28 lutego, 2014

O notgeldach, asygnatach i pieniądzach namiastkowych, czyli z kolekcyj Wachmistrzowych II

  Prezentacyja dzisiejsza cokolwiek będzie uwagi wymagać, naturaliter jeno od zapaleńców rzeczy ciekawych...:) Turbacyja w tem bowiem, że iżbym chciał we wszelkich Wam tegoż ukazać szczegółach, to musięlibyście mieć monitorów wielkości okien co najmniej, a wtóra w tem, że jakobym wszytkiego chciał awers i rewers wystawić, to nocie tej by końca nie było... A przecie to i tak wyborek jest dokonany z wyborku, a ten znów z fragmentu, a i tak nie wiem, zali nie najwięcej ten dojrzy, co na dysk swój skopiuje (czego nigdym nikomu nie wzbraniał, walor poznawczy mniemając cenniejszym nad wątpliwej próby prawa autorskie:) i uwiększy podług woli...
   Rzecz się tyczy okresu Wielkiej Wojny Światowej, co jeszcze wtedy numeru nie miała i terenów pod władzą Państw Centralnych pozostających, a i pierwszych powojennych lat i krajów na gruzach Cesarstw Niemieckiego i Austro-Węgierskiego powstałych, w tem oczywista, najwięcej mi tu o Ojczyznę naszą idzie. Z wojny tej bowiem początkiem władze skarbowe niemieckie, w słusznym przewidywaniu chwil ciężkich umyśliły z rynku ściągnąć pieniądza kruszcowego, głównie srebrnego i go na tę czarną godzinę zachować. Naturaliter, co było do przewidzenia przez przedszkolaka nawet, ludność zareagowała panicznie, tejże pozostałej w pularesach i kieszeniach gotowizny kruszcowej, chowając czem prędzej na dno samo szuflad i komód, z dokładnie zresztą tej samej, co rząd, przyczyny...
   Już to samo przyczyną się stało turbacyj niemałych z brakiem monety o nominale większym, a w miarę upływu kolejnych wojennych miesięcy, rzecz się miała, choć z przyczyn znów inszych, rozciągnąć na wszelką monetę w ogólności... Otóż bowiem front wymagał amunicji ilości potwornych, tych zaś by produkować potrzeba metali kolorowych, w tem najwięcej mosiądzu na łuski, ale i aluminium czy niklu do aeroplanów... Wrychle akcja zbierania wszelkich metali kolorowych stała się miarą patriotyzmu na ziemiach rdzennie niemieckich, a na okupowanych wywołała wręcz czasem odwrotne skutki, bo się społeczności, osobliwie wiejskie, jednoczyły w akcji ukrywania dzwonów kościelnych. Jeden z przedwojennych filmów Leonarda Buczkowskiego pt."Florian", oparty na prozie Rodziewiczówny, o takim właśnie epizodzie dziejów naszych traktuje... Naturaliter, okrom dzwonów, świeczników, klamek, mosiężnych, niklowanych czy miedzianych talerzy i garnków, ofiarą tegoż padły też monety i wkrótce na całym obszarze administracji niemieckiej brakowało tych najpotrzebniejszych pieniędzy: od monet fenigowych poczynając, a na dwudziestomarkówkach kończąc... W monarchii austro-węgierskiej było zresztą podobnie...
  Oto jak to widział "Dziennik Poznański” w dniu 31 października 1916:"Brak monety zdawkowej, zwłaszcza 10- i 5-ciofenygówek daje się coraz więcej odczuć wszędzie, a więc w handlach, bankach, na kolejach, tramwajach itd. Z powodu tego braku zachodzą bezustannie zajścia niemiłe. Znaczki pocztowe, któremi chciano sobie pomódz, okazały się niepraktycznemi, gdyż szybko niszczeją, mianowicie gdy znajdują się w rękach osób ciężko pracujących. Zdarza się bardzo często, że nie posiadający drobnej monety muszą wychodzić z tramwajów, jeśli urzędnicy lub urzędniczki nie mają jej również. Dużo osób odchodzi na dworcu bez biletów i zniewolone są co najmniej podróż odroczyć. Postanowiono kres położyć tym nieprzyjemnym stosunkom. Magistrat poznański wniósł u Banku Rzeszy o pozwolenie na bony miejskie, które mają zastąpić brak monety niklowej i miedzianej, utrudniający w wysokim stopniu handel i przemysł. Dyrekcya zaś kolejki elektrycznej postanowiła zaprowadzić bilety, które będzie można zakupywać od razu w większej ilości." 
   Ano i tu przechodzimy wreszcie do sedna tegoż zjawiska. Oto Reichsbank doprowadził do wydania rozporządzeń stosownych, które dozwalały magistratom i władzom gmin na emisję pieniądza zastępczego, namiastkowego, którego zasięg ex definitione ograniczonym był jeno do terenu tejże władzy magistrackiej, czy gminnej podległej i który winien zawierać deklarację wymiany po wojnie na określony nominał. Aliści, że w rozporządzeniu byłaż i mowa o komendach wojskowych na danem obszarze i o przedsiębiorcach, to rzecz jako już poszła na żywioł, to owych assygnat kasowych, bonów, kwitów i biletów emitował właściwie kto chciał. Na zdjęciu pierwszym macie wyłącznie owe pseudo-pieniądze z miast niemieckich, gdzie rychle im lud przydał miano "pieniędzy nędzy" i jako owe "notgeldy" są one najwięcej znanemi:

Zdjęcia kolejne to już fragmenty kolekcji tyczące się ziem polskich, z których na ciekawsze pozwolę sobie zwrócić cierpliwej Lectorów uwagi. Na zdjęciu wtórym w lewej kolumnie drugi to notgeld miasta Lwowa, który jak widzicie sam jest małym dziełem sztuki edycyjnej. Rewers podobnego innego lwowskiego macie na czwartym zdjęciu (drugi w prawej kolumnie) i ten już tak nie zachwyca. Z pewnością takich możliwości nie mięli inni emitenci, choć i niektóre z tych emitowanych przez nawet kawiarnie, mleczarnie czy zakłady przemysłowe są małymi dziełami sztuki. Ale i bywają koło tego takowe, gdzie na kartce z brulionu wyrwanej i pokawałkowanej awers jeno pieczątka przybita tworzy, a rewers data i podpis właściciela piekarni, czy masarni.


Poniższe otwiera wielce ciekawa asygnata obiecująca jej dostarczycielowi wypłatę równowartości dwóch koron, zatem jeszcze pieniądza c.k. Austro-Węgier (mimo, że rok jest 1919), ale już w nowych złotych polskich, gdy ta waluta zostanie już wprowadzoną. Emitentem zaś jest kawiarnia Lwowska pana Trzaski, czyli mówiąc po ludzku dawniejszy "Zielony Balonik", a dzisiejsza "Jama Michalika" z Floriańskiej ulicy:) 
  W kolumnie prawej ostatnia i przedostatnia to jedno i dwukoronówka miasta Bielska, tak ułożone, by ukazać cechę charakterystyczną większości tych, przez magistraty emitowanych notgeldów: polski awers i niemiecki rewers. Zaś curiozum samym w sobie jest najmniejsza z tegoż zestawu: asygnata wydana przez męża zaufania obozu jenieckiego!
  W tem zastawieniu uwagi bym szczególnej zwrócić chciał Waszej na drobinkę pięciokopiejkową magistratu częstochowskiego, uwidaczniającą zamieszanie z mnogością obiegowego pieniądza (kopiejki na ziemiach od roku już przez Niemców okupowanych!), takoż na awers i rewers "znaczków wartościowych" przez Bydgoszcz/Bromberg emitowanych, podobnie jak emitowane już w 1922 roku przez Bielszowice po niemiecku... na pamiątkę rocznicy powstania śląskiego:). Smaczek kolejny to połówka pięciomarkówki z Kartuz, której stan bynajmniej nie jest wynikiem czyjej niestaranności. Tak też te problemy rozwiązywano: targając owe "monety" o większym nominale na proporcjonalne cząstki ten nominał składające...
 Tu w kolumnie lewej awers i rewers banknotów niemieckiej komendy wojskowej, poniżej awers i rewers "pieniądza namiastkowego" z Kunzendorfu/Kończyc oraz asygnaty zbiórek "na wełnę dla wojsk polskich" oraz Polskiego Skarbu Wojskowego (tego, który finansował Legiony). Bon towarowy ze szpitala psychiatrycznego jest z cokolwiek innej epoki i innej bajki, alem się powstrzymać nie umiał...:)
W zestawieniu ostatnim najciekawszemi zdają mi się asygnaty wydane przez przedsiębiorców jakich żydowskich, których wartości i treści nie znam, bo jidisz ni hebrajskim nie władam, oraz bony zakładów masarskich, gdzie na nazwę tych przewsięwzięć sobie zwrócić uwagi pozwolę...:)

25 lutego, 2014

Odrobina dumy ojcowskiej...V

 Przyjdzie pewnie niezadługo cyklu tegoż ( I, II, III, IV ) poniechać, bo Wachmistrzówna okoniem staje, aliści póki co, paś się, paś... Dumo Ojcowska...:)



23 lutego, 2014

Z nocnych okołoukrainnych rozmyszlań Wachmistrzowych...

  Kredą w kominie te razy znaczyć, gdy się Wachmistrz bieżącej dotyka polityki i nie wiem, zali się to za te prawie ośm lat by więcej jako dziesięć-dwanaście razy zdarzyło... Na tem blogu nie pomnę, a sprawdzać mi czasu nawet szkoda, na poprzedniem z pewnością jako szło o „krzyżowców” z Krakowskiego Przedmieścia przeniesienie, a przódzi jako się prezydencki aeroplan we Smoleńsku roztrzaskał, a uprzednich nawet i nie pomnę, choć wiem, że z początkiem żem tego czynił częściej.
   Aliści, zbrzydziwszy sobie świat polityki obecnej, żem się już jeno na tem skupił, gdzie mam w rzeczy samej jakiego możność wpływania i działania, choć i tu z efektami różnie bywa... Zasadnem zatem byłoby spytać, przecz to ninie się w obowiązku głos zabierać czuję, skoro ani to mój wóz, ani konie, ani cyrk a i małpy nie moje? Najuczciwiej responsować będzie: nie wiem... Ale człek tak ma, że „czasem musi, inaczej się udusi”:) No to i spisałem tych paru refleksyj okołoukrainnych moich, znając naturaliter, że siła opiniotwórcza bloga mego żadna i ci, co tych słów by może przeczytać powinni, nie uczynią tego z pewnością, a nawet gdyby jakiem to gdzie odpryskiem dotarło, to pewnie poniewczasie, bo my Polacy działać lubimy okrutnie, za to gorzej cokolwiek z myśleniem, co genialnie sportretował Fredro („...bo ja rzadko kiedy myślę, alem za to chyża w dziele”- Podstolina „Zemsta”)...
   Primo, co podkreślić muszę, żem całem sercem za temi co moskiewskiego pachołka przegnali i naród z kolan podnieśli. Ot, taka durna romantyczna, jakże polska natura, cóż poradzisz... ale jest w tej sympatii ból szczery, gdy się widzi błąd za błędem czyniony, chcę wierzyć, że w przyszłości nieważny i nie daj Boh, by się miało to zemścić kiedy... Ano choćby zda mi się, że pochopnie owi ogłosili, że tego bledyńca władzy pozbawiają... Nie znam ja ich konstytucyj, ale to co o naszej wiem, luboż o amerykańskiej to tyle, że procedura prezydenta usunięcia długa zwykle i żmudna i wielce by to było azardownem, gdyby tak go można było szast-prast i na pysk, nawet gdyby na to nie raz, nie dziesięć ale i po stokroć zasłużył... Byłoż może poczekać potrzeba, wezwać onego do powrotu, do aktów asygnowania, czas na to jaki naznaczyć, najjawniej dobrej woli dokumentując i dając onemu czas się pokazać jako nieledwie sabotażysta tegoż porozumienia...            Pewno, że ów głupoty uczynił z punktu deklarując, że niczego podpisywać nie będzie, co znaczy ni mniej, ni więcej, jak deklaracyją, że robić nie myśli, a nie znam pracodawcy, co by chciał pracownika trzymać, gdy ów nie dość, że kradnie, psoci, broi, to jeszcze w oczy mówi, że się roboty swojej ani myśli chwycić. Cóż dopiero, gdy pracodawcą jest naród, a pracownikiem nie byle ulic zamiatacz, przez byle kogo i w chwili każdej do zastąpienia możliwy... Jeno, że skoro się żyje w kraju, gdzie choć aby trochę prawo szanują, lub przynajmniej szanować by chcięli, zdałoby się tego we zgodzie z wszelkiemi uczynić zasadami, by wywaliwszy kurwego syna, nie narazić się na to, że ów potem będzie się z tem gdzie po sądach ciągał, imienia pracodawcy na szwank narażając...
  Secundo, że co widzę na wyprzódki się teraz nasi wszelcy politycy i żurnaliści tam wybierają dopomagać, jakoż to się owi mają we własnem urządzić domu... Wielce ja bym z tem był ostrożnym, a to dla przyczyn najmniej kilku... Raz już przecieśmy tę żabę z niemi jedli, bo raz już tej szansy mięli i wszyscyśmy widzięli, cóż z nią uczynili. Wtóre, że nikt nas o to dopotąd nie prosił, tandem nie bądźmyż tu więcej nad papieża papiescy, bo jeśli owe experimentum się nie powiedzie, to kogóż za to winować będą? Siebie, myślicie? O, sancta simplicitas! 
   Dopotąd jeszczem nie posłyszał*, by kto po tamtej stronie za ministrów unijnych eskapadę, mediację i wynegocjowane porozumienie podziękował... A co sarkania było, że owo nie takie, jakiego by sobie życzyli, a że im się krzywe widzi, a że niegodne... Z drugiej znów strony, to oczywiste, że kto z niemi w tej godzinie próby będzie, a daj Boh, przebędą tę dolinę płaczu i łez jako z pomyślnem skutkiem, ten tam in futuram wpływów mieć będzie, tandem tak źle, i tak niedobrze... Uważcież, Mili Moi, że owi nawet dziś nie są na początku tej drogi, której myśmy w 1989 roku poczynali. Trawestując Churchilla powtórzę: „To bynajmniej jeszcze nie jest żaden koniec. To nawet nie jest początek końca. Ale, być może, jest to koniec początku!”. I jakobym te dwa początków końce miał równać ze sobą, to rzeknę, co zda się herezją każdemu, co mizeryję początku lat dziewięćdziesiątych pamięta, aliści zda mi się, jakobyśmy wówczas, w porównaniu dziś z niemi, na skrzyniach ze złotem w bankowem skarbcu siedzieli, a owi na gołym klepisku... I rozumieć potrzeba, że czegośmy na ratowanie niefrasobliwych Greczynów po sakiewkach unijnych wyskrobać nie umięli, a rzecz cała się nieomal o rozpad Unii nie otarła, to to grosze były nędzne w porównaniu do tego, co tu summa summarum potrzebnym będzie, by trupa ukraińskiej gospodarki wskrzesić...
  Tertio, że ich dziś jeszcze niosą uniesień wzniosłych chwile. Znowuż Churchilla przypomnieć by się godziło, bo ten, co tam rządzić będzie, powinien onym ućciwie rzec, podobnie jak w 1940 roku Angielczykom Churchill, że obiecać nie może niczego, okrom potu, znoju i łez, jeno czy owi kogo takiego wynajdą i posłuchają? I czy zrozumieją? Wątpię o tem okrutnie, za to dziwniem pewny, że za lat parę słyszeć tam będziem wyrzekania, żeście nas oto, Polacy, pobuntowali, przywiedli do najostateczniejszej nędzy i porzucili w nieszczęściu... I na potęgę wyliczać będą czegośmy to im rzekomo nie naobiecywali...
  Tertio, co słyszę, że się kraj ów by miał być może podzielić... Ano to i może przypomnieć pora, że z początkiem lat dziewięćdziesiątych, jako się moloch sowiecki był rozpadł, a na Ukrainie i Białorusi niezgorsze pozostały arsenały jądrowe, to wiele z tem miały okcydentalne potencyje zachodu, by onych namówić, iżby owej Rossyi oddały, luboż zniszczyły, gwarancyj za to dostając niepodległości zachowania i terytorialnej integracyi. Szukać mi nie pora, aliści z pewnością temi gwarantami największe atomowe były potęgi, ergo Amerykany, Angielczyki, Francuzy i Rossyjanie, a za Chiny już głowy nie dam. Tandem by się co tam w tę co choć stronę smażyć miało, starczy onego traktatu z bodaj 1992** roku gwarantom przypomnieć i niechaj pokażą, wieleż ich słowo tu warte, bo nijakich nowych nie potrzebują w tej mierze od ONZ ordonansów. Jeno brać i wypełniać! I pomnąc wieleż dla carów moskiewskich wszelkiej maści, białych, czerwonych czy inszych, zazwyczaj traktaty są warte, wielcem ciekaw, ileż dla pozostałych tego sygnatariuszy... Choć, zda mi się, że jako i Polak na doświadczeniach ostatniego stulecia chowany, i jako historyk, odpowiedź tą znam...:((


* głęboką nocą to piszę, to i możebne, że rankiem się słowa te nieaktualnemi okażą

** dopisek z godziny 5.40: okazuje się, że nie jestem jedynym, co ten traktat pamięta. U Vulpiana znajdziecie wszelkie szczegóły owego Moratorium Budapesztańskiego z roku 1994, a nie, jak mi się zdawało, z 1992r i bez Francuzów udziału.

16 lutego, 2014

O naszem pierwszem złocie i nie tylko olimpijskim...

 Ciekaw jestem doprawdy jakaż naród fantazyja poniesie, by "złotych" naszych olimpijczyków fetować i honorować, choć zda mi się, że mimo pozornego tych uniesień żaru, nikt już nie będzie wzorem przodków naszych, koni z powozów im wyprzęgał, by samemu ich ciągnąć... Ale do brzegu, jako Klarka rzecze, opowiedzmy zatem jakież to najdawniejsze są nasze w tych olimpijadach przewagi i zasługi, z extraordynaryjną uwagą naszej pierwszej złotej medalistce poświęconą...
  Najpierwsze, gdy się odbywały, olimpijady nowożytne, państwa naszego przecie na mapie nie było, co nie znaczyło, że Polacy w nich nie startowali. Anno Domini 1908, w Londynie, w barwach USA startował skoczek na trampolinie, co nawet swemu przybranemu krajowi brązowego medalu w tych skokach do wody wyskakał, Jerzy Gajdzik (George Wiliam Gaidzik), zasię w kolejnej, co w Sztokholmie już była w 1912*, startował sprinter,  "Austryjak" ze lwowskiej "Pogoni", Władysław Ponurski oraz "Rossyjanie", w konkursie konia wierzchowego, Sergiusz Zahorski, co później nawet w jenerały armii naszej postąpił, i wielekroć później odeń sławniejszy, Karol Rómmel, o którem tu już pisałem, najwięcej zaś za sprawą jego "odwiecznych" zmagań z inszym znakomitym jeźdźcem naszym, majorem Adamem Królikiewiczem. 
   I to tenże właśnie Królikiewicz na pierwszej naszej olimpiadzie**, w 1924 roku w Paryżu, na Picadorze, wyskakał nam w konkursie skoków brązowego medalu i ten się nam liczy jako olimpijski pierwszy, zasię srebro drużynowe kolarzy naszych (Józef Lange, Jan Łazarski, Tomasz Stankiewicz, Franciszek Szymczyk ), jako wtóry. Na złoto pierwsze przyszło lat poczekać kolejnych cztery, a i tego by może było przymało, bo przed Amsterdamem niewiast do tych igrców nie przypuszczano, a i jako już przypuszczono, toż cały tam czas przeciw temu liczne były protestacyje. Szeptano nawet, że temuż owa zabawa się w protestanckich odbywała Niderlandach, że owi watykańskie histerie względem niewiast w olimpijadach udziału w rzyci mięli...
   Nim przecie jeszcze o tej dziewuszce, co zdrowo zamięszać miała, to jeszcze z kronikarskiego obowiązku dorzućmy, że w tem Amsterdamie Rómmel z drużyną ( Michał Woysym-Antoniewicz, Karol Rómmel, Józef Trenkwald ) zdobyli nam brązu we wszechstronnem konkursie konia wierzchowego, zasię tenże sam Michał Woysym-Antoniewicz z drużyną inszą (Michał Woysym-Antoniewicz, Kazimierz Gzowski, Kazimierz Szosland ) wyskakali w konkursie skoków srebra. By ugruntować poglądu żeśmy nacyja rycerska i najlepiej nam w rycerskich konkurencjach, tandem z koniem i z szablą, to szermierze tam nasi, znowuż kupą ( Tadeusz Friedrich, Kazimierz Laskowski, Aleksander Małecki, Adam Papée, Władysław Segda, Jerzy Zabielski) drużynowego nam zapewnili brązu, za to tradycyi tej wbrew kolejnego przywieźli wioślarze, czyli czwórka ze sternikiem ( Leon Birkholc, Franciszek Bronikowski, Edmund Jankowski, Bernard Ormanowski, Bolesław Drewek -sternik).
  Dziewuszką, o której żem się tak familiarnie poważył, była Halina Konopacka, z dawniejszej naszej szlachty się wiodąca, o której już i Zygmunt Stary wspominał***, a i cokolwiek z Tatarami spowinowaconej, co i poniekąd w rysach Mistrzyni naszej widać: 
nawiasem wielce urodnych rysach, skoro okrom medalu, przywiozła z tej olimpiady i tytuł : Miss Igrzysk...
  Z Rawy Mazowieckiej się wiodąca, wrychle dokazała, że jest talentem sportowym samorodnym i zgoła na światową miarę... Czegobądź się nie tknęła, przychodziło jej z łatwością, niczem Mozartowi komponowanie. Prawdziwie, jako olimpijczykom antycznym, co to nie jechali by swoje przebiec i do dom wrócić, ale mierzyli się ze sobą w konkurencjach kilku, owa równie łatwo radziła sobie z nartami, rakietą tenisową, jazdą konną, pływaniem oraz grą w koszykówkę czy wielce wówczas w Polszcze popularnego, choć nie wśród niewiast, szczypiorniaka... Niewiasty, co w owych czasach za kierownicę chwytały, nieledwie jako dziwowisko cyrkowe palcami wytykano; Konopacka nie tylko zasiadała za kierownicą - ona startowała w rajdach!
   Ponad wszystko jednak insze okazała się lekkoatletką, przy tem spomiędzy początkowych zabaw w skoki, biegi i oszczepem zabawy czy kulą, zasłynąć miała jako dyskobolka****. Rzecz poczęta poniekąd przypadkiem, bo gdy jej raz pierwszy dysk dano, ów się jej nie nadto widział, ale uznała, że nieciężki, to i spróbuje. Miotnęła niem z miejsca, samem ramion wyrzutem, ani wiedząc o jakich technikach i obrotach dla siły wyrzutu uwiększenia... i z punktu wysłała go w okolice ówcześnego rekordu Polski, który nawiasem potem ze dwadzieścia razy podwyższała.
   Na nartach jeszcze przezwano ją "Czerbetą", o co do dziś spory czy to być miała czerwień i kobieta, czyli też dla czerwoności nieodłącznego beretu, który miał się stać jej znakiem firmowem. Z tem, że na nartach jeszcze jeździła i w swetrze czerwonem, zatem może to i o to pierwsze szło...
   A przecie sport to nie jedyne jej pasje! Znał ją i fortepian, hafty artystyczne jej nieobce, pisała i drukowała poemy swoje, aliści nie dla nich chyba jednak ją wdzięcznie w "Ziemiańskiej" na pięterku przy swem stoliku słynnym witali "Skamandryci", ile dla uroku osobistego, promiennego uśmiechu i niezwykłej zgoła vis vitalis, zarażających wszytkich wkoło niezmąconym optymizmem.
   W Amsterdamie jest jedną z faworytek, bo jest rekordzistką świata. Rzuca w deszczu, początkiem nieszczególnie, ale rzut drugi jest nowym rekordem świata (39,62 m) i odbiera rywalkom wszelkie nadzieje! Po raz też pierwszy w dziejach na olimpijskim stadionie nam "Mazurka" grają... pułkownik Kazimierz Glabisz, prezes PKOL, w loży honorowej śpiewa go tak, że się przez orkiestrę przebija, przy czem... ryczy jak bóbr, łez się swoich nie wstydząc!
  Wracającej z Amsterdamu Konopackiej wyszła na spotkanie delegacja rządowa, zaprosił ją na spotkanie sam Marszałek, co niby rewerencji szczególnej do sportu nie żywił, przecie w słowach, któremi ją powitał, zawarł to, co z punktu widzenia państwowowca najcenniejsze*****. Wkrótce Konopacka sławą swą przyćmiewała największe nasze ówczesne gwiazdy filmowe, z których większością zresztą była zazwyczaj dobrze znajomą, jeśli nie zaprzyjaźnioną. Jednem z ubocznych efektów owego powitania przez delegację rządową było i to, że się w niej do szaleństwa zakochał pułkownik Ignacy Matuszewski, ówcześny dyrektor departamentu w MSZ i poseł w Budapeszcie, a wkrótce de facto minister finansów******, świeżo co rozwiedziony*********. Adorował ją frontalnie i z flanki tak długo aż uległa i wyszła zań, za sposobnością przysposabiając mu miana "męża silnej ręki":)). Zbyszewski wspominał, że "oboje mieli wielki dryg życiowy" i "od rana do nocy byli wariacko czynni". Nie będę wyliczał szczegółowo w czem się udzielali, ale prawdziwie oboje zasłużyli na miano "królów życia".
   We wrześniu 1939 to Matuszewskiemu została powierzona słynna już dziś misja ewakuacji blisko 80 ton polskiego złota, z której wywiązał się wzorowo, a pani Halina przyłożyła do niej jak najbardziej dosłownie swoją rękę, a ściślej ręce, bo to ona właśnie prowadziła jeden z autobusów całej kolumny!  Gdzieś w tem całem zamęcie i ratowaniu złota publicznego, straciła najcenniejsze swe złoto prywatne, czyli walizkę, gdzie między inszemi miała swój amsterdamski medal...
  Matuszewski zmarł w Nowym Jorku w 1946, zaś pani Halina wyszła raz jeszcze za mąż, za przedwojennego kolegę-tenisistę Jerzego Szczerbińskiego, ale gdy i ten pomarł, poświęciła się już wyłącznie swoim pasjom do rymów i nowej: do malarstwa, w czem odnosiła niemałe sukcesy. Pomarła na Florydzie w roku 1989, trzykrotnie po wojnie jeszcze Polskę odwiedzając. między inszemi kibicując jeszcze słynnemu meczowi lekkoatletycznemu naszego wunderteamu z zespołem USA z Moskwy wracającym. Wyniki ówcześne z rzutu dyskiem niewiast, mimo 30 lat od Amsterdamu minionych, niewiele nad dwa metry od jej rekordów były lepsze...
 ________________________
* W towarzyszącym olimpiadzie Olimpijskim Konkursie Sztuki i Literatury wziął udział Antoni Wiwulski, autor Pomnika Grunwaldzkiego w Krakowie.
**prosili nas po prawdzie, niepodległości doceniając, na letnią już w 1920, do Antwerpii, aliści cokolwiek ważniejsze na ten czas sprawy na głowie mając, jako chociażby Tuchaczewski na Warszawę ciągnący, przyszło podziękować...
*** "Konopaccy z chętnym i wiernym umysłem, godnie i z niezachwianą przywiązania wytrwałością, Ojczyźnie służyli..."

**** W lekkoatletycznych mistrzostwach Polski w 1928 roku startowała w dziesięciu konkurencjach. W siedmiu z nich była pierwsza!
*****"Ach, to pani zdobyła dla nas złoty medal gdzieś w Amsterdamie. To dobrze! To służy Polsce!". O dziwo, gmin rozumował podobnie, porównując jej zasługi w krzewieniu sławy Polski do zasług...Kiepury :) Powtarzano, że "co Kiepura pyskiem, to Konopacka dyskiem!":)
****** nominalnie funkcja ta się zwała kierownik Ministerstwa Skarbu. Matuszewski, syn znanego krytyka literackiego, również Ignacego, zagorzały piłsudczyk w 1917 wespół m.in. z Melchiorem Wańkowiczem próbował pobuntować oddziały I Korpusu Polskiego w Rosji, wierne gen. Dowbór-Muśnickiemu. Później stał na czele Oddziału II Sztabu Generalnego odpowiedzialnego za wywiad i kontrwywiad i powiedzmy to uczciwie: jednego z głównych zasłużonych autorów wiktoryi naszej w polu. Co do zasług lat wojny następnej, to okrom niewątpliwej zasługi złota naszego wywiezienia, moje o niem sądy wielce mięszanej są próby. Jest świadectwo, że w przeddzień samobójstwa Wieniawy, o którem żem tu pisał wielokroć, nawiedził Długoszewskiego, czy ściślej rzec będzie: naszedł właśnie Matuszewski, pospołu z Wacławem Jędrzejewiczem, sanacyjnym ministrem oświaty i z majorem Henrykiem Floyar-Rajchmanem (współdowodzącym eskapadą ewakuacyjną złota polskiego) i mięli z niem długiej a burzliwej rozmowy, której nie inaczej zapewne by rozumieć należało, jak wyrzutów, czy i jakiego sądu kapturowego imieniem piłsudczyków najzajadlejszych, za przyjętą od Sikorskiego przez Wieniawę posady. Czy to jenerała do skoku samobójczego skłoniło i czyni w/w moralnie za to odpowiedzialnemi? Dalibóg, nie wiem... :( 
********* Stanisława Kuszelewska, działaczka skautowska, pisarka, tłumaczka i działaczka społeczna (fanatyczka ogrodów jordanowskich) a i Polskiego Radia wielka pionierka, którą Matuszewski poślubił w 1917 roku w Mińsku i z którą miał córkę Ewę, porzuciła go dla Ludomira Rayskiego, generała, szefa Departamentu Lotnictwa MSWojsk, a później ostatniego naszego przedwojennego dowódcy lotnictwa. W czasie wojny Rayskiemu udało się nie wpaść w ręce Sikorskiego, bo pewnie skończyłby internowany na słynnej Wyspie Węży, ale zgłosił się po jakikolwiek przydział do RAF-u. W rezultacie latał jako zwykły lotnik , m.in ze zrzutami nad Polskę, a nawet dwukrotnie nad powstańczą Warszawę, gdzie na dole w tym czasie jego żona służyła w kwatermistrzowstwie pułku "Baszta", zasię pasierbica Ewa Matuszewska w temże pułku kierowała sanitariatem (została rozstrzelana przez Niemców 26 września po zajęciu przez nich szpitala przy alei Niepodległości 117)

P.S. Jakkolwiek by to nie wyglądało dziwacznie (post scriptum do przypisu:) pozwolę sobie dla wygody Lectorów tutaj powtórzyć link do dawnej Torlinowej notki o córkach trzech spośród głównych aktorów (Dowbór-Muśnickiego, Matuszewskiego i Wańkowicza)  "puczu bobrujskiego" w sztabie I Korpusu w maju 1918 roku. Zważywszy na tragiczne fatum, które je wszystkie dotknęło, może i dobrze, że pozostali główni tegoż spisku aktorzy: Leopold Lis-Kula i Przemysław
 Barthel de Weydenthal potomstwa nie pozostawili, ginąc zbyt szybko po zdarzeniach opisanych....

http://torlin.wordpress.com/2011/09/10/trzy-corki/

12 lutego, 2014

O wyrazach dawnych znaczeń pozbawionych część XII i wciąż pewnie nie ostatnia...

  Poprzednich żem jedenaście, jeśli komu tegoż cyklu ciekawo, tutaj pomieścił (III, III, IV, V , VI, VII , VIII, IX , , XI ), luboż podług kategoryj po prawicy uwidocznionych...
rozwieść - dziś koniecznie z "się", cóż znaczy, tłomaczyć nie muszę. Antecessores naszy pod tem przecie rozumięli "odradzić", "zażegnać", "powstrzymać" (u Marcina Bielskiego fragmentum w tem sensie: "Przyjechał legat papieski, chcąc bitwę rozwieść z Moskwą". Takoż i u Piotra Kochanowskiego rzecz insza, takoż z tego słówka użyciem: "Ociec ubogi, już zeszły, nie mógł rozwieść mu tej drogi".) Aliści znaczyło ono jeszcze rozprzestrzenianie jakie, rozszerzanie, najczęściej rozumiane jako granic luboż wiary, jako w Biblijej Lepolity stoi: "Pan Bóg twój rozwiedzie a rozprzestrzeni granice twoje".
rozwody - nibyż podobnie, a przecie inaczej, bo tu o rozmowach po próstu mówimy:), choć rozumianych więcej jako wywody, rozprawy, niźli plotki i pletnie luboż głupotki przy kielichu jakie... "Powiedział te rozwody filozofa onego"(Rej) luboż "i też s nimi rozmaite tańce stroisz i miłe rozwody wywodzisz", jako stoi w anonimowem "Sądzie Parysa, krolowica trojańskiego" Anno Domini 1542 wydanem...
rozenek - takoż rozynek i rożynek, to rodzynek po prostu:), a kto tego z rożnem wiązał małem, to temu kolejna zagwozdka, bo staropolski
rożen - palec wskazujący znaczył ("anim mu dwu ran krwawych w palec, który zową rożen, nie zadał", jako czytamy w wydanych staraniem Kuraszkiewicza i Wolffa (Kraków 1950) "Zapisków i rot polskich z XV-XVI wieku z ksiąg sądowych Ziemi Warszawskiej". Wtóre różna znaczenie i takoż nie kulinarne to oręż rapierem zwany, a później i czasem tak i szpadki wołano, choć tu już w zaniku było i znaczenie słówka samego, a i szpady na ziemi naszej zawżdy w mikrości stały... ("Chłop żadny, okrutny, s rożnem żelaznym a s długim nożem" jest w szesnastowiecznem "Żywocie ojca Amandusa". A skoro nam ów żadny" poboczem wylazł, to objaśnijmy, że taki znaczył kogo szpetnego, wstrętnego, obrzydliwego, a pochodzące od tego "żadzić (się)" tyleż znaczyło, co nasze "brzydzić"... Byłoż i znaczenie trzecie, także militarne, gdzie ów rożen, to ostrokół - pale kończysto zakończone, na fortalicjach przeciw wrogowi wkopywane, jako nam "Kronika turecka" Konstantego z Ostrowicy opisuje: "Przekop usypano i wał, na którym rożny gęsto otykano".
ród - który właściwie i dziś jako familiję pojmujemy, znaczeń miał wielekroć więcej, bo i płeć "Między wszymi ludźmi obojga rodu", ale i naród cały jako wynika z kontekstu w Biblijej Królowej Zofii użytego, czyli też pokolenie nawet jako tego zapisał Szymon Budny: "dni na dni Bóg mu przyczyni, a lata jego jako ród a ród".
różaniec - okrom dziś nam pospolitego znaczenia religiją umocowanego, to był po prostu ogród różany ("okna te otwierają się na rozkoszne ogrody i różańce włoskie" Samuel Twardowski), ale także i...rumieniec:) gdzie znów Twardowskiego o exemplum poprosimy: "Wiecznym różańcem jagody [policzki-Wachm.] jej kwitną".
różnić się - dziś można pięknie i niepięknie... Za przodków naszych raczej to wtóre, bo to po prostu znaczyło się wadzić, kłócić i awanturować naprawdę porządnie...
rubryka - dziś oczywista, dawniej jeno kredę czerwoną znaczyła: "Obraz postrychnął rubryką i rumianym go uczynił" jest w Biblijej Leopolity, zasię Skarga gdzie o kim wspomina, że się "podpisał rubryką".
ruch - co dziś wiadome, drzewiej znaczyło gada jakiego, robaka czy i żyjątko jakie maluśkie. Zdarza się tego spotykać z przydatkiem "ziemny" lub "wodny", co rzeczy nieświadomego całkiem już zmylić może...
rug - dziś już jeno ze zwrotu o "rugach pruskich" znany, luboż z czynności "rugowania", którą najprościej rzec będzie, że pojmujemy jako exmisyi rodzaj, jako prawem (choć czasem kaduka) wsparte, wyrzucenie kogo z jakiej nieruchomości czy  majętności, słowem z ziemi, czy inszej substancyi wyzucie. Tem zaś czasem przodkowie naszy trzech aż i całkiem odmiennych słówku temu rozumięli znaczeń, a to mianowicie najpierwej jako śledztwa czy inszej inwestygacyi i w tem sensie znamy sformułowania u Marcina Bielskiego zapisanego, iże "rugu szlachta nie chciała między sobą mieć, trudno [zatem-Wachm.] było wymacać winnego". Znaczeniem wtórem był zamęt jaki, chaos, co wybornie odmalował Wacław Potocki "W uszach trąb, bębnów szumu, w głowie pełno rugu". I nareście sens słówka trzeci, jako zmarszczka jaka, fałda, czego znów u Potockiego dowód znajdziemy: "puściwszy z czoła pomarszczone rugi". 

09 lutego, 2014

O sztuce przeżywania wieczorów tanecznych III...

 Dwie pierwsze części tegoż pomału się tworzącego cyklu znajdą Lectorowie w notach ubiegłorocznych (I, II), w nich zaś znów linków niemało do inszych, dawniejszych,  o karnawałowej tematyce... Dziś nam wypadnie, by czego nowego popisać, balami się zająć cesarskiemi. Cesarza, ma się rozumieć, Franciszka Józefa...:), a assumptem niejakiem do tejże noty były słowa wyczytane w posłowiu Michała Baczkowskiego sub titulo "Stanisław Mackiewicz i "piękny wiek XIX", do zbioru esejów "Był bal" wspomnianego, esejów bynajmniej zresztą nie o balowej czy tanecznej tematyce : "Także w ich epoce tytułowy "bal" był stałym elementem życia ówczesnych elit społecznych. Pełnił (zwłaszcza bal dworski) jednak już zupełnie inną funkcję niż ten z lat 1814-1815*.Stał się swoistym targiem matrymonialnym, obiektem marzeń urzędników średniego szczebla, a zwłaszcza ich małżonek, a także miejscem selektywnie pojętej egalitaryzacji. W drugiej połowie XIX stulecia na wiedeński bal dworski wstęp miał każdy oficer cesarsko-królewskiej armii, niezależnie od piastowanego stopnia oraz pochodzenia społecznego. Arystokrację urodzenia zastępowała powoli nie tylko arystokracja pieniądza, ale także arystokracja zasługi, rozumiana m.in. jako uczestnictwo w zaszczytnym przywileju obrony państwa. W rezultacie w stolicy monarchii naddunajskiej habsburskie arcyksiężniczki były proszone do tańca przez pospolitych podporuczników."
   Ano i tego właśnie poczytawszy żem się sielnie nad temi nowo, jak widać, tworzonemi mitami, zadumał... Bo prawda w tem jakaś jest i może nawet nie całkiem taka, jako w tych facecjach z ongi osławionego Radia Erewań, o tem jegomościu, co to mu w Moskwie ponoć automobil podarowano, z tem, że po wnikliwszej analizie się pokazywało, że nie w Moskwie, a w Peterburku, nie automobil, a bicykl i nie podarowano, a ukradziono... Wiem ja, że próżna mi rzecz wojować z ćwierćprawdą nakładem w tysiące idącym, ale popróbuję, co mogę...
  Rzecz najpierwsza to ta, że nie każdy się tam mógł dostać oficyjer, a jeno taki, co był jakiegobądź c.k.orderu dumnym nosicielem. Nibyż różnica drobna, ale też i z punktu owa gołowąsów bez zasług eliminowała, podobnie jak jakich intendentów, lazaretmajstrów czy inszych służb traktowanych cokolwiek pogardliwie, gdzie jaki taki mógł na order jaki liczyć co najwyżej z tych, co to za wysługę lat dawano, choć w c.k. armii ów był nominalnie "za wierną służbę"... Jak zwał, tak zwał, z pewnością nie obaczył go w zwyczajnem trybie, nikt z tych, co najmniej lat nie przesłużyli ze dwudziestu**. Insza furtka, przez którą taki "pospolity podporucznik" mógł się na balu cesarskiem znaleźć dotyczyła jedynie oficyjerów garnizonu wiedeńskiego, a wynikała z prozaicznej okoliczności, że towarzystwo, osobliwie męskie, na balu tem wiekiem znacząco przekraczało średnią i z całą pewnością długotrwałe taneczne pasaże nie były tem, o czem marzyli:) Insza, że i część z nich niemała pokazywała się tam jeno z poczucia obowiązku, luboż w nadziei na jakich spraw swoich pomyślne protegowanie u inszych person znaczniejszych. Tak czy siak jedno i drugie wymagało raczej działań zakulisowych, czy wręcz bufetowych, a tych niepodobieństwem było czynić w małżonek przytomności... Dwór, świetnie o tem wiedząc, zawczasu starał się zadbać o to, by ów niedostatek jakie dwie setki oficyjerów rekompensowały i tu rzeczywiście nie liczył się stopień, zasługi, pochodzenie czy znajomości. Liczyła się prezencja...:) Mamy opis takiej selekcji w memuarach ówczesnego szambelana cesarskiego Mariana Rosco-Bogdanowicza:
"Już wcześniej, przed oznaczoną godziną, wielka sala komendy roiła się od [...] młodych oficerów od jednej do trzech gwiazek [leutnanci, czyli owi "pospolici podporucznikowie", oberleutnanci i hauptmani - Wachm.], in volter Galaadiustierung, której jednym z niezbędnych warunków były kunsztownie "na glanc" wyszwarcowane buty - broń Boże nie lakierowane, a to z tego powodu, że "Najjaśniejszy" lakierowanych butów nie nosił i ich przy mundurze nie uznawał..."  Do tegoż to towarzystwa wychodził inspekcyjny generał i chodząc od jednego do drugiej oglądał każdego niczem handlarz koni. Nazwiska wybrańców odnotowywał adiutant i przekazywał ochmistrzom cesarskim, by młoda kadra nie miała problemu ze wstępem. A że takie problemy być mogły świadczą nam znów pamiętniki cesarskiego kamerdynera, Ketterla, opisującego przypadek pewnej, ponoć wielce urodnej damy, która nibyż po tatusiu hrabim problemów mieć nie powinna, cóż, gdy tatuś z piekarzówną mezaliansować raczył i tem swej progeniturze wstęp na dwór zamknął... Byłaż po prawdzie furteczka w tem drobna, mianowicia dama bodaj raz przyjęta przez cesarzową, luboż w razie jej braku, przez tą z arcyksiężnych, której poruczono obowiązki "pierwszej damy" dworu, z punktu zaszczytu tego dostąpić mogła. Cesarzowa Sissi ani słyszeć o tem nie chciała, by piekarzównie audiencyi udzielić, zatem dopieroż gdy ją był anarchista Lucheni przeniósł był pilnikiem do aniołków, pojawiły się niejakie widoki, aliści znów arcyksiężna Maria Teresa (wdowa po bracie cesarza, Karlu Ludwigu-Wachm.) okazała się nieubłaganą i dopieroż po dwudziestu latach starań, arcyksiężna Maria Józefina, matka przyszłego i ostatniego cesarza, Karola, zadośćuczyniła marzeniom nieszczęśnej...
   Do naszych znów biednych wracając poruczników, to spomnieć się godzi, że ich udziału jednak nie ceniono nadto wysoko. W początkach panowania Franciszka Józefa, gdy ów był jeszcze młodziutki (wstępował na tron jako osiemnastolatek-Wachm.) i tańcować raczył z prawdziwym talentem i zapałem, hrabina Scharnhorst właśnie do oficerów na balu go porównując, wynosiła pod niebiosa jego przymioty: 
"Bez schlebiania mu, jest on najlepszym tancerzem, a zarazem wcale się nie męczy. Niemożliwe jest stwierdzić do czego to doprowadzi. Oficerowie tańczą z obowiązku i bez chęci, najlepiej jak potrafią; hrabiny mdleją z rozkoszy, gdy cesarz którąś z nich poprosi do tańca. Rzucają się w tan, jak na dźwięk rogu Oberona, a swoje szczęście spijają dużymi haustami."  Ale i leciwy Franz Josef był gospodarzem wielce dwornym i uprzejmym, czego się nie da powiedzieć o niemieckim Wilhelmie, który osoby z którymi chciał podczas balu zamienić kilka słów, kazał przywoływać do podwyższenia, gdzie siedział, podczas gdy gospodarz balu wiedeńskiego krążył między balującymi i sam do wybranych podchodził. Po jego zachowaniu nikt by się nie domyślił, że ów z wiekiem i z rosnącą lawiną osobistych nieszczęść, których mu los nie szczędził, tych balów po prostu nienawidził. Nawykły chodzić spać między ósmą a dziewiątą wieczór (wstawał o trzeciej w nocy i zabierał się za urzędowanie - Wachm.), musiał to mieć za nieznośną torturę, że na tych balach musiał trwać aż do grubo po północy... Bywało, że w ostatnich latach przysypiał w trakcie pogawędek i raz nawet ponoć, ostatkiem sił dostrzegając już jeno sylwetkę prezentowanej mu damy, pomylił ją z kamerdynerem Ketterlem i raczył był jej udzielić drobiazgowej instrukcji na temat tego, co zrobić powinna przy przy jego porannej toalecie:)
  Sam bal, pozorowi wbrew, nie oznaczał jakich atrakcji szczególnych i odbywał się według zasad uświęconych wieloletnią tradycją, a po prawdzie nudzących jak flaki z olejem... Otoż po prezentacji cesarzowi najznamienitszych i po przejściu całej parady w mundurach i Staatskleidach*** najjaśniejszy pan zasiadał na podwyższeniu, orkiestra - oczywiście pod batutą Straussa****:) - punkt dziewiąta trzydzieści rozpoczynała walca, potem po parominutowej przerwie na nowy dobór partnerów, obowiązkowa polka, znów pauza, kadryl trwający dwadzieścia minut i kotylion ciągnący się niemal godzinę, no ale przecie trudno wymagać, by się te parenaście setek kotylionowych par, odszukało w wirowym tańcu w ciągu chwil paru...:)
   Oczywistem zatem, że po tak srogich zmaganiach i umęczeniach godziło się dać balującym jakiego wytchnienia i temuż służyła kolacyjka lekka, serwowana cesarzowi, arcyksiążętom i zaproszonym znakomitościom do stolików, a reszcie herbowego, dyplomatycznego i mundurowego tałatajstwa oferowana w przyległych do sali balowej bufetach, gdzie zresztą mało kto się najeść zdążył, bo wypadało być na powrót w sali balowej przed cesarzem, a że temu podawano pierwszemu, przy tem ów nie zwykł się z jadłem ceregielić, to i czasu było kaducznie na to posilenie się skąpo, osobliwie, że tłum był zawsze najmniej parotysięczny. Złośliwcy twierdzą, że to tym właśnie okolicznościom nadzwyczajną popularność zawdzięczały dające się przemycić w torebkach czekoladki, wzmocnieniu służące i zgrabne piersióweczki, linii fraków i mundurów nie psujące...:)
    A skorośmy przy czekoladkach to godzi się spomnieć i o balu zakończeniu, gdzie wychodzący przechodzili szpalerem lokajów z tacami, na których pożegnalne leżały czekoladki z podobizną cesarską, jedynie na bal ten zamawiane i jedynie wtedy (oraz podczas audiencji cesarskich) podawane. Ano i wtedy ponoć wszelkie pękały hamulce, hrabiny, niehrabiny, jenerałowie, ambasadorowie czy i swołocz wszelka insza, porywało tego garściami, upychało po torebkach, kieszeniach, czakach i gdzie tam się jeszcze zmieścić dało...:) Pierwotkiem żem mniemał, że to dla głodu nasycenia, przecie po namyśle żem k'tej był przyszedł konstatacji, że skoro to był dowód widomy zaszczytu bywania na dworze, to najpewniej owe czekoladki miały i później jakiego obiegu wtórnego, na podobieństwo owych muszelek na plaży zbieranych dla dowodu bycia nad morzem. Być i może, że darowywane następnie jakiem mniej zasłużonym krewnym czy przyjaciołom miały podkreślać wagę osoby własnej, tudzież onym z kolei służyć do popisywania się w kręgach własnych...:)
_______________________
* Baczkowski aluzjuje tu do Kongresu Wiedeńskiego, który nazywano "tańczącym kongresem" sugerując tąż nazwą, że najważniejsze sprawy negocjowano i ustalano na balach rozlicznych. co jest prawdą w najlepszym razie połowiczną. Cały tekst w St.Cat-Mackiewicz "Był bal", Wyd.Universitas Kraków 2012 s.439 i n.
** Nawiasem to taki jenerał Galgotzy służył w armii lat 57, dożywając wieku 92 lat i ani myśląc o jakiem stanie spoczynku. O jegoż zaś umyśle w tem wieku późnem niechaj świadczy anegdota o niem rozgłaszana, że gdy ministerium wojny zażądało odeń rozliczenia się z wydatków na stanowisku gubernatora Bośni i Hercegowiny, ów odpisał pierwotkiem: "Otrzymałem trzy miliony koron. Wydałem trzy miliony koron" ( w rzeczywistości chodziło "zaledwie" o 20 tys.koron. -Wachm.). Minister wojny czując się tu dotkniętym srodze i domniemując jakiego lekceważenia (miał niższy stopień generalski-Wachm.), zażądał kategorycznie szczegółów, na co otrzymał kartkę ze słowami: "Otrzymałem trzy miliony koron. Wydałem trzy miliony koron. Kto nie wierzy, ten jest osioł." Cesarz Franciszek Józef, do którego minister popędził ze skargą, oddał mu ponoć kartkę po przeczytaniu z uśmiechem i słowami: "Ja wierzę..."
*** Fraki dworskie, podobne do szambelańskiego, z sutym szamerowaniem, plus naturaliter szpada (zostawiana w szatni) i dwurożny stosowany kapelusz. Fraki pospolite tolerowano jedynie u tych przedstawicieli gminu, których przyjąć wypadało, a od których przecie wymagać trudno, by się zachować umieli, zatem paradowali w nich jedynie burmistrz Wiednia, niearystokratyczni posłowie parlamentarni i ambasador USA, nieświadomi tego, że się odznaczają niczem Żydzi z żółtą gwiazdą pośród tłumu.
**** do 1870 Johanna (syna) potem raczej pod komendą któregoś z jego synów: Josefa lub Eduarda, aż do rozwiązania Orkiestry Straussów w 1901 roku

05 lutego, 2014

O lutowych czynnościach gospodarskich...

  Styczniowych porad podawszy ninie, dzisiaj bieżym ku lutowemu rozdziałkowi "Memoriale Oeconomicum" z 1616 roku:

" Luty przynosi febry i piersi bolenie,
Czego chcąc ujść, bierz miernie picie i jedzenie.*

- [...] Przekopy około ról, pól, łąk, ogrodów czynić dla szkody przejazdu.**
- Cebule, marchew na nasienie sadzić według czasu, jeśliże rany rok będzie.
- U drzewa niepotrzebne gałęzie okrzesywać, z wąsienic obierać, okopywać, także kostki sadzić*** i siać według czasu, bo jeśliby jeszcze zimna były tedy to na Marzec zachować.
- Gałązki na szczepienie obłomywać i młode drzewka przesadzać w ostatniej kwadrze.
- Cielęta na chowanie wałaszyć w ostatniej kwadrze.
- Wina z fasy do fasy przetaczać abo odtaczać w ostatniej kwadrze, w jasny dzień a gdy południowe wiatry wiać będą...[...]
- Drzewo na budowanie rąbać w ostatniej kwadrze.
- Stawy narybiać w ostatniej kwadrze.
- Rozsadę siać w wigiliją ś.Piotra Katedry***abo w wigiliją ś.Macieja [...]
- Z rzepnice i ze lnu olej bić kazać, a ten do lamp, abo kaganków, także do mazi może być używany; także makowy, lniany, konopny olej na post bić kazać i potym go przekupkom baniami przedawać ku postowi, a wiedzieć wiele kwart w banię wnidzie.
- W tym miesiącu ma gospodarz pilności przyłożyć, aby zboże wymłócił z sąsieków, bo pod ten czas i potym szkodę wielką myszy w nim czynią.
- Tegoż miesiąca może pniaki sadzić, w któreby kto przez rok chciał szczepić, także i drzewka, gdy już miazga w korę wnidzie; bo takiego drzewa, które w Lutym szczepione bywa, chrobacy nie toczą i w owocach się nie rodzą.[...] 
- W tym miesiącu, około piątego dnia tego miesiąca, nasienia ogrodne mogą być z ziemią zmieszane w garncach, aby tym prędzej wzeszły; nie trzeba go jednak długo w ziemi mieć, aby nie puściło.
- Gnój ze stajen i z obor wyprzątać i na pole wywozić, a zwłaszcza na jęczmienisko, na schodzie miesiąca; także na płonne role a trzeba go zaraz rozrzucić po rolej.
- Tegoż miesiąca może marcowy jęczmień siać, tydzień przed zapusty, albo tydzień po zapuściech.
- Dziewkom kazać prząść, pierze drzeć, rzepę obierać i zagniłą  jarzynę i owoc dla wieprzów krajać, powrosła i powrozy robić.
- Troiste nasienie siać do 12 dnia Lutego, aż do 22-go dla bydła, to jest zmieszać: jęczmień, owies, wykę i gorczycę i tak to wszystko niech roście i potym, gdy podroście bądź zielono, bądź też gdy się dostoi, żąć i tym zimie bydło karmić. A ma być na dobrze uprawnej i ugnojonej rolej siane. 
- Ogrodów dojźrzeć, aby je na wiosnę gnojem uprawiono, podorano i, coby potrzeba było, uczyniono.
- Przędziwa ze lnu dać poprać, aby tym bielsza przędza do robienia płótna była.
- Na winnice, kto je ma, albo dla wina do ogrodów gnój wozić.
- Laszczki do podpierania wina strugać.
- Mosty naprawiać, przez które bydło chodzi i ludzie jeżdżą, chodzą i rzeczy wożą.
- Prosiąt, które się tego miesiąca rodzą nie bić, ale je wychowywać, bo przyszłej wiosny i lata, gdy ciepło nastąpi, łacniej się wyżywić i wychować mogą.
- W Styczniu i w Lutym mąki jako najwięcej kazać namleć, by i na cały rok, bo taka trwała bywa na chowanie [...]
- Tegoż też miesiąca gdy się orać będzie godziło, pług gotować na rolą i począć orać na bób, groch, wykę i te rzeczy siać.
- Gniazda ptastwu domowemu naprawiać, aby się mnożyć mogło; gniazda wymiatać, także i kokosze.
- Folwark bydłem opatrzyć, jeśliże go co zimą ubyło.
- Pszczoły kupować i na pewne miejsce stawiać, aby mu się przyuczyły.
_________________________________

* próbowałem nawet przez całe pół dnia, aliści zda mi się to wyrzeczeniem nad miarę....:((
** przyznam, żem w kłopocie. Rozumiałżem tego, jako napomnienia, by ochędożyć melioracyją, by roztopy wiosenne przejazdów w kapięl nie odmieniły błotną, przecie nie zda mi się, by praktykowi takiemu jak Zawacki iście szło o mitrężenie czasu i trudu na ziemi lutową grudą czasem i na półtora łokcia zmarzłej...:(
*** jak kto tego pomiarkować nie poradzi, do spółcześnego agricoli odeszlę, co tegoż samego jeszcze zażywa konceptu:
http://www.agrinpol.pl/nasiona
**** Z pewnością idzie o 22 Lutego, Święto Katedry św. Piotra, http://am.jezuici.pl/arc/arc_016.htm , za uprzejmością Vulpiana Jegomości, co ongi tegoż linku wyszperał:)
*****24 Lutego


P.S. Będąc już dobrze na wsiadanym, publikacyi tej noty nie inaczej  mi doczekać przyjdzie jak w drodze, zasię z górskich mych włości być i może utrapienie z internetem jakie, tandem nie turbujcież się, jeśli zacichnę na niedziel półtora, a jeno noty uszykowane ukazywać się będą...

02 lutego, 2014

O dniu Bemowi bodaj najtragiczniejszem...II

   Wystawiając w części pierwszej cyrkumstancyj szturm Paskiewiczowy na Warszawę, a ściślej na Wolę, poprzedzających, przepomniałżem rzec co o zawiłościach w dowodzeniu sprawionych czy to Krukowieckiego bezmyślnością, czyli też przyczynami inszemi, a które się w krytycznej godzinie wielce zemścić miały... 
   Spodziewając się wroga gdzie od południowej czyli też od zachodniej Warszawy strony, podzielono wojsk naszych na dwa korpusy pod jenerałami Umińskim i Dembińskim, których linie stykały się ze sobą wpodle reduty nr 56 na Woli, z tem, że owa reduta nibyż była jeszcze w pasie Umińskiemu przyporządkowanem. Przecie komendy nad nią oddano świeżo awansowanemu na jenerała brygady Sowińskiemu*, a że reduta owa największą była i w rzeczy samej najsilniejszem punktem pozycyj naszych, tandem może i jenerałowie postrzegali jej jako swoiście samodzielnej. Moc tejże pozycji paradoksalnie zadziałała na jej szkodę, bo się jenerałowie naszy ataku spodziewali raczej na słabiej obronne punkta jako to Królikarnia czy Rakowiec. Ambaras dodatkowy to ten, że Bema uczynił Krukowiecki dowódcą obrony całej pierwszej linii, co znakomity stanowiło powód do wszelkich kompetencyjnych sporów i swarów, bo przecie i Bem mógł rozumieć, że mu tem samym podporządkowano Umińskiego i Dembińskiego oddziały, ci znów, nijakich nie mając w tej mierze ordonansów, z pewnością by temu okoniem stawali...
   Szczęśliwie Bem dalekim będąc od myśli o ambicjonalnych rozgrywkach, robił po prostu swoje. A będąc weteranem z górą półrocznej Gdańska w 1813 roku obrony, znakomicie się znał na tej robocie. Między inszemi z ludźmi swemi setki przysposobili ręcznych granatów i żołnierzów uczył, jako ich z pożytkiem użyć najlepiej. Przy każdej też sposobności pocieszał żołnierzy i ducha w nich uwiększał, zapewniając, że skoro jemu dowództwo pierwszej linii powierzone, to Moskale wygrać nie mogą. Będzie mu to potem poczytane już to za jaką chełpliwość bezczelną, już to za dowód z rzeczywistością rozbratu... Przede wszytkiem jednak Bem własnej podkomendnej szykował artyleryi, której miał bateryje cztery, czyli harmat z zaprzęgami, jaszczami i najlepszą we świecie obsługą pięćdziesiąt! Tej miał zamysł użyć jako najgłówniejszego odwodu na szalę w miejscu i czasie szturmu pryncypalnego rzuconego... Nie przypuszczał, że przyjdzie mu walczyć tyleż z Moskalami, co z głupotą, niekompetencyją i prześladującym go fatum...
   Z wieczora 5 Septembra baczyli nasi z wieży ewangelickiego kościoła na Woli, co najwyższą był tam budowlą i prospekt dawał najlepszy, jakoż się Moskwicini ustawiają. Zdało się, że owi na rogatki mierzą tak mokotowską jako i jerozolimską, choć części oddziałów dostrzeżono idących na wolskie przedpola, aliści zlekceważono tego, rozumiejąc, że to manewr pozorny, omylić nas mający, bo któż by "brał byka za rogi", czyli uderzał na najsilniej bronioną Wolę. Narada jenerałów wieczorna niczego w planach nie odmieniła, a co gorsza nie pomyślił nawet Krukowiecki o tem, by jakich oddziałów do odwodów przeznaczać i przykazać onym stać gdzie blisko i komendy czekać.
   Rankiem 6 września rzeczy bynajmniej nie tak się miały jako nam Mićkiewicz, bitwie zresztą nieprzytomny, pisał:
"[...]I spójrzałem na pole; dwieście armat grzmiało.
Artyleryi ruskiej ciągną się szeregi,
Prosto, długo, daleko, jako morza brzegi;
I widziałem ich wodza: przybiegł, mieczem skinął
I jak ptak jedno skrzydło wojska swego zwinął;
Wylewa się spod skrzydła ściśniona piechota
Długą czarną kolumną, jako lawa błota,
Nasypana iskrami bagnetów. Jak sępy
Czarne chorągwie na śmierć prowadzą zastępy."

   Spojrzeć i widzieć cokolwiek byłoby po primo ciężko, bo Moskale swego poczęli jeszcze nocą głęboką i o czwartej porannej godzinie, we mgle jak na złość okrutnie gęstej, mięli już kolumn uszykowanych, które poczęły swój marsz w ciszy, która dopiero po piątej przez pierwsze polskie wystrzały przerwaną została. Na kierunku fortu nr 56, którego później zwano redutą wolską, czy fortem Sowińskiego, przed nią jeszcze znajdowały się trzy fortalicje mniejsze, czyli też jak to wtedy mówiono "dzieła". Dzieło nr 55, jako w złem stanie będące i do obrony trudne, w ogóle nie było przez naszych obsadzone i zajęli je Rossyjanie bez trudu, natomiast dzieło nr 54 nastręczyć im miało turbacyj niemało...
   Owa fortalicja, którą zwijmy już odtąd tak, jako ją wszytcy od lat niemal dwustu zowią, czyli "Reduta Ordona" obsadzoną była przez dwie ledwo kompanie z 1 Pułku Strzelców Pieszych pod kapitanem Franciszkiem Bobińskim**, a szła na nią nie jedna rosyjska kolumna z owego mićkiewiczowego "skrzydła wojsk zwinięta", a dwie, czyli cały II korpus rosyjski. Pobok niego zresztą maszerował I korpus, podobnie w dwóch kolumnach, jeno jego dowódca, jenerał Pahlen mierzył w redutę Sowińskiego. Mając w tem czasie i miejscu gigantyczną przewagę liczebną Moskale niejako obrońców "Reduty Ordona" "czapkami nakryli" po wcale nie tak długiej znowu jakby chciał Mićkiewicz obronie... Między inszemi z powodu zaskoczenia w ogóle nie użyto owych Bema pomysłu granatów ręcznych, bo z tem zwyczajnie nie zdążono. Najpewniej to i one się znajdowały w tem składzie amunicyjnym, który czy to przez przypadek, czyli też iście na rozkaz wysadzono. Nie wiemy tego do dziś, i czy w rzeczy samej był to rozkaz porucznika Ordona***, co był jeno artyleryi w tej reducie dowódcą.
    Eksplozja, podług różnych znów źródeł, ubić miała od 100 do 300, a nawet i pono do 600 Moskali. Z pewnością zginęło w niej dwóch pułkowników, jenerał Jafimow, a jenerała Geismara, komendującego jedną z tych czterech kolumn szturmowych, poraniło srodze... Mniemam też, że to być i musiał Moskalom tęgi cios psychologiczny i durniem byłby ten, któremu by natenczas przez głowę myśl nie przeszła, że jak Polacy tak każdej traconej reduty wysadzać będą, to wiktoryja, jeśli nawet będzie, to mocno pyrrusowa...
   Już wtedy mieć musiał Sowiński pewności, że Paskiewicz jednak "bierze byka za rogi" i że to na niego spadnie cały ciężar rosyjskiego uderzenia. Słał z tą wieścią kurierów do Krukowieckiego o wspomożenie alarmując, aliści nie tylko wówczas, ale nawet gdy i dzięki prawdziwie heroicznej obronie trzeciej z redut, lunety nr 57, gdzie major Krassowski z dwiema kompaniami 8 Pułku Piechoty Liniowej, za cenę swej i podkomendnych swoich ofiarności podarował wodzom bezcenną godzinę na wszelkie, jakich by tylko nie zamierzyli manewry, nie doczekał się wsparcia... Sąsiadująca najbliżej dywizja Rybińskiego nie ruszyła się wcale, bo Umiński uznał, że atak na Sowińskiego to zmyłka. Dembiński na ponaglenia Krukowieckiego, by się natychmiast ruszył "dla protegowania Woli całymi siłami", skierował raptem jeden batalion, a i to nie dla wsparcia Sowińskiemu, a dla osłonięcia własnych armat na skrzydle stojących. Dywizja Małachowskiego nawet pierwotkiem się poczęła w stronę Królikarni kierować, bo tak mylnie zinterpretowano uderzania kierunek !
  Prawdziwie jest to rzecz może i fascynująca, że wojskowość cywilom kojarząca się przez pryzmat jakich butów do połysku pięć razy glansowanych, kar za jaki byle guzik oberwany, jako ostoja porządku i dyscypliny, z chwilą wkroczenia w wojenne tory zdumiewająco przypominać zaczyna ogarnięty pożarem burdel w czasie powodzi... Ja dodałbym, że burdel nasz w powstaniu listopadowym miał tej jeszcze cechy szczególnej, że się kurwy jedna nad drugą wynosiły, a każda jakoby inszej nacji była i języka...
  Zapyta może kto wreszcie z Lectorów przytomnych: no ale cóż z Bemem? Gdzież tu Bem w tem wszytkiem? Odpowiem, że to pytanie właśnie, ku któremu od początku obie te noty zmierzały... I że odpowiedź na nie najuczciwsza byłaby taka, że nie wiem, bo nikt tak naprawdę do końca nie wie...
  Wiem, że to jest rzecz nie do pojęcia, by dowódca pierwszej linii obrony i dysponent jedynego realnie istniejącego odwodu o potężnej sile ogniowej, był w tych godzinach gdzie bitwie nieprzytomny... Niemało się ów i później nasłuchał o sobie i naczytał, gdy go powszechnie za klęskę winować próbowano. A to, że zapił z wieczora i ledwo go kanonada obudziła... A że stchórzył może luboż i jeszcze jakie gorsze głupoty... Co jest w tem dziwnego, to że tenże sam Bem, co za młodu za drobiazgi honorowi jego czy przyjaciół uwłaczające zwykł był bez pardonu wyzywać na udeptaną, tem razem zęby ściskając, cierpiał te wszytkie potwarze, najmniejszego słowa nigdy nie rzekłszy w swojej obronie, czyli też ku zagadki wyjaśnieniu...
  Popróbujmyż zatem za niego... Że stchórzył, jest to zarzut tak niegodziwy i tak zarazem śmieszny, że nawet i responsu niegodny... Że zapił? On, co w całem żywocie nigdy szczególnej nie miał do kielicha predylekcji, a miałby mieć w chwili tak szczególnej? Gdy po raz pierwszy dostał tak poważnego dowództwa i z tem związanej odpowiedzialności? On, którego mniemano wzorcem uczciwości, obowiązkowości i sumienności? Zwyczajnie to niemożliwe zgoła, i ze wspomnień oficyjerów inszych wiemy, że ów się pojawił świtem przy swoich bateriach zgromadzonych...
   Jenerał Małachowski, co miał kwatery o piętro pod Bemem, twierdził, że go nie było na kwaterze nocą, aliści jego własny szef sztabu, jenerał Lewiński, sielnie zresztą Bemowi nieprzychylny, potwierdza, że gdy przybył goniec z rozkazem, ów "wstał prędko i pospieszył w stronę ogrodu, gdzie stała artyleria rezerwowa".  Oficer Bemowi podkomendny Roch Rupniewski wspomina: "W czasie [...] ataku na Wolę wyszliśmy, tj.cała artyleria rezerwowa, z folwarku świętokrzyskiego, aby uformować się na ulicy wiodącej do Woli i oczekiwać tam jego przybycia lub rozkazu, gdyż sam udał się do obserwatorium studiować ruchy nieprzyjaciela, utrzymując, że to fałszywy atak i że na mokotowskie uderzać będą rogatki. Opóźnił swój powrót [podkr.moje-Wachm.] i przyczynił się niemało do wzięcia Woli". Podobnie jest u Klemensowskiego, aliści najcenniejsze wieści, do których wrócimy, najdziem w relacyjach podkomendnych inszych: Henryka Janki i zastępującego Bema przy bateriach, pułkownika Chorzewskiego, któremu oddalający się Bem przykazał surowo, by pod żadnym pozorem nie dał sobie na niczyje żądanie wyrwać ani jednej z poruczonych baterii i by ich trzymał w gotowości. Nawet niechętny Bemowi Mierosławski, sam zresztą wódz raczej mierny, przyznaje w swojej historii powstania, że "Zakaz był to [...] mistrzowsko-taktyczny, jeżeli tym sposobem Bem chciał sobie zastrzec tę niepodzielną rezerwę, ażeby ją osobiście ponieść ostrołęckim pędem na odsiecz 54 okopu i Woli, akurat przeciw gąszczowi pieszego szturmu, przesłaniającego własne baterie. Ale po temu o siódmej z rana powinien był osobiście [...] czekać w pogotowiu." Święta racja, nawet i w słowach kolejnych, gdzie Mierosławski orzeka, że wobec Bema nieobecności nadto długiej "rozkaz podobny stał się równie zabójczym i dla jego sławy, i dla narodu".
    Redutę Sowińskiego ostrzeliwuje już setka rosyjskich dział: 70 ze szturmującego ją korpusu Pahlena od zachodu i północnego zachodu i 30 z korpusu Kreutza podchodzącego od południa. W tej ognia ulewie dwa bataliony majora Wodzyńskiego z 8 Pułku Piechoty Liniowej i jakich 300 ludzi z batalionu zapasowego 14 Pułku pod majorem Dobrogoyskim, załogę reduty Sowińskiego składające, ponoszą straszliwe straty, a na pomoc nie rusza się żadna z pobliskich jednostek, okrom artyleryi wałowej z pozycyj drugiej linii, co na ile może, próbuje Sowińskiego swym ogniem wspierać... reszta armii można by rzec, że milcząco asystuje postępującej zagładzie Woli!
   W tym też czasie Chorzewski, pierwotkiem dzielnie armat broniący przed zakusami jenerałów inszych, domagających się wsparcia, nie mogąc już dłużej opierać się tym żądaniom i rozkazom, dozwala sobie ich za koleją aż trzy wyrwać dla rzekomych potrzeb Umińskiego i Dembińskiego.... Żadna z nich nie zostanie z pożytkiem użyta i błąkać się będą gdzie po zapleczu umocnień bez konceptu i rozkazu!
   Po ósmej gdzie nareszcie godzinie zjawia się Bem przy Chorzewskim i ostatniej, czwartej lekkiej, swojej dawnej "macierzystej" baterii, tej z którą cudów pod Ostrołęką dokazywał. Sobaczy Chorzewskiego od ostatnich, że sobie ich dozwolił rozdrapać, na co pułkownik nie odmawia sobie pełnego goryczy wyrzutu: "Gdybyś generał był na swoim miejscu, nie dałbyś tej ruiny dokonać!" 
   Bem nie odrzekł nic na to. Rozkazał baterii gnać za sobą, Chorzewskiego "z błagalną łagodnością" prosząc na odjezdnym: "Dlaboga! Panie pułkowniku, staraj się zebrać na powrót inne baterie!", po czym pocwałowali przedmieściami, pomiędzy walącymi się od ognia nieprzyjacielskiego domami, jakiemi poranionemi krowami, co pędziły we wszystkich kierunkach, pod dachówkami sypiącemi się z trafianych domostw i pod odłamkami rozrywających się kartaczy...
  Przy rogatce Bem baterii na chwilę był wstrzymał, jakoby jednak kierunku niepewny, aliści tu choć raz fortunnie go znaszedł piąty czy szósty z kolei adiutant Małachowskiego posłany, co kierunek ku Woli był wskazał. Na błońskiej szosie dogania ich Krukowiecki i "wniebogłosy krzyczy" żądając akcji natychmiastowej. Bem się z niem już w żadne nie wdając dysputy, żąda dla dział swych jakiej osłony, co Krukowieckiego skłania do rozkazania adiutantowi, by Dembińskiego szukał: "Gdziekolwiek tego fiksata spotkacie, niech całym korpusem rusza na asekurację Bemowi!" Dodawać muszę, że nic z tegoż nie wyszło rozkazu? Błąkały się baterie wydarte Bemowi, celu i sensu szukając, a bataliony uprzedniem rozkazem Dembińskiego z korpusu wydzielone, błąkały się, tychże bateryj szukając!
  Po drodze Bem wpada na jeden z tych batalionów, trafunkiem akurat z 10 Pułku Piechoty Liniowej, pod komendą bohatera dawniejszego Nocy Listopadowej, teraz już majora, Piotra Wysockiego. Porywa ten batalion za sobą i dopadłszy skraju umocnień naszych, temi dwunastoma harmatami niemal z punktu przydusza 30 rosyjskich z korpusu Kreutza, dając Wysockiemu chwilę ciszy i drogę, by ze swojem batalijonem do reduty na odsiecz się przedarł...
   Czas był po temu najwyższy, bo się już na wały tłoczyły od północy cztery bataliony Martynowa, od zachodu cztery Lüdersa i cztery Berga od południa****. Artyleryja rosyjska, przez Bema tak ogniście zaskoczona, przeformowawszy się, póki co dała Sowińskiemu pokój, bo i tak by własnych musiała razić żołnierzów, przecie całej swej skupiwszy potencyi na ostatniej Bema baterii, przymusiła ją nareście do odwrotu z pozycyj, na których niechybna by ją czekała zagłada. 
   "Cudem niesłychanym, że poprzez poprzeczne salwy jego [nieprzyjaciela-Wachm.] bateria [...] potrafiła się jeszcze przedostać na Czyste bez utraty jednego działa ani jaszczyka. Lecz kilka jednych i drugich przywlokło się podpartych drągami celowniczymi w zastępstwie kół oberwanych."
   Choć to się nie do pojęcia zdaje, to Sowińskiego żołnierze ten szturm jeszcze odparli, nawet pomimo tego, że Kreutz pozbywszy się Bema, iście w jego stylu zatoczył harmat dwanaście pomiędzy redutę a pozycyje nasze i obłożywszy ogniem okopy nie dozwolił żadnej dalszej odsieczy, sam zaś od tyłu cztery swoje do fortalicji wprowadził bataliony! Tyleż się Moskalom udało, że nasi dla strat mnogich porzucili wały i skupiwszy się na śródszańcu przy kościele wewnątrz fortu się znajdującym tam nowej utworzyli obrony.
  Na tąż nastąpiło nowych batalijonów moskiewskich dziesięć i tym już nie dali rady bohaterowie nasi. Jak Sowiński zginął do dziś dnia niepewnem, czy wpodle działa, co go miał do ostatka nabijać i strzelać, czy w na bagnety walce, jak tego widział Słowacki, czyli też podobnoś kapitulując jednak z garstką swoich, których Moskale wykłuli bagnetami, gdy w plecy pierwszym, co kapitulujących rozbrajali, wypalili jacy ostatni obrońcy z kościoła... Wysocki, raniony kulą i z nogą od bliskiej eksplozji zwichniętą, poszedł w niewolę, podobnie jak major Wodzyński i żołnierzów niemało... 
   A przecie Bem, nie próżnując, swej migiem odbudował baterii, a nawet jej wzmocnił działami z wałów wziętemi i z inszej rozbitej baterii, po czym od kierunku inszego nawrócił na powrót Woli z pomocą. Cóż z tego, gdy sama artyleryja bitwy przecie wygrać nie mogła...
  "Gdyby wtenczas przynajmniej jedna dywizja piechoty poszła była na pomoc Woli ze swoją artylerią na prawo i lewo się rozwinęła, bylibyśmy mogli stawić czoło nieprzyjacielowi [...] Ale, niestety, nic się nie ruszało" - napisze sam Bem po latach.
  Jedyne cztery bataliony jenerała Młokosiewicza, co na tyraliery rosyjskie uderzyły z taką zajadłością, że je precz odrzuciły i samego Paskiewicza natchnęły chwilową trwogą, że to Ramorino wrócił, uderzyły zbyt późno... Po jedenastej godzinie Wola już padła cała...
   Rzeknie kto, że to gorzkie Bema słowa, to poniekąd własna jego obrona za zaniedbanie własne i że niczego już zdziałać nie było więcej można. Obaczmyż zatem, co sam Bem zdziałał do dnia tego końca z tem, co mu zostało...
  Wpodle południowej godziny, dzięki Chorzewskiego staraniu odzyskał był na powrót niemal wszystkie bateryje swoje. Co było uszkodzonego, byle spiż był nietkniętym, z punktu odesłano do remontu, co przed wieczorem zaskutkowało działami nareperowanemi ! Z pozostałemi pognał Bem na powrót ku pozycjom i poczynając od fortu nr 59, aż ku Woli, gdzie wcale niezgorzej sobie poczynały armaty wałowe pułkowników Romańskiego i Fedorowicza, ustawiał ich skośnie do artyleryi wrogiej. Historyk Roman Łoś, wielki artyleryi dawnej znawca, taktykę tą docenił i osądził wysoko: "Takie ustawienie artylerii pozwalało Bemowi, mimo kilkukrotnej przewagi nieprzyjaciela, podjąć równorzędną z nim walkę, o czym świadczy trwanie pojedynku przez trzy godziny, aż do zmroku."
   Przed zmrokiem jeszcze nadciągnął jenerał Muchowski z brygadą piechoty, co miała Sowińskiego wesprzeć (sic!), tandem na jej wsparcie Bem znów odmienił i obłożył prawdziwą artyleryjską nawałą nieprzyjaciela, co się kupił wpodle drogi Czyste-Górzec, ku szturmowi kolejnemu. Ryzykował potężnie, bo armaty jego żadnej niemal nie miały osłony...
"[...] gdyby wtedy kilka szwadronów kawalerii na nas uderzyło, cała ta linia artylerii byłaby wziętą lub wyciętą. Pomimo tak niebezpiecznego położenia, staliśmy nieporuszeni, bo gdybyśmy placu nie dotrzymali, Moskale byliby jeszcze tego samego dnia weszli do miasta".
   I o toż właśnie idzie... Wszytcy pomną o pierwszym szturmie, co się nierozłącznie będzie już po wsze czasy z imieniem Ordona i Sowińskiego wiązać, nikt za to z szykowanym szturmem wtórym, którego Bem uniemożliwił zasławszy obie strony szosy błońskiej trupami i rannemi, mięszając moskiewskie szeregi, aż dopotąd, dopóki się nie cofnęły, luboż w pomięszaniu nie szukały ukrycia w szczątkach rozoranych szańców naszych! Imaginujcież teraz sobie, co być by mogło, gdybyśmy tego poczynili z rana, tak jak to sobie pierwotnie był Bem zamierzył ! I gdybyż jeszcze to dowodzenie było choć na tyle fortunnym, że dywizyje piesze, nie stałyby jak w teatrum śmierć kolegów oglądając, a uderzyły na pomięszanego przeciwnika ! I jeszcze jednego dodajmy, że nie wiedząc o tem przecie, że rankiem 7 września Krukowiecki już nie o walce będzie myślał, a o układach, noc całą szykował swej artyleryi, naprawiając, szańcując, ustawiając, a cięgiem jeszcze dział jakich dopotąd niezużytych szukając... Niechaj nastarczy, że powiem iż miał ich rankiem 72 do walki gotowe, zatoczone na pozycjach półkoliście, gotowych by nowy szturm w krzyżowy wziąć ogień. Nikt by nie poznał zgoła, że dnia poprzedniego część trzecią utracił zaprzęgów, czwartą część kanonierów, że dział z górą dwadzieścia zwleczono o jednem kole z pozycyj 6 września bronionych!  I bynajmniej nie uważam, że należało kapitulować koniecznie, a przeciwnie, że Woli utrata wciąż jeszcze nie była o klęsce naszej przesądzającą... Nie znamy w pełni strat Paskiewicza, ale być musiały na tyle duże, że go wielce spolegliwym do tych układów poczyniły, nawiasem wielce niefortunnie przez Prądzyńskiego początkiem prowadzonych, który z punktu ujawnił niebacznie, że na Ramorinę liczyć już nie możemy, w co zresztą Paskiewicz chyba nie uwierzył, rozumiejąc to jakim bluffem dziwacznem.
Nadal to Paskiewicz szturmować dalszych szańców naszych musiałby, aliści miał o ładne parę tysięcy żołnierza mniej, za to naszej artyleryi do poszczerbienia go kolejnego gotowej... Cóż po tem, gdy to w wodzach duch upadł najwięcej skutkiem porażek dnia poprzedniego...
   I tu nawracamy do pytania najzasadniejszego: czemuż się tak stało? Czemuż te reduty utracić trzeba było, zamiast skrwawić Moskali w bezustannym ich szturmowaniu w ustawicznej naszej ogniowej nawale, takiej jakiej im Bem popołudniem uczynił wpodle szosy błońskiej ? Gdzie był Bem przez te najpotrzebniejsze dwie-trzy godziny poranne?
   Odpowiedzi nam udzielił wspominany już Henryk Janko, co był się jej domyślił z relacyj inszych i z półgębkiem przez Bema czasem rzucanych aluzyj... Oto Bem do wspominanego kościoła ewangelickiego był pomknął, by się w kierunku natarcia wrogiego upewnić. Wszedłszy zaś na wieżę na ten niefortunny był trafił moment, że Moskal począł swej artyleryjskiej na cały Woli obszar nawały i że "kościelny w przerażeniu zamknął kościół zapomniawszy o jenerale, że Bem długo miotał się, krzyczał, okna tłukł, zanim mu otworzono."
   Dodajmyż jeszcze temu nieszczęściu, że jako wyszedł nareście, to znów czas mitreżyć musiał na konia jakiegobądź znalezienie, bo ordynans jego, w całem tem zamięszaniu ani myśli dopuszczając o prawdzie tragicznej, uganiał się po okolicznych uliczkach i posesjach, wszędzie jenerała szukając... I tyle... Jeśli kto wierzy w to, że starcia podobne są wolą jakiej siły wyższej rozstrzygane, to tu jawnie musiałby uznać, że Gott bynajmniej nie był dnia tego mit uns, ale że się jeszcze wielce złośliwie i przykro tu znalazł... A że Bem milczał o tem przez lata wszystkie następne swoje? A cóż miał rzec? Wystawić się na śmieszność i groteskę? Na drwiny, że w momencie decydującego szturmu dał się zamknąć jak mysz w pułapce? Już widzę jakże by kpiono z niego na potęgę... Wolał zmilczeć i wszelkie znosić pomówienia i potwarze, niż prawdy wyznać i dać się ośmieszyć... Ale że znał, że to po części za sprawą jegoż niedbałości, nieuwagi, czy zapobiegliwości braku, dzień ten nam tak się ułożył, jak ułożył, to i temuż mniemam, że był mu ten dzień dla sumienia najprzykrzejszem... 
__________________
* obaj z Bemem awansowani zostali 22 sierpnia, co miało być im niejaką rekompensatą za pomijanie w awansach przez Skrzyneckiego. Obaj panowie znali się zresztą znakomicie jeszcze z początku lat 20-tych, gdy Sowiński był komendantem Szkoły Aplikacyjnej Artylerii i Inżynierii, a Bem przez czas niejaki był tam wykładowcą, nawiązując przy sposobności i inną znajomość po kres żywota kultywowaną, mianowicie z nauczycielem francuskiego, niejakim Mikołajem Chopinem, z synem którego będzie się Bem później znajomił w Paryżu i do końca z niem korespondując, z nagłówków "Kochany Szopciu!" wnosząc, wielce familiarnie...:)
**niektóre źródła dowódcą reduty uznają majora Ignacego Dobrzelewskiego.
*** wiadomo, że ów wybuchu przeżył i zmarł samobójczą śmiercią w wieku lat 77, w roku 1887 we Florencji. Wiadomo też, że w 1848 chciał we Włoszech do Legionu Mickiewicza przystąpić, aliści miał być ponoć wielce źle przyjętym i od zamiaru swego odstąpił, w szeregi garibaldczyków wstępując. Z inszych wieści, co podkreślają, że się z samym Mickiewiczem spotkał jeno raz, Anno Domini 1855 i to w Burgas, można domniemywać, że poety przy swym Legionie nie było, gdy Ordon doń swego tam zgłaszał akcesu. I jedna rzecz jeszcze może istotna, bo dziś już metryki mając Ordona odnalezionej, takoż aktu skonu macierzy jego, gdzie z imienia osierocone dziatki wyliczono, wiadomo z całą pewnością, że Ordon był Konstanty Julian, nie zaś Julian Konstanty, jako się od lat 20-tych pisał. Nibyż to nic nowego, sama Pani_Wachmistrzowego_Serca tak właśnie imion swoich przestawionych używa, przecie tu zda mi się, że zamysł jest głębszy i że to jaka forma demonstracji była, luboż zwyczajna niechęć by imienia znienawidzonego wielkiego xięcia nie używać... Czego natomiast nie pojmuję zupełnie, to tego jakże można było dozwolić, by na miejscu reduty tej, tak Polakom wszytkim na sercu leżącej, budować muzułmanom warszawskim meczetu, co się właśnie dzieje na oczach naszych...:((
**** co niekoniecznie oznaczać musi jaką przerażającą dysproporcję sił. Z wydanej w Tule w 1913 roku "Historii Nowoingermanlandzkiego pułku piechoty" wynika, że ów 6 lutego 1831, przed granicy polskiej przekroczeniem miał oficerów i żołnierzy 1948, zasię 12 marca (po Wawrze i Grochowie) 1535, 2 kwietnia - 935, 12 maja - 835, zaś 26 maja (po bitwie ostrołęckiej) - 460, 20 czerwca - 430, 8 lipca -537 ( co bym raczej z powrotem w szeregi ozdrowieńców wiązał, bo pułk nijakich w czasie całej kampanii nie otrzymał uzupełnień), zaś 6 września już po owym Warszawy szturmowaniu - 460 !