tańcowania w owych czasach panny miały nie wymyślne jakie cuda szewskiej roboty, lecz najzwyklejsze płócienne pantofelki, przed każdem występem towarzyskiem szorowane do białości, a gdy tej czasem nader ciężko było dostąpić, powlekane najzwyklejszą kredą, która to kreda właśnie krechami przykremi na spodniach i butach danserów najwymowniej dowodziła umiejętności tak jednej, jak i drugiej strony...:)
   Kawalerowie, osobliwie ci mniej zamożni z wyższych klas gimnazjalnych, ze swej strony i inszej mieli pułapki, a to w mundurkach swych, gdzie prawidła rozwoju fizycznego w ostrą szły kolizyję z możnościami finansowymi familii, często zatem mundurek taki nader długiego miał żywota z ustawicznie przedłużanemi rękawami, a że taka "prolongata" na rękawie się odznaczała przykro rudawą obrączką, tedy obrączki owe pracowicie atramentem zamalowywano... Nieszczęście jednak, gdy się młodzian po tańcu spocony owym rękawem po twarzy przetarł, luboż nadto blisko talię panny (w obowiązkowo białej sukni:) obejmował...
   Z dygresyi w dygresyję idąc, widzę żem  już tej noty nad cierpliwość i może Lectorów uczynił był, tedy o karnetach, tańców rodzajach, strojach karnawałowych, a i konceptach na danserów rozmnożenie:)) opowiem w części wtórej...
__________________________________
* 30 stycznia 1889 roku w Mayerlingu.
** Bodaj że i bez odrębnego w tej mierze ordonansu, cały korpus oficerski c.k. armii i floty nosił przez czas dłuższy na ramieniu krepę, a sekundowali mu w tym urzędnicy państwowi i co bardziej lojalistyczni obywatele... Balów jednak rzeczywiście nie przerwano:)
*** Zapewne dla tej przyczyny, bodaj nie było w Europie naówczas szkoły kadetów czy junkrów, gdzie by tychże umiejętności od kandydatów na oficyjerów nie wymagano:) Kto "Cyrulika syberyjskiego" Imci Michałkowa pomni, temuż słynne sceny balowe przypomnieć polecam:)

08 stycznia, 2013

O Rzeczypospolitej Babińskiej...


  Nie jest ci to nijaka aluzyja, czy metafora, ani przywołanie filmu dawnego pod zbliżonym tytułem. Rzecz idzie o arcywesołe i nader dowcipne towarzystwo, założone za panowania Zygmunta Augusta przez Imć Stanisława Pszonkę w jegoż podlubelskiej majętności: Babinie.  Wzorem państwowego urządzenia prawdziwej Rzeczypospolitej miałaż ci Rzplita Babińska swój senat i wszytkie urzędy, na prawdziwych wzorowane, a co większa nadto więcej ich było, gdyż w Babinie szafowano godnościami bez umiaru, co i rusz nowe obmyślając, a za jedyny tytuł otrzymania jakiego było przywary jakowej posiadać, co się z danem stanowiskiem kłóci...Diploma urzędowi nowo uczynionemu, lubo przez śmierć poprzednio piastującego wakansującemu, po całem kraju rozsyłano i, co moje największe podziwienie budzi, nie byłoż przykładu, by się kto od przyjęcia wymigał. Jako się i wzdragał, tak jeno sztuczków, żartów i forteli arcydowcipnych zażywano, by go k'temu nakłonić... Humor  jadu pozbawiony i dowcip celny w największej był w Babinie cenie... Jeślić księdze protokołów zachowanych wierzyć, towarzystwo przetrwało aż do 1677 roku...   Zełgałbym jako pies, zalibym nie przyznał, że restytuowanie Babina mi się marzy:), aleć to już jeno od wolej Czytelników Łaskawych zależeć będzie:)...Póki co, gospodarskim prawem pirwszy z urzędów do życia powołuję i kandydata nań nominować pragnę; 
Cnoty Ubóstwa Uosobienie Żywe - w osobie Ojca Dyrektora...

P.S. Wielekroć pełniejsze tejże Rzeczypospolitej opisanie można pod tem, pracowicie przez Torlina wyszperanem (a autorowi w chwili pisania tekstu nieznanem) linkiem naleźć:
http://www.wprost.pl/ar/50449/Parodia-Rzeczypospolitej/

   Ninie zaś Matejki w temże temacie kompozycja własna moment nadawania tytyłu uwieczniająca:






04 stycznia, 2013

O niesnaskach dyplomatycznych niektórych dawniejszych...


  Wszyscyśmy nie tak dawnym przecie czasem spectatorami byli osobliwego widowiska, jakiego nam ufundowali ówcześnie Miłościwie Nam Panujący, gdzie się nieledwie przepychali o krzesło przy stole, o miejsce w aeroplanach i o sprawy insze. Podobnie zapewne, jako i Lectorów część pryncypalniejsza zniesmaczony, śpieszę jednak Czytaczów Miłych uspokoić, że i na tem polu żeśmy tradycyj bogatych i włodarze współcześni w tych swarach swoich bynajmniej niczego tu nie czynią nowego, czegobyśmy nie znali i przódzi...
   Źródło nieszczęść w tej mierze, pospolicie dawną służbę dyplomatyczną naszą trapiących, po największej części w tem było powodzie, żeśmy tej służby zwyczajnie... nie mieli. Insze dwory miewały i posłów, i dyplomatów czasem z dziada pradziada, a jak się który nieobyty w tych subtelnościach i zawiłościach protokołów trafił, to był chocia jaki mistrz ceremonii, luboż protokołu, co rzeczy umiał właściwie urządzić. U nas komunikacyja z dworami inszemi nibyż w gestyi było kanclerza i podkanclerzów onemu podległych, aliści monarchowie one sprawy zazwyczaj sami nadzorując, tych najwięcej za posłów zażywali, których wierności być mogli pewni, luboż którzy na dworze, gdzie się udawali, najwięcej wskórać mogli. Za tąż przyczyną do kuryi rzymskiej najwięcej duchownych słano, a i to takich, co ich Stolica Apostolska rada widziała, jako choćby w Łokietkowej dobie biskupa poznańskiego, Andrzeja z Wiślicy.
   Ergo nigdy w Polszcze nie przyszło do wykształcenia się czego, co byśmy dziś pewnie dyplomatyczną służbą cywilną zwali. Jako temu przydać, że monarchowie częstokroć własnej polityki wiedli, nie ze szczętem zgodnej z tem, co by się za oficyalną politykę Rzeczypospolitej uważało, takoż i to, że nawet jak Zygmunt August jakie poczynił próby, by tego uładzić, wraz Walezy na powrót złączył w jedno kancelaryje wszytkie, co już bodaj na wieki pogrzebało możność tychże urzędów reformy... Wrychle i Batory swoje dołożył, by własnej niemal dla prywatnych i siedmiogrodzkich spraw trzymając kancelaryi, na służbę publiczną grosza poskąpił, temuż się dyplomaci nowi kształcić przestali. Osobliwym znów polskim było obyczajem, że poseł się na własny koszt ekwipował jadąc gdzie w świat, co i nieraz okazyją do niezwykłego było przepychu ukazania (exemplum: ot choćby wjazd Ossolińskiego do Rzymu, gdzie konie z rozmysłem słabo bito podkowy złote, by je gubiły po ulicach Wiecznego Miasta, podziw budząc niemały nad zasobnością i potęgą Rzeczypospolitej), zasię myśmy wszytkie deputacyje cudzoziemskie w granicach Rzeczypospolitej własnem żywili sumptem... Staropolska gościnność, czy staropolska naiwność?
   Przydługi ten i może wstęp temuż miał pokazaniu służyć, żeśmy prawdziwie dyplomackich obyczajów się na gorąco uczyli, a że i czasem afronty zamierzone bywały, temuż nie raz przychodziło do niesnasek, przy których nasze o aeroplan swary są niczem przedszkolaków przepychanki, któryż ma w najpierwszej iść parze... Nie o aeroplan, ale o miejsce w karocach się nasi najwięcej z Moskwicinami przemawiali, gdzie nie dość, że afrontem było siadać nie naprzeciw siebie, to jeszcze pragnąc siadać wpodle siebie i jeszczeć samemu stronę biorąc godniejszą prawą, nasi Moskali do swoich inwitowali kolasek, onym miejsce po lewicy ukazując. Zdażyło się to za poselstwa Lwa Michajłowicza Anno Domini 1635, za czym aż królewskiego trzeba było rozsądzenia, by nasi się zgodzili do moskiewskich siadać karoc i Moskwicina mieć, jako równego sobie vis a vis... Nie na długo tejże moderacyi starczyło, bo jako Imć Puszkin w 1650 ku królowi posłował, rzecz się powtórzyła de novo i grubijaństwa tak sążniste przeciw sobie adwersarze miotali, że się zdało, że wraz za tem mało dyplomatycznym językiem i do szabel przyjdzie... Zda mi się jednak, że w tle tychże ambarasów nadto czytelne dyplomatom naszym niechęci samych władców rozeźlonych roszczeniami Moskwy... W 1635 sam Władysław IV afront posłom uczynił świadomy, przyjmując onych na siedząco i ni razu nie powstając ni przy powitaniach, ni też przy oracyi posła. Nota bene tegoż samego zaznały Niderlandczyki, co pokoju między nami a Gustawem Adolfem mediować probowały Anno Domini 1627. Naonczas król jegomość tem był rozeźlon, że owi przódzi do Szweda negocjować pojechali... Nawiasem, to jako dwa lata później insi, tym razem Angielczyk z Francuzem mediowały między nami a Szwedami w Altmarku, nader zabawnym było przytomnym baczyć na onych, gdyż tak baron Hercule Girard de Charnace, jako i sir Thomas Roe osobliwego mimo wolej uczynili spectaclum. Szło o pierwszeństwo wielce dyskusyjne jednego przed drugim, temuż oba się sobie wzajem niczem dwa brysie przyglądali, kto się pierwszy ze zydla podniesie, któryż pierwszy do karocy siadać będzie, któryż pierwszy się skłonić raczy. Że drgnienie nieznaczne jednego wraz reakcyją wtórego prowokowało, temuż spectator tych zdarzeń z melankoliją skonstatował, że "tymi błazeństwami bardziej byli poszli na małpy, niż na wielkich ludzi."
   Jan Kazimierz poselstwu Puszkina jeszczeć i więcej poczynił złośliwości, niźli jego brat, co wstać nie raczył. Zwyczajem Moskwie powszechnem z poselstwami onychże jeździły całe karawany kupców z towarami swemi, tanim kosztem z przysługującej posłom korzystając ochrony, tak na ziemiach własnych, jak cudzych. Zwyczajowo też się między sobą jako tam rekompensowali niechybnie, temuż posłowie nierzadko i przed expedycyją jeszcze swej spodziewanej intraty żądali.* Znając o tem, król jegomość posłów przybyłych rezydencyją grzeczną ugościł, aleć zbronił onym onej opuszczać, Polakom zaś wszelkiej kondycyi i stanu onych odwiedzać, ergo z całegoż w Warszawie kupczenia nic nie było, a towar po prowincyi przedawać, osobliwie po drodze przez ziemie wojną zniszczone, znaczyło przedać wielekroć taniej, a i ze stratą może...:)
   W swojem czasie niemałego był uczynił ambarasu poseł nadzwyczajny niderlandzki Honaert, której to rangi Rzeczpospolita ani znała przódzi. Ów zjechał pod Warszawę, zaczem uwiadomił o swem przybyciu kanclerza, że czeka do stolicy wjazdu. Kanclerz Prażmowski, uznając w niem posła ordynaryjnego, nie zaś ambasadora, kazał był responsować, iżby Flamand zajeżdżał, kiedy mu wola, bo go ceremonialnie** nikt witać nie będzie. Zjechał tedy Honaert i stanął we wskazanem leda jakiem lichem domostwie, czem już poruszony oświadczył, że w czas audiencyi należnego mu ceremoniału oczekuje. Upocił się biedny kanclerz wyrozumieć probując, jakież to randze nieznanej przysługują grzeczności, aliści nawet upiwszy rękodajnych onego, tyleż wyrozumieli nasi, że w krainach inszych gości takowych się niżej ambasadorów traktuje. Ergo nazajutrz Honaerta do pałacu królewskiego wiódł jaki urzędnik z kancelaryi, nie zaś senatorowie, czy dworzanie godniejsi. Wwiódłszy zaś na zamek, przykazał między inszemi antyszambrować, ledwo jakiego mieśćca na ławie mu uwolniwszy. Wprowadzony po czasie jakiem, bynajmniej nie krótkiem, do króla, co go po prawdzie przyjął stojąc, ale za to z głową odkrytą i bez asystencyi godnej, zasię wyprowadzony przez tegoż samego urzędnika, przecie nawet nie do karety, czy bodaj do schodów choć, a do pół korytarza jeno, tak się był Olęder rozeźlił, że skrupulatnie owe afronty spisawszy, pchnął był umyślnego do zwierzchności swojej. Rzecz się i o Stany Niderlandzkie oparła, które zbroniły Honaertowi się w jakiebądź negocjacyje zapuszczać, dopokąd Polacy afrontów owych nie naprawią. Byłaż i zatem audiencyja wtóra, z asystencyją senatorską, dworzanami i krzesłami poręczowemi, co takoż nie bez znaczenia było...
   Nawiasem, to pewnie ów Honaertowy przypadek tak nam szambelana Denhoffa skonfudował, że ów na przyszłość zapewne woląc przesadzić w wylewności, niźli serdeczności poskąpić, wrychle nowej uczynił był mimo wolej siurpryzy, gdy takież same poręczowe krzesła kazał stawiać za przybyciem poselstwa tatarskiego, choć w Polszcze dziecku było wiadomem, że Tatarowie przed władcami wszelkiemi, raz padłszy na kolana, tak się i do nich przemieszczają, by kraj szaty ucałować, waląc przy tem czołem o pawimenta, zaczem cofnąwszy się (znowuż na klęczkach do jakiego kątka, stamtąd przemawiają, z licem przy ziemi, ani śmiąc na monarchę wejrzeć, tandem stawiać onym krzesła, jeszczeć poręczowe, to jako ptakowi skrzydlatemu ziarna sypiąc, jeszczeć mu i do tego widelca położyć...
________________
* zda się, że nie jeno dyplomaci na tem bogacieli... W memuarach Paskowych jest spomnienie chwili, gdy w obozie wojskowem Czarniecki był go naznaczył na asystencyją i przewodnictwo poselskiej moskiewskiej karawanie, do króla zmierzającej. Z punktu mu za to inszy towarzysz pancerny gotowizną wypłacić był gotów na rękę tysiąc czerwonych złotych, byle mu jeno tegoż zaszczytu i obowiązku odstąpił, najwidniej spodziewając się daleko więcej od orszaku poselskiego wyciągnąć profitu...
** zwyczajowo po ambasadora wyjeżdżało najmniej dwóch senatorów z orszakami, zaczem go w królewskiej do stolicy wwozili karecie, śródzi szpalerów wojskowych, co gościowi miały przydać znaczenia, aleć i chronić onego przed ciżbą ciekawą i wiedli onego prosto na zamek, gdzie mu król czynił audiencyją.

01 stycznia, 2013

O kradzieżach noworocznych...


   Byłoż ci przez wieki przypisanym obyczajowi prawem czeladzi wszelkiej, by przed Wiliją czego ze sprzętów domowych ukradkiem nieznacznie skryć i swego czekać. Byłże temu przywilej wróżby niejakiej; obaczy gospodarz luboż gospodyni przyłapie? Będzie li rok przyszły dobrym dla parobka, co przetaka schował, luboż nowiuśkie chomąto w stajniej gdzie pod siankiem skrył? Ano, jako się wydało, widno na złą to wróżbę...:(( Jako się pofortunniło, wiadomem było, że się roku dobrego spodziewać wróżący winien... Byłże ci w tem jednak jeszczeć i inszy podtekst, z dniem świętego Szczepana związany. Owoż część pryncypalna ze służbą kontraktów czynionych na Wiliją wygasała i ze Świętym Szczepanem stronom obu do stołu siąść przychodziło, by się o kondycyjach dalszej służby na rok przyszły ugadywać. Pięknego opisania takiegoż targu Imci Reymontowi („Chłopi” t.I rozdz.5) dziękować, chocia autor tegoż na jarmark podług Świętej Korduli, czyli na 22 Oktobra datuje. Szło i w tych targach i o gotowiznę, i o przyodziewę nową... aleć najgłówniej o docenienie robotnika... inszymi słowy, na nowe przekładając; był ci to czas rozmów o podwyżce:)) Kuba u Boryny stargował całe trzy ruble i dwie koszule nowe...
  Służyło za kształt przywileju, że sprzęty pokradzione przed Wiliją, chocia na pierwszy dzień Świąt oddane przecie, byłyż jakoby w domostwie „niepotrzebnemi”, skoro ich braku nie dostrzeżono, tedy jakoby z parobkiem się zgodzić nie zeszło i odprawić go byłby mus, na śmiech by się ten gospodarz wystawił, coby onemu to chomąto brać ze sobą bronił... Mało co ważne dla rozważań naszych, cóż ów by z niem czynić miał. Najpewniej by go przedał na jarmarku najbliższem, a być i może za ćwierć ceny w najbliższej po drodze zagrodzie. Być i może sam gospodarz by go na powrót za jakiem zechciał wykupnem. Nie wiem, aliści wybornie sobie tego umiem wystawić, że ta świadomość u gospodarza czasem i może na decyzji o kontrakcie nowem zaważyć potrafiła, bo może by ów i czasem za samem jakiem leniwem parobkiem nie płakał, aliści wyzbyć się nowiu-sieńkiego chomąta?:))
   Długom dumał o tych pertraktacyjach zimową porą czynionych. Najpierwej mi się to krzywdą dla czeladzi widziało, że to wtedy, a nie inszego czasu się dogadywano. Przecie jakoby ku zgodzie nie przyszło, toż dziewce czy parobkowi było ruszać w świat, za chlebem nowem... A gdzież onego pośród mrozu i zamieci szukać? Czyli zatem i nie było w tem...jakobyśmy dziś rzekli może: osłabienia pozycji negocjacyjnej przeciwnika? Potem żem do tej myszli przyszedł, że nawet jako i tak było, to przecie czeladź nie durna i swego pilnując na pewno k'temu się miała, żeby ode żniw najmarniej gospodarz jeno dobrego mniemania o ichnich zasługach był, zatym znowuż i motywacyja silniejsza, a przecie ode gospodarza strony wejrzawszy tegoż baczyć trzeba, że dogadującemu się na Świętego Szczepana przyszłoż brać na się ekspens za wikt i opierunek gęby kolejnej na całą długą zimę i z przednówkiem nieznanym przecie... a wiadomo, że zimą roboty mniej, tedy może by i tyle czeladzi koniecznem nie było... zatem jako widać one obligi we dwie strony służyły:)
    Przecz żem jednak o tem spominał, jakom o kolędniczych z klechami animozyach pisał? Ano k'temu że cależ i nierzadko okrom kradzieży obyczajem (na oddanie) dopuszczanej... trafiały się i takie, gdzie kradnący ani myślał oddać, jeno cichcem gdzie ta kiedy na jarmarku spienieżyć, a kradł przy tej nadziei, że w rozgardiaszu ogólnem tegoż się łacniej skryje... A że sami kolędnicy najwięcej przecie rejwachu czynili, a i sami przecie z czeladnych po największej części, tedy i onym nie raz i nie dziesięć, jak nie samym się co do palców przylepiło, to chocia za ich bytnością jaki domowy był czasu nie zmitrężył i czego przódzi upatrzonego był świsnął, ochotnie to na karb kolędników zwalając... Temuż i wiadomym Ci teraz, Czytelniku Drogi, assumpt nowy, czemuż to kolędników nie zawszeć radzi witamy...:))