31 grudnia, 2016

O nikłości sylwestrowych tradycyj w Polszcze...

Podług powszechnego pojmowania tej rzeczy antecessores naszy siła mięli wielkich a pradawnych obyczajów, by roku nowego nadejście uczcić należycie... Tem zaś czasem lud prosty wiekami całemi nie znał, co jest sylwestrowa zabawa i ta jest rzecz w Polszcze tak świeżego chowu, że w skali historycznej, gdzie stulecie jest chwilą, nawet i rozpatrywania niegodną... Ot, skakały sobie Rzymiany z radości w dzień pierwszy tysięcznego roku, że się świat jeszcze nie skończył, jako powszechnie wierzono, osobliwie, że w 999 roku nowy papież imienia przybrał Sylwestra II, a przecie wszytcy znali proroctwa Sybilli, podług których miał smok straszny, Lewiatan, totus mundi spopielić akuratnie z nastaniem tysięcznego roku... Wszytcy też znali opowieści o tem, jako to onego potworu okiełznał i zamknął w watykańskich lochach papież Sylwester w IV po Chrystusie wieku, aliści jako nowy tegoż samego przybrał miana, rozumiano pospolicie, że to już jest papież ostatni... Ano i jako się nie sprawdziło, to z tejże radości dalejże ucztować i pląsać, zasię papa dla nastrojów tych uwiętszenia jeszczeć i arcyszczególnego ogłosił błogosławieństwa, którego po nim już i wszyscy następni papieże powtarzali i pewnie powtarzać będą owe urbi et orbi po kres swój, który znów niekoniecznie być musi z kresem świata powiązanym...
   Nam, na wioszczynach odległych naszych, nawet i echa dalekie nie dotarły na ślad tej radości, a że lud prosty przez wieki pospolicie roku koniec rozumiał z przesileniem zimowem, na który kler cależ udatnie nowego w pobliżu święta Bożego Narodzenia wprowadziwszy, związał jedno z drugim i tak oto już to w tradycji ostało, gdzie dla włościan naszych dzień ostatni roku starego niczym nie był szczególnym i właściwie obrzędowość onego powtórzeniem było niejakiem obrzędów wigilijnych i świątecznych, z wróżeniem sobie przez ołów czy wosk lany o zamążpójściach, urodzajach i temu podobnych sprawach, z tą jedną różnicą, że wieczerza dnia tego być miała jak najwięcej sutą i tłustą, a i od napitków bogatą, bo rozumiano naiwnie, że tako będzie i przez rok cały... Przez wieki raczej obchodzono ciągu dni dwunastu całego, aż do Trzech Króli, zowąc ich Godami, co dziś się już jeno do Świąt Bożego Narodzenia skróciło, Dwunastnicą, Świętymi Dniami (czasem i Szczodrymi), luboż Koladką, co jeszcze gdzieniegdzie na wschodzie przetrwało, bo tam tak długo jeszcze na  pastorałki mówiono... Nawet dla kleru to długo była jeno oktawa Bożego Narodzenia, a nie jakiś tam Nowy Rok...
  I te dni właśnie, nieważne czy Szczodre, czy Święte, to był czas jasełek, kolędników, widowisk herodowych, a nie zabaw tanecznych z muzykantami... Te najpierwsze przyszły do wielkich miast, ale i tam jeszcze we wtórej połowie XIX wieku były rzadkością, osobliwie w Kongresówce, żałobę po insurgentach styczniowych i po Ojczyźnie w kajdanach noszącej jeszcze przez wiele, wiele lat... Dopieroż gdzie w ostatnich tegoż wieku dekadach zatryumfowały wieczory taneczne rozumiane jako rozpoczęcie karnawału, z wszelkiemi tegoż nieszczęścia atrybutami, których niezadługo Kazimierz Bartoszewicz w swoim "Słowniku prawdy i zdrowego rozsądku" podsumuje:
"Bale - przeziębienia, odciski na nogach, niezapłacone rachunki u krawców, schadzki miłosne, pożyczki u lichwiarzy, szampan krymski lub węgierski, wystawa golizny..."
    Wam, Mili Moi, z podziękowaniem za wierność, na którą tego roku z pewnością nie zasłużyłem, życzę byście tej nocy przepędzili na takiej zabawie, jaka każdej i każdemu się uda i na jaką go stać, byście się oderwać choć na chwilę od codzienności mogli, osobliwie zaś by nie myśleć o nadchodzącym, co do którego nie mam złudzeń, że za szczęście sobie poczytam za rok, jeśli rzec o niem mógł będę, że nie był wiele od poprzedniego gorszym... Ale nie bronię nikomu wierzyć, że będzie dobrym, a nawet i lepszym i, jeśli w błędzie, to pierwszym będę, który się uraduje z tego...
     Za zdrowie i pomyślność Waszą przepijając, kłaniam Wam Wszystkim Nisko :)
            Wachmistrz, Pan na Nalewkach, Nastojkach i Dwójniaczku, Dziedzic Miodu i Zarządca Węgrzyna"

24 grudnia, 2016

Z Wincentego Pola...

pomocą dawniejszego znaczenia pustych krzeseł przy wigilijnej wieczerzy wpodle stoła stawianych bym dziś przypomnieć pragnął, co się to dzisiaj rozumie, że to nibyż dla nieznanego wędrowca, luboż i dla Boga samego osoby w nieznanej postaci... Otóż i wyimek z "Pieśni o domu naszym" z 1866 roku:
   "A trzy krzesła polskim strojem
    Koło stołu stoją próżne
    I z opłatkiem każdy swojem
    Idzie do nich składać dłużne,
    I pokłada na talerzu
    anielskiego chleba kruchy
    Bo w tych krzesłach siedzą duchy." 
Komu by jeszcze i czas posłużył, a miło byłoby inszych spomnieć tradycyj czy obyczajów, to ku dawniejszym się notom moim tejże materyi poświęconym pokwapić się może. I tak "O obyczajach wigilijnych" żem już ongi raz pisał, co dziś widzę, że jeno krótkiemi było do tematu wstępem, któregośmy rozszerzali tutaj, gdzieśmy między inszemi o psotach wigilijnych pisali i o ściganiu się włościan na pasterkę spieszących... Tutaj żesmy cytacikiem obszernem z JMci Xiędza Kitowicza się sparłszy, o jasełkach pisali, a własną ręką zaś kolędników dawniejszych żeśmy jeszcze i tutaj opisali, oryginalne przy tej wojnie klechów z kolędnikami kolędnicze podziękowanie z roku 1615 podając. Zasię żem Lectorom Miłym starodawnych góralskich składał życzeń "Na scynście, na zdrowie..."Tutaj zasię żem własnej był alteracyi swej dał upust na durnotę ogólnonarodową, mniemającą karpia na wigilijnym stole mieć za obyczaj staropolski... Za okazyją, jako komu tego karpia, ryby dawniej rzadkiej i jeno na pański stół dawanej, chcieć prawdziwie po staropolsku na stół serwować, nie zaś jak leda kotleta schabowego na patelniej osmażonego, to tu ma przepisu na "Karpia po polsku w sosie szarym"... Ongi żeśmy roku minionego notą "O kradzieżach noworocznych" kończyli, dawniejszego tam a dziś przepomnianego cale obyczaju opisanie po krótkości ująwszy...
   Nastroju odmieniwszy, bym jeszcze chciał wspomnieć przecudnej urody, choć smutną wielce "Kolędę ułańską" pióra Imci Minkiewicza.

   Was wszytkich przebaczenia proszę, żem dla turbacyj niezwyczajnych i czasu okrutnego niedostatku (tak wiem, że się tak nieledwie rokrocznie tłomaczę, aliści tego roku to nawet i jak na moje możności przycisnęło turbacyjami aż i nadto...), żem Was nie ponawiedzał z osobna i każdemu życzeń, choć w cząstce tak cudnych, jakich mi szlecie wszelkiemi sposobami, nie rewanżował... Póki co: niechaj Wam te Święta w rodzinnych, daj Boże, gronach spędzane, będą chwilą wytchnienia i spokoju... A jak się uda to i radości wszelkiej możebnej, a i we zdrowiu niechaj to wszytko się odprawuje... Czego Wam, jako i sobie samemu, życzy
              kłaniający się nisko
                                     Wachmistrz

17 grudnia, 2016

O wyższości jazdy naszej...

  Pisał był mi niedawnem czasem z Czytelników jeden, z dawna na Wyspach osiadły, co się wdał w jakieś przekomarzanki z tambylcami, przekonanymi wciąż o tem, że to ichnie wojsko było, jest i będzie tem, czego najlepszego w tej mierze się ludzkość dopracowała, z czego dorozumiałem, że nie tylko u nas wybiórcza polityka historyczna hula w najlepsze, a Dunkierka i Singapur to pewnie jakieś zjawy z bajek o złym wilku, Gallipoli to klęska Australijczyków i Nowozelandczyków, a nie organizującego wyprawę Churchilla, a Stany Zjednoczone wywalczyły swoję niepodległość walcząc zapewne z kosmitami... O Isandhlwanie , Kut-al-Amara, klęsce armii Elphinstone'a w Kabulu w 1841 i jego zimowym odwrocie przez afgańskie góry (przy którym odwrót Napoleona spod Moskwy to wielki sukces i szczyt organizacji oraz wzorowej dyscypliny) pewnie większość brytyjskich kolegów mojego Czytelnika ani nawet nie słyszała...
   Ale, że rzecz tam najwięcej o jazdę poszła, to i najwięcej w tejże materyjej szukał u mnie pomocy i argumentów nasz Rodak, tandem żem mu najsampierw doradził, by kolegom ukazał dwie najsłynniejsze i dwie najbardziej wariackie szarże w dziejach jednego i drugiego narodu oraz ich skutki: naszą pod Somosierrą i ichnią... pod Bałakławą...

  Aliści jest w dziejach narodów naszych batalija, która najdowodniej roztrzyga o wyższości jednej jazdy nad drugą... Bitwa gdzie przyszło nam ze sobą wprost skrzyżować szable.. A ściślej może lancę z szablą:) Mówię o Waterloo...:)
 W jednem z kulminacyjnych tejże bitwy momentów, dla powstrzymania desperackiego francuskiego ataku pchnął Wellington swoje gwardyjskie atuty: elitarną brygadę "Household" (11 szwadronów - 1319 szabel) jenerała Somerseta oraz brygadę "Union" (9 szwadronów - 1332 szable) jenerała Posonby'ego. Somerset ze swemi rozbił francuskich kirasjerów, zaś Posonby powstrzymał marsz I francuskiego korpusu, rozpraszając kolejne trzy dywizje i biorąc jakieś trzy tysiące jeńców... I na to rzucił był Napoleon... starych sprawdzonych polskich weteranów, czyli naszych niedawno tu przypominanych szwoleżerów... Tak, tych z tejże samej formacji, co to się pod Somosierrą zasłużyła, choć akurat żaden z tych żołnierzy pod Somosierrą nie walczył...
  Oni swej wielkiej chwały dosłużyli się w odwrocie Wielkiej Armii spod Moskwy, gdy słynna ariergarda Neya poszła w rozsypkę i Napoleon powierzył zadanie obrony tyłów cofającej się armii... Pawłowi Jerzmanowskiemu, postaci stokroć bardziej od Kozietulskiego zasłużonej, a niemal przepomnianej. To on z czterystu zdolnych do walki jeszcze szwoleżerów... przepraszam: wtedy już szwoleżerów-lansjerów* ...:) wybrał 118 najsilniejszych i z niemi przez trzy miesiące, aż do wkroczenia resztek Wielkiej Armii do Berlina osłaniał jej tyły... A czynił to tak, że wzbudził najwyższy podziw i szacunek u swoich, a strach wręcz paniczny wśród kozaków...
Kukiel: "Jerzmanowski, wiedząc jako weteran, iż żaden żołnierz, zwłaszcza kawalerzysta, nie może pełnić służby, jeśli dowódcy nie dają mu możliwości utrzymania sił fizycznych, przypisywał klęski WA niedbalstwu starszyzny o los podkomendnych, oszczędzał ów drogocenny szczątek, powierzony jego komendzie. Pośród chmar kozactwa każdą noc obozował w jakiejś wsi porządnej, starając się o strawę dla wierzchowców**, oraz posiłek i wypoczynek dla podkomendnych. Zatarasowywano przystępy do wsi, zaopatrując je w straże z karabinkami ; po takim noclegu z rana, sformowawszy oddział swój na koniu, wypadał Jerzmanowski ze wsi natarczywie na straż nieprzyjacielską, a przebiwszy się przez nią, cofał się za piechotę ariergardy, uwijając się na jej bokach i harcując z konnicą wroga".
Kapitan Józef Załuski, Jerzmanowskiego podkomendny:"Gorliwość Jerzmanowskiego do tego dochodziła stopnia, że jeżeli się zdarzyło, iż w tych codziennych utarczkach tylnej straży, szwoleżer jaki przedmiot mundurowy utracił, np. że mu czapka spadła, formowano szwadron i robiono szarżę dla odzyskania straconego przedmiotu, żeby się nieprzyjaciel tym jakoby trofeem poszczycić nie mógł. Ten sposób jędrnej rejterady taki miał skutek, że kozacy przestali dokuczać mężnym, od których zawsze bywali gromieni [...]".
Łysiak:  "To, co jego oddział podczas apokaliptycznego odwrotu Wielkiej Armii spod Moskwy w roku 1812 wyczyniał, przechodziło wszelkie wyobrażenie o męstwie - kozacy wprost panicznie bali się tego diabła". W kampanii 1813 roku walczył m.in. pod Lűtzen, Budziszynem i Lipskiem, pod Dreznem przeprowadził fenomenalną szarżę zakończoną wzięciem przeszło 1000 niewolnika. W 1814 roku wojował w niemal wszystkich batalijach, co się już na francuskiej rozegrały ziemi, a na koniec pospołu z Wincentym Krasińskim imieniem szwoleżerów zapewniał Napoleona, że oni go nie odstąpią, choć odstąpili go już wszyscy marszałkowie...
  Nie dziwota, że to jego właśnie, wreszcie docenionego *** , Napoleon poprosił o towarzyszenie mu na wygnaniu na Elbie. W tzw. "szwadronie Elby" służyło 106 szwoleżerów-lansjerów oraz dołączeni do nich (nieznani w ilości) lansjerzy kapitana Jana Schulza. I owi właśnie onemu dopomagali w powrocie z Elby i we wszytkiem, co się w tych "stu dniach" rozegrało. Szwadron przecie, nawet uwiększony do 225 ludzi, był nadto szczupłym, by samodzielnie w odtwarzanej armii występować, tandem złączono go z "czerwonemi lansjerami" jenerała Colberta w 2 (holenderskim) Pułku Szwoleżerów-Lansjerów Gwardii Cesarskiej. I tenże właśnie pułk Napoleon pchnął przeciw owym dwóm brytyjskim brygadom jazdy... W filmiku, który wynalazłem i z braku lepszego dołączam z całą pewnością macie wielce wykrzywiony obraz naszych szwoleżerów-lansjerów, a i to nie tylko idzie o jakby mało rycerski wojowania sposób... Z całą pewnością jako się w szczupłej garstce kilkakroć silniejszego atakuje przeciwnika, to nie stać by nas tam było, by w kilku nawet za jakiem uciekającem oficyjerem, nawet jenerałem, gonić, bo z pewnością nasi tam mieli dość zatrudnienia w tej ciżbie wrażej... Natomiast z pewnością prawdziwie ukazana jest panika, która w Brytyjczyków wstąpiła, gdy obaczyli, że przeciw lansjerom i to polskim mają mieć sprawę...**** 



____________________________
* Pierwotny etat pułku nie przewidywał lanc dla chevau-legers, aliści w bitwie pod Wagram (1809) rzuceni do szarży przeciw austriackim ułanom księcia Schwarzenberga, zagrażającym pospiesznie zbudowanym mostom pontonowym na Dunaju, jedynemu ratunkowi dla wycofującej się armii napoleońskiej, nie tylko, że ten pułk rozbili, ale odebrawszy ułanom Schwarzenberga lance, poczyniali sobie z niemi tak gracko, jakby się do nich urodzili i Napoleon nakazał onym tych lanc zostawić, a pułk przemianować na: 1er régiment de chevau-légers lanciers polonais de la Garde impériale. Po prawdzie to nie wyobrażam ja sobie jak można zabrać żywemu ułanowi lancę, samemu jedynie szablę mając, aliści tłomaczę to sobie tem, że w pułku Schwarzenberga większość rekruta stanowili Polacy z Galicyi, co po prostu z rodakami wojować nie chcieli... Ale Francuzy tego wiedzieć nie musieli i w ich oczach staliśmy się specjalistami od zadań niewykonalnych...
**  W jednej z relacyj rosyjskich jest opisana wielka radość kozaków, którzy znaleźli pierwszego trupa końskiego z Wielkiej Armii, a potem następne i skonstatowali, że te konie nie były podkute "na lód", tylko zwyczajnymi letnimi podkowami. Dla nich już wtedy było jasnem, że Francuzi są zgubieni. A w całej Wielkiej Armii jedynie Polacy byli przygotowani na zimowe kucie koni i też jako jedyni doprowadzili je (a dzięki nim też  i jako jedyni przywiedli ze sobą nazad swoje armaty) aż do Berezyny...
*** w "magnackim" pułku szwoleżerów Jerzmanowski nie był przesadnie rozpieszczany awansami i nagrodami. Bano się go i szanowano, podkomendni go zarazem uwielbiali, jak i nienawidzili dla pryncypialności w kwestii dyscypliny, ale trudno byłoby rzec, by go tak po prostu, po ludzku, lubiano...
****  O wyższości tej jazdy niechajże i jeszcze jedno zaświadczy: proporcja strat i skuteczność. Owe dwie brygady dragonów rozbiliśmy, zadając im potężnych strat i tracąc... pięciu zabitych! Rannych było kilkudziesięciu, w tem i sam Jerzmanowski...





14 grudnia, 2016

O zajadłości niewieściej

    Że się niefortunnie nam nota niegotowa ze smyczy zerwała i pognała we świat szeroki, to Was przepraszać znów muszę, aliści czas mi nastał wielce blogowemu życiu nieprzyjazny, co przecie sami widzicie, a raczej  nie widzicie... mianowicie mnie u Was wszytkich, tandem pewnie co bystrzejsi już pomiarkowali żem przytłoczony ponad miarę nawet i na mnie zwyczajną... Dodatkiem nam przykazano gdzie w jednem miejscu lustra tłuc, com to nawet przedkładał, że to siedem lat nieszczęścia, na co nam niewiasta rządząca w onym przybytku rzekła, że się to nie liczy, jako na jej rozkazanie czynione i że to ona na siebie bierze owo odium... 
  Ano może i bierze, ale to nie jej, a nam się już druga machineryja, bynajmniej nie tania, w ciągu owych dni czterech, co od tegoż czasu minęły, psowa... To nam, a konkretnie Wachmistrzowi się kluczyk w zamarzniętem zamku automobila w ręku przełamał... To nas, a ściślej Panią_Wachmistrzowego_Serca ciężkie zdrowotne termina dopadły, a Wachmistrzównie wiedza o kościach zwierzęcych się niedostateczną na kolokwium pokazała...:(( no a dzisiaj owa nota poszła tu w szkodę...
  Jako widzicie, próbuję ja (nie znając czem się to pokończy) onej pospiesznie charakteru odmienić z niedoszłego kircholmskiej batalii opisania na przypadki Wachmistrzowe dni ostatnich, w których dzisiejszy go niemałej zadumy nad charakterem niewieścim przymusił...
  Miałże bowiem co Wachmistrz uzgadniać z niewiestą pewną z pewnego oświaty przybytku, a nie nalazłszy jej w onej gabinetach, pokierowanym został do babińca edukacyjnego, gdzie też owe niewiasty w przerwach między dziatek prześladowaniem się chronią na ploteczki i kawę... Ano i jako tam Wachmistrz był zaszedł, tak trafił na koniec jakiego sporu arcygorącego, przez dwie tam nader krewkie niewiasty czynionego, przy żywem aplauzie pozostałych przytomnych.., Materyja sporu mi pozostała nieznaną, przecie nie słowa ostatnie, przez wychodzącą rzucone, przebijające dopotąd najwięcej znane Wachmistrzowi przekleństwo okrutne* , a mianowicie owa niewiasta życzyła swej przeciwniczce: "I żeby Ci się tak baterie skończyły w kulminacyjnym momencie, Ty... - i tu dorzuciła słów kilku z całą pewnością nadających się podstawę do pozwu o zniesławienie, które to słowa wielce rozbawiły kilka dzieweczek, które się tam za Wachmistrzem do tego przybytku wcisnęły... A może tylko one chyżej od Wachmistrza pojęły, w czemże się miały owe baterie tamtej niewieście skończyć...
 ___________________
"Żeby Ci tak wszystkie zęby wypadły, oprócz jednego, a ten jeden oby Cię bolał do końca życia!"

                                        ................



11 grudnia, 2016

O jajczakach i pedakach

Fragmentum pracy niezrównanego a przepomnianego badacza folkloru i tradycyj naszych, Bronisława Gustawicza, sub titulo: " O ludzie podduklańskim w ogólności, a o Iwoniczanach w szczególności" dan w Drukarni Polskiej we Lwowie Anno Domini 1901, nakładem Towarzystwa Ludoznawczego, jako XII tom prac tegoż właśnie Towarzystwa:
   "[...] Język jest także charakterystyczny. Język Iwoniczan, Klimkowczan, mieszkańców Miejsca [Piastowego-Wachm], Rogów, z wyjątkiem á pochylonego , jest zupełnie taki, jaki słyszymy u tak zwanej inteligencyi; przeciwnie mowa Lubatowczan, mieszkańców Jasionki i Równego trąci staropolszczyzną. Atoli w każdej z tych włości są pewne sposoby wyrażenia stałe, których indziej znaleźć nie można. Tak w Iwoniczu, Klimkówce i Miejscu jest w używaniu wiele słów niemieckich*  a spolszczonych mianowicie u rzemieślników.
  Do takich należą: rajbować obok pol. trzeć, wecować obok pol. toczyć (=ostrzyć), drekslować, szlichtować, drylować, rychtyk, sztyl obok toporzyska, rańtuch, zwędzić (=entweden, ukraść) i t.p. U Klimkowczan panuje oddawna rodzaj panoszenia się, które Iwoniczanie osobliwie przez wyraz "z pańska" nazywają. Klimkowczanie bowiem unikają pochylonego á i kładą czyste a nawet tam, gdzie o stać powinno, np. "pachwalany", nadto przeciągają zbytnie głoskę a, szczególnie aj; zamiast wykrzyknika podziwu oj, joj, gdzieindziej używanego, mówią: aj, jaj, jaaj: dlatego też Iwoniczanie dali im przydomek jajczaków; liczne im z tego powodu robią przycinki, czyli jak oni się wyrażają "idą zniemi na udry" i wielką ku nim czują apatyę do tego stopnia, że żeniący się w Klimkówce dostaje także przydomek jajczaka i w powszechną popada pogardę.
  W iwoniczu wykrzyknikiem podziwu jest: wej, wejno, potakującym przysłówkiem jest spójnik ale; spójnika albo nigdy nie używają, lecz staropolskiem abo, spójnika zaś a tylko w znaczeniu rozłącznem. Gdy jednak mówią z jakim "panem", to unikają wejno, wej i mówią dziwiąc się "ej"; kładą albo zamiast potocznego abo, używają więcej spolszczonych słów niemieckich i unikają pochylonego á . Tosamo mogę powiedzieć o mieszkańcach Miejsca Piastowego, lubo tu występuje ten objaw w mniejszym stopniu.
   W Lubatówce, Lubatowie, Równem i w Jasionce mówią - jak się Iwoniczanie wyrażają - rozlazło; szczególniejszą inklinacyę mają do brzmienia "ej", i te wyrazy, gdzie e przychodzi, podobnie jak w Klimkówce "aj" , zbyt przeciągają; głoskę e wymawiają jak niemcy ä, i po a i o wtrącają, jakby jakiś pogłos tego niemieckiego ä, co w wymawianiu np. słów: złoty, domie wyraźnie słyszeć można. Przymiotniki i zaimki nijakiego rodzaju kończą się na o, np. naszo pole, Stanisławowo ciele, zdrowo dziecko. Przy właściwych przymiotnikach atoli to o chwieje się między otwartem o a e lub á; gdy zaś obok rzeczownika r.n. z przymiotnikiem zejdzie się przymiotnik z z rzeczownikiem r.ż., wtedy słychać otwarte e w przymiotniku r.n. Nadto mówią oni pedziáł zamiast powiedział; pedáł, padáł zamiast opowiadał. Stąd osobliwie Lubatowczanie i Równianie mają u Iwoniczan nazwę pedaków, a nawet mianują ich Polakami, chociaż sami uważają się za Polaków; także zowią ich "z poza wody", chociaż ich góra oddziela i w pobliżu nie ma większej rzeki, ani też osobliwszego zbiornika wody. Przypuścić należy, że owi "Polacy" przybyli tu od Wisły, i tem tłómaczę sobie [pisownia oryginalna-Wachm.] nazwę "z poza wody" i "Polaków"; być też może, że nazwa "Polaków" sięga dawniejszych czasów, kiedy osada niemiecka Iwonicza jeszcze miała niezatartą cechę niemiecką."
______________________
* najpewniej ślad po nader licznym osadnictwie niemieckim pomiędzy Wisłoką a Sanem, którego sprawstwo jeszcze Marcin Bielski w 1551 piszący przypisał  Chrobremu:
„ A dlatego je (Niemców) Bolesław tam osadzał, aby bronili granic od Węgier i Rusi; ale że był lud gruby, niewaleczny, obrócono je do roli i do krów, bo sery dobrze czynią, zwłacza w Spiżu i na Pogórzu, drudzy też kądziel dobrze przędą i przetoż płócien z Pogórza u nas bywa najwięcej".
  W rzeczywistości osadnictwo to raczej należy wiązać z Kazimierzem Wielkim i do dziś są spory, czy aby nie było ono wtórnem z Węgier i Siedmiogrodu (duże podobieństwo dawnych ubiorów i obyczajów do Sasów w Siedmiogrodzie pomieszkujących). Dość, że jeszcze w początkach XX wieku można było się spotkać z określeniem tegoż terenu: "Na Głuchoniemcach".


                            ................




Noty cokolwiek pokrewne:

10 grudnia, 2016

Święto 1 Pułku Szwoleżerów

    Grudniową porą nam przyjdzie obchodzić ostatniego w tem roku pułkowego obchodzić święta, za to nie byle jakiego pułku, bo 1 Pułku Szwoleżerów Marszałka Józefa Piłsudskiego (i tylko taka pisownia jest prawidłową, a nie często, acz błędnie: imienia Marszałka etc.), których dzieje i cośkolwiek z tradycyj żem już tu był opisywał w trzech nawet dla ogromu materyi częściach: I, II, III, tandem jako komu miło byłoby ich spomnieć wraz ze mną to i ku tamtym notkom upraszam, gdzie się cofniemy i do napoleońskich czasów, aliści nie pożałujemy czasu ani i na arcyosobliwe Kijowa zdobywanie w dziewiętnastym roku, a i o Wieniawie słów parę...:) A w kropeczkach możecie sobie między inszemi aż w czterech zupełnie różnych utworach posłuchać nutek tych samych, ze szwoleżerami u nas kojarzonych...:) Ostatnia zaś jest fragmentem "Popiołów" w wersji Wajdowskiej, o której w ostatniej z tych części wspominam słowami Daniela Olbrychskiego, który opisywał tragiczny wypadek przy kręceniu tej sceny zdarzony, który żywota pozbawił filmowego konsultanta, legendę naszego jeździectwa, oficera szwoleżerów i olimpijczyka, majora Adama Królikiewicza...


                                         ................

07 grudnia, 2016

Okruchów niedawnej codzienności...

...część w sumie siódma, jeśli liczyć podług tagów i przyporządkowań do tejże kategoryi postów moich, zaś podług zaniedbanej i splątanej numeracyi czwarta (czego objaśniam na użytek tych, co by się dorachować nie umięli:). Jest to poniekąd i notka pożegnalna dla niedawno pomarłego Tadeusza Chmielewskiego, choć idzie mi najwięcej o podziękowanie Onemu za przemycenie w I części "Jak rozpętałem II wojnę światową" strzępów choć cudnej legionowej piosnki sub titulo "Leguny w niebie" autorstwa Adama Kowalskiego. Idzie mi o sceny ze stalagu, gdzie bohater, przez Mariana Kociniaka grany, starszy strzelec Franciszek Dolas, jest proszony przez kilku jeńców, kopiących podkop z obozowej kaplicy, o pomoc. Owi przygotowania do ucieczki maskują przez udawanie prób do jasełek i cięgiem właściwie jednej ćwiczą piosnki, która komu nieznającemu, zdać by się mogła z tych strzępów, zgoła głupawą i pospolicie gminną...
  Tymczasem owe zachowane "wąsem ruchał, brodą ruchał", czy "chodźcie, chodźcie: mnie was tutaj potrzeba...", nawiasem służące też chyba jako sygnał alarmowy to fragmenty potężnie antybolszewickiej przyśpiewki, gdzie owe zawołanie wygłasza dobry Bóg, kończąc je "by nie weszli bolszewicy do nieba!":) Kiedy powstawał film, byli jeszcze ludzie, którym nawet i te strzępy miały co przypomnieć i wiedzieli, o co idzie... Że, jak sądzę, lwia z Was część, tego już nie zna, to i przypomnieć sobie dozwolę (sceny od 23:35 się rozpoczynające...)



A tu pierwowzór:


Niestety i w tej wersji brakuje jednej zwrotki, nawiasem i w filmie śpiewanej po przeróbkach maskujących:) Po 2:24 powinno jeszcze być:

"Chodźcie, chodźcie mnie Was tutaj potrzeba,
by nie wleźli Bolszewicy do nieba
że przy bramie tu na warcie są Polskie Leguny"
Niechaj wiedzą syny czarcie,

    A i na pożegnanie sobie pozwolę jeszcze mojej z tegoż filmu, Wam przypomnieć, sceny faworytnej, nawiasem zapożyczonej z "C.K.Dezerterów", jeno nie z filmu, a z książki Kazimierza Sejdy, tandem jako po latach Janusz Majewski swojej filmowej tejże książki wersji tworzył, to przepysznej został przez to pozbawiony sceny, bo już jej przecie powtórzyć nie mógł...



 ................

04 grudnia, 2016

O randze i roli uśmiechu czyli cytat miesiąca...

 Nim do cytaty właściwej przejść sobie dozwolę, słów Wam kilku winienem tak o książczynie samej, z której owych słów powziąłem, jako i miejscu w niej, z któregom fragmentum pożyczył...
  Najpierwsza rzecz objaśnić nieznającym imię i osobę autora... Andrzej Małkowski, jeden z gorących propagatorów, twórców, teoretyków, pierwszych instruktorów i przywódców harcerstwa w Polsce, wówczas jeszcze z angielska skautingiem zwanego, napisał już i przódzi książki o tegoż ruchu kiełkującego celach i zasadach, będącej w Polszcze o tem pozycją najpierwszą i ta ("Scouting jako system wychowania młodzieży" 1911*), choć rumor uczyniła niemały i zapoczątkowała ów ruch w Polszcze, nie została tak, jak dzisiejsza nasza "bohaterka" ("Jak skauci pracują"1914) swoistą biblią i talmudem w jednym dla tysięcy naszych skautów-harcerzy i instruktorów okresu Międzywojnia, wznawianą parokrotnie**.
  Opisywaliśmy w swojem czasie, jako to przed Wielką Wojną, co to jeszcze numeru nie miała, wysypało na ziemiach naszych, a osobliwie w Galicyi, wszelkiemi ruchami, związkami i stowarzyszeniami młodzieży najwięcej, już to jeno moralność mającą na względzie tej młodzi, już to onej tężyznę fizyczną i sprawność, już to myśl o kraju przyszłem niepodległem i potrzebie walki oń... Lwia część tego się gdzie tam wreście z "Sokołem" złączała, ale i z ruchami strzeleckiemi, ergo w czternastym roku odnajdziemy te nazwiska między legionistami, a i później pomiędzy czynnemi statystami równolegle wiedzionego wątku "O urządzaniu Niepodległej". 
   Andrzej Małkowski, jako student Politechniki Lwowskiej, przynależał do "Armii Polskiej", w której to nazwie więcej widać nadziei, niźli prawdziwej liczebności i znaczenia. W tamtem czasie jej komendantem był Mieczysław Norwid-Neugebauer, przyszły oficer legionowy (dowódca 6 pułku, a potem III Brygady), międzywojenny generał, minister robót publicznych w rządach Sławka i Prystora w początku lat trzydziestych, zaś w ostatnich przed wojną latach funkcję tę pełnił będzie, znany nam już... Marian Żegota-Januszajtis:). Owóż Małkowskiego, jako kilkakroć spóźnionego na zajęcia, ukarano w tejże "Armii Polskiej" poleceniem przetłumaczenia książki o skautingu Baden-Powella:)) Chciałoby się pomarzyć, by wszystkie kary za cokolwiek i komukolwiek wymierzone, były tak brzemiennemi w skutki i to jakie skutki! :)
  W czasie wojennym Małkowski kołatał po obczyźnie za ochotnikami do polskich oddziałów we Francyi (gdzie przez czas jakiś i sam na froncie walczył), a zginął tragicznie nocą z 15 na 16 stycznia 1919*** , tonąc wpodle Sycylii wraz z całem statkiem, którym płynął ku Odessie i znajdującym się tam oddziałom jenerała Lucjana Żeligowskiego...
  Pora nam już to tegoż cytatu przejść najwyższa... Sęk w tem, że to przypis właściwie i komentarz do zdania w tekście głównem, w którem (rozdział IX "Uwagi autora", podrozdz."Wzór angielski i jen.Baden-Powell") Małkowski cokolwiek krytycznie się odnosi do innych skautowskich instruktorów, którzy jego zdaniem nadto byliby skłonni "przekształcać" i "przystosowywać" oryginalne angielskie prawo skautowe [choć i sam nie był wobec niego bezkrytyczny-Wachm] i zasady i przykład tego złych skutków daje właśnie w owym przypisie:

"Przykład: - W ogromnej liczbie drużyn oficerowie [tak jeszcze ówcześnie instruktorów nazywano-Wachm.] lekceważyli uśmiech" nakazywany przez 8 prawo skautowe****
i codzienną praktykę "przyjacielskich usług", których znowu wymaga 3 prawo skautowe; ***** i jedno i drugie uważano za "dzieciństwo" - a młodzież polska,według ich mniemania, miała być na takie rzeczy "za poważna". Szkoda, że ci nie przekonali się na sobie samych, jakim cudownym środkiem dla człowieka jest mechaniczne zmuszenie się do uśmiechu (albo do zagwizdania wesołej piosenki) wtedy, kiedy coś wytrąca z równowagi, ile to dodaje sił i zdrowia! Niech każdy przy sposobności kilka razy to wypróbuje, a znajdzie nowe lekarstwo na nerwowość. Wartości praktyki "przyjacielskich usług" również nie dostrzeżono, choć, według mego przekonania, jest ona walnym środkiem do wyrobienia czynnej miłości bliźniego, a co za tym idzie praktycznego patryjotyzmu."
_______________________________
* pozwolę sobie na tą datę uwagi Waszej zwrócić szczególnej, bo to ledwie trzy lata po zaistnieniu tegoż ruchu we świecie, a ściślej od pierwszych przez Baden-Powella organizowanych obozów i wydania onegoż "Scouting for boys", pozycji będącej dla skautingu tem, czem dla krześcijan Biblia. 
** mój egzemplarz, z którego cytuję, to reprint krakowskiego wydania Gebethnera z 1914 roku.
*** czyli w dziesięć dni po zamachu Januszajtisa w Warszawie.
**** oryginalny ósmy punkt prawa skautowego Baden-Powella brzmi: "Skaut śmieje się i gwiżdże w każdej ciężkiej przygodzie".
***** oryginalny trzeci punkt prawa skautowego Baden-Powella brzmi: "Obowiązkiem skauta jest bycie pożytecznym i niesienie pomocy bliźnim".

                                        ................

27 listopada, 2016

O prawie do bywania na kongresach czyli o urządzaniu Niepodległej cześć XVII

      Czy ktokolwiek z Was, Mili Moi, kiedykolwiek zastanawiał się choć przez chwilę nad tem, skąd myśmy się na tej paryskiej konferencji pokojowej w dziewiętnastym roku w ogóle wzięli? Jakiem prawem właściwie, skoro to kongres był dla jednej jedynej strony w tej wojnie kończonej zwołany ? Zapowiedzieli (i dotrzymali tego) najpryncypalniejsi gracze Ententy, że nawet nie poproszą tam do stołu przedstawicieli przegrywających Państw Centralnych, czyli właśnie się rozpadających Austro-Węgier i rewoltujących Niemiec. Oni dostali później tylko do podpisania traktat wersalski (w przypadku Austrii traktat z Saint-Germain-en-Laye krzynę później, bo 10.IX.1919r) a nie dostali prawa do żadnych negocjacji wyszykowanych tego traktatu warunków i w tym sensie przyszłe słowa Hitlera o "dyktacie wersalskim" były, niestety, jak najbardziej prawdziwe. Nawiasem kwestia tegoż traktatu podpisania stała się w Niemczech przyczyną dymisji rządowej... Pokój zresztą zawierano z każdym z byłych Państw Centralnych z osobna, a nawet z państwami, które na gruzach Austro-Węgier powstawały, przy czym los poszczególnych tych krajów jest wymownym świadectwem tego, jak wiele zależało od dobrej (lub złej woli) przywódców Ententy. 
  Pomijając ekstremalnie zredukowaną traktatem pokojowym z Saint-Germain-en-Laye  Austrię, państwem, które najbardziej zostało "ukarane" stratami terytorialnymi na rzecz sąsiadów były nowo powstające Węgry (traktat w Trianon 10.VI.1920r), z których została zaledwie trzecia część dawnych historycznych Węgier i który to traktat po dziś dzień każdy Madziar uważa za krzywdzącą niesprawiedliwość i hańbę dla Europy (czyli coś, jak my Jałtę). I rodzi się tu, moim zdaniem, wielce zasadne pytanie dlaczego, skoro tak potraktowano Węgrów, to czemu Czesi i Słowacy, również przecie będący znakomitą cesarstwa habsburskiego podporą, zostali potraktowani inaczej? Że monarchia austro-węgierska była dualistyczna i Węgrzy byli równoprawnymi jej gospodarzami? Dyskusyjna dla mnie ta równoprawność byłaby... Królem czeskim też się kajzer tytułował, a Czesi od klęski pod Białą Górą w 1620 roku już się więcej przeciw Wiedniowi nie buntowali, a Madziarzy owszem, wielokrotnie, z czego ostatni raz ledwo dwa pokolenia wcześniej... 
   Odpowiem Wam zatem, czym się te dwa różniły narody w końcówce tejże wojny: otóż Madziarzy stali przy swem cesarzu i królu do końca, by się po jego upadku niemal natychmiast zrewoltować bolszewicko, za to Czesi mieli Tomáša Garrigue Masaryka, człowieka, który był w swoim czasie lojalnym poddanym kajzera i nawet posłem do wiedeńskiego parlamentu, ale w czas wojny swe poglądy odmienił (co mu się zresztą w wielu kwestiach zdarzało i nie zawsze była to dobra zmiana) i począł po świecie jeździć i kołatać za niepodległością dla kraju swego. Daleko prościej mu było, niźli politykom naszym, wyjednać zgody na siły zbrojne u boku Rosji przeciw Austro-Węgrom walczące*, zasię na uznanie ich przez Ententę za siły sojusznicze. Stąd już tylko krok do proklamowania niepodległości Czechosłowacji (nawiasem: na schodach amerykańskiego Kapitolu:) i do udziału w tejże paryskiej konferencji. I, powiedzmy sobie szczerze, że gdyby Masaryka nie stało i te czechosłowackie wojska by w Rosji nie powstały, to najpewniej spotkałoby Czechów to samo, co Węgrów...
  No dobrze, rzekniecie, ale przecie i myśmy mięli przywódcę wielkiego formatu, a nawet dwóch i wojska, co przeciw Niemiaszkom i Austryjakom walczyły... Ano właśnie w tem sęk, że z tych przywódców jeden, świeżo co wprawdzie z niemieckiego więzienia zwolniony, dla przywódców Ententy był tylko "byłym austriackim generałem" z niejasnymi planami na przyszłość. Gdyby któryś z nich zażądał od swoich wywiadów jakiegoś dokładniejszego dossier pana Piłsudskiego, a te by porządnie odrobiły lekcyj i takie dossier dostarczyły, to zapewne żądający wykształciłby sobie jeszcze gorszego jego obrazu: jakiś socjalista z terrorystyczną przeszłością (dla Anglików z pewnością by się kojarzył natychmiast z Michaelem Collinsem, jednym z głośniejszych dowódców IRA), z niejasnymi powiązaniami z wywiadem austriackim, człowiek traktujący religię instrumentalnie i nader łatwo zmieniający wyznania, w dodatku jakiś libertyn, żyjący bez ślubu z byłą terrorystką, nareszcie świeżo co przez Niemców z więzienia uwolniony w nader dziwacznych okolicznościach, przecie dowodnie ukazujących, że Niemcom czeguś na tem człeku okrutnie zależało... No i człowiek, który pierwsze czego uczynił po objęciu władzy w Warszawie, to zadeklarował neutralność swego kraju w dogasającej wojnie, czyli niejako ex definitione postawił siebie i kraj poza tym podstawowym kryterium udziału w konferencji pokojowej, którego jeno dla aliantów zawarowano... Że uczynić inaczej było nie sposób, tegośmy w  cześciach czwartej i piątej tegoż cyklu naszego tłomaczyli IIIIIIIVVVIVIIVIIIIXXXIXIIXIIIXIV , XV, XVI ),
co nie zmienia faktu, że dla decydentów Ententy nie musiała ta okoliczność być za zaufaniem wobec osoby i władzy Piłsudskiego przemawiającą... 
    Za to autorytetem dla tych panów był Dmowski... tenże sam Dmowski, którego w ojczyźnie mało kto poważał, dopóki się nie okazało, że na Zachodzie go poważają. Ale trzeba tej prawdy powiedzieć, że to, żeśmy się w Paryżu znaleźli przy stole, tak jak Czesi Masaryka, a nie jak Węgrzy, to właśnie zasługa Dmowskiego i Paderewskiego, którzy od dawna, podobnie jak Masaryk, o uznanie zabiegali, o czem zresztą żeśmy już w uprzednich częściach tegoż (od IX do XII) cyklu naszego pisali. Zasługa ich, oraz jednej jeszcze postaci, kilkakroć wprawdzie wspominanej w kontekstach przeróżnych, choć nigdy jeszcze z dobitnym podkreśleniem tych zasług, które Dmowskiemu umożliwiły wprowadzenie nas w grono sojuszników. Mowa o jenerale Józefie Hallerze, późniejszym bożyszczu endeckich polityków i wyznawców, gęsto przeciwstawianym przy najrozmaitszych okazjach Piłsudskiemu, z którym nawiasem dość zgodnie przez długi czas współpracowali w Legionach. 
   Nie wiem dziś, czy dobrze pamiętam jak mnie w szkołach za nieboszczki Peerelki uczono, alem zakonotował w memoryi takie przekonanie, że to tam mi właśnie do łba wkładano, jako to endecy czyn legionowy w Galicyi Wschodniej (tzw.Legion Wschodni) spsowali i ów w rozsypkę poszedł, w czem miał palców właśnie Haller maczać. W rzeczywistości to on właśnie tych zebrał, co nadal przeciw Moskalowi wojować chcieli i z niemi do Piłsudskiego dołączył, tworząc w I Brygadzie 3 Pułku i dowódcą jego zostając. Później już tak zgodnie nie było, bo po miesiącach krwawych walk (ale i niemal rocznej rekonwalescencji po wypadku ciężkim), gdy ów do służby powrócił jako dowódca II Brygady Legionów, to ta właśnie brygada jedyną była jednostką, co wbrew zamierzeniom Komendanta, jednak przysięgi na wierność kajzerowi złożyła i poszła na front, a nie do obozów internowania w Beniaminowie czy Szczypiornie, czego przez lat wiele obóz Piłsudskiego wybaczyć Hallerowi nie umiał, zaś propaganda powojenna wystawiała tego jako akt nieledwie serwilizmu z jego strony.
   Kolejnej jednak niemieckiej niegodziwości w postaci brzeskiego traktatu pokojowego z Ukrainą, której w zamian za zboże dla wygłodzonych Niemiec ciepłą ręką dorzucono naszej Chełmszczyzny, to już nawet i Hallerowi było nadto, podobnie jak podkomendnym jego i większości Polaków, rozumiejących ten traktat czwartym rozbiorem Polski. W efekcie się II Brygada zbuntowała (niemała w tem robota inszego jej oficyjera, podpułkownika Michała Roli-Żymierskiego, przyszłego agenta NKWD, dowódcy Armii Ludowej i marszałka peerelowskiej armii) i przebiwszy się przez front pod Rarańczą 15-16 lutego 1918 roku, znalazła się po jego rosyjskiej stronie, by się niebawem złączyć z organizowanym II Korpusem Polskim w Rosji**, którego komendę właśnie Haller obejmie.  Wystawiano nam tejże batalii jako najostateczniejszej desperacji, z poczucia honoru zrodzonej i w gruncie rzeczy jałowej, a nawet żem się i z komentarzem jednego historyka był spotkał, że gdyby Haller się Piłsudskiemu w czasie "kryzysu przysięgowego" podporządkował, to by nasi żołnierze nie musieli pod Rarańczą ginąć bez potrzeby...
   Może i tak, jeno zważmy rzeczą właściwą miarą... Tych "poległych bez potrzeby" było wszystkiego... szesnastu, co pewnie że ich szkoda, jako i życia każdego, aliści ilość ta świadczy o tem, że się zrobiło, co można, by strat tych do minimum sprowadzić. Co jednak najważniejsze, to to, że ta właśnie nibyż nieduża batalijka, dla Historii naszej się okazała niezwykle cenną i to nie tylko dla pamięci jej sławy, ale temuż, że oto po raz pierwszy w tej wojnie zwarta formacja wojska, którego by można uznać za polskie, wystąpiła przeciwko Państwom Centralnym***, czyli zdobyła sobie prawo uważania się za sojusznika Ententy, a zatem i pierwszego stopnia na tych schodach do paryskiego stołu konferencyjnego!
   Jak już o tym pisaliśmy, i II Korpus długo nie pociągnął na terenie przez Niemców ogarniętym, gdzie owi nie chcieli ścierpieć zwartych i uzbrojonych formacyj polskich, których nie kontrolowali. I o ile I Korpus Dowbora-Muśnickiego się dozwolił w Bobrujsku rozbroić, a żołnierzy przewieziono do Warszawy, gdzie latem 1918 Polnische Wehrmacht mięli zasilić, przy czym przydali się akuratnie, jako w listopadzie przyszło Niemiaszków rozbrajać, tak II Korpus Hallera rozbroić się nie chciał, lękając się konsekwencyj dla wielu weteranów za bunt pod Rarańczą sprawiony. W efekcie czego przyszło do bitwy osaczonego i przypartego do Dniepru Korpusu z Niemcami pod Kaniowem 11.V.1918 roku, o czem żem za sposobnością święta pułkowego 6 Pułku Ułanów Kaniowskich był pisał****.
  Ano i ta właśnie batalia była wtórą, której nam policzono za dowód chęci walki wojsk naszych po Ententy stronie i dozwoliła Dmowskiemu wymienić francuskiego jenerała Armią Polską we Francji dowodzącego na Hallera właśnie, co spod Kaniowa zbiegłszy, się poprzez Moskwę i Murmańsk z Rossyi wydostał***** . Jeśli się to może co komu i mało zdaje, ot wszystkiego dwie batalijki nieduże, to rzeknę, że Japończycy, co się wszystkiego w tej wojnie wysilili na jednej niemieckiej fortalicji w Qingdao zdobycie i na zajęcie niemal bez walki paru jeszcze insuli na Pacyfiku, mniejsze w tej wojnie zaangażowali siły, a i Niemcom w ludziach mniejszych przyczynili strat, przecie w Paryżu liczyli się między najpryncypalniejszemi... Że zmilczę już o przewagach wojennych Gwatemali, Nikaragui, Kostaryki czy Brazylii, jednako przecie przy paryskim stole siedzących z nami... O inszych tam jednak dyplomatycznych przewagach naszych, osobliwie marynarzy naszych o podział flot zaborczych wojujących, o sukcesach ale i o klęskach naszych na zielonem stole ponoszonych pisać już będziem w nocie kolejnej...
________________________________
* - Po prawdzie to mnie ów Korpus Czechosłowacki po wsze czasy więcej się będzie kojarzył ze zdradą, której wynikiem bolszewicy dostali w swe ręce admirała Kołczaka, a nieco później i naszych żołnierzy z Dywizji Syberyjskiej... Nawiasem, to sądzę, że tragiczny los Eugeniusza Bodo to przede wszystkiem konsekwencja jego roli w poświęconym tym żołnierzom przedwojennym filmie "Bohaterowie Sybiru".
** - w czem najwięcej dopomógł Hallerowi i jego żołnierzom... przedstawiciel POW w Kamieńcu Podolskim, piłsudczyk Tadeusz Hołówko, wielce ciekawa persona, tragicznie zamordowana w Truskawcu(29.VIII.1931r) przez nacjonalistów ukraińskich z OUN
*** - tak konkretnie to, niestety, przeciwko Chorwatom z c.k.53 pułku piechoty...:((
**** - nie tylko ułani sobie wtedy na zaszczytne miano "Kaniowskich" zasłużyli... W wojsku II Rzeczpospolitej były jeszcze cztery pułki piechoty tak właśnie uhonorowane dla zasług swoich z dnia tego (28, 29, 30 i 31 Pułki Strzelców Kaniowskich)
***** - w trzeciej części cyklu Wieniawie-Długoszowskiemu poświęconemu żem opisywał, jako to Wieniawa wówczas, imieniem piłsudczyków z POW właśnie z Hallerem pertraktował o współpracy i o jakim sił i środków zjednoczeniu dla wspólnego celu. Takoż i o tem, jak całego peowiackiego aparatu konspiracyjnego użył, by ludzi Hallerowych z niewoli po kaniowskiej klęsce uwalniać i w ucieczkach dopomagać, a nawet jako i ów za samem Hallerem do murmańskiego pociągu gonił, by do jego z Rossyi wyjazdu nie dopuścić...

                                                  ................

20 listopada, 2016

O tem, że wielkie sprawy czasem się o farsę ocierają, czyli cyklu o urządzaniu Niepodległej część XVI

  Podobno jesteśmy narodem wichrzycieli, buntowników, wiecznych konspiratorów, spiskowców i rebeliantów, co to półwiecza bez jakiej ruchawki solidnej nie usiedzą... No, może... ale jeśli wejrzeć na tych naszych powstań, buntów i przewrotów skuteczność, rozumianą jako osiągnięcie zamierzonych celów, no to...hmm... jakby to rzec? No, hit nasz eksportowy to to na pewno nie jest...
   Jeśli przez skuteczność rozumieć oddziaływanie na sposób myślenia, na kulturę, na rozumienie historii i roli  naszej we świecie, to tak, to owszem: toksyna jest zabójczo skuteczna jeszcze po latach...
  Ale mamy w swoich dziejach zamach stanu, a ściślej jego próbę, która się o dobrą komedię (choć może bardziej farsę) ociera. I o tej próbie, oraz o jej konsekwencjach sobie dzisiaj opowiemy w nocie o urządzaniu Niepodległej szesnastej  IIIIIIIVVVIVIIVIIIIXXXIXIIXIII,XIV , XV ), nocie wprawdzie długiej okrutnie, aliści mniemam, że jej ścierpicie, osobliwie, że nie zamęczam Was ostatnio częstością pisania swego...
    O tem, że prawica zamierza dokonać przewrotu, to wróble w Warszawie ćwierkały od dobrego miesiąca z okładem i prawdę rzekłszy pięciu groszy bym nie dał, czy aby te plotki nie były celowo rozpuszczanemi, trochę na zasadzie, by z bezsilności uczynić siłę i niechaj nas się choć trochę boją... Choć endecja wcale znów tak bezsilna nie była, bo miała własne bojówki, tzw.Straż Narodową, która nominalnie została powołana do ochrony mieszkańców Warszawy i okolic przed anarchią i pleniącą się w ostatnich miesiącach wojny zwykłą bandyterką, a w listopadzie nawet i chlubnie się zapisała przy rozbrajaniu Niemców, ale wrychle przyszło między jej przywódcami a władzami miejskimi i Milicją Miejską, której powinna podlegać i pomagać, do konfliktów. W efekcie tego liczebność Straży została odgórnie zmniejszona z sześciu do dwóch tysięcy, ale i tak na początku stycznia 1919 roku była to siła poważna*. Nie od rzeczy będzie dodać, że komendantem jednego z jej sześciu rejonów był niejaki Tadeusz Dymowski** , równocześnie prezes Towarzystwa Popierania Przemysłu i Handlu Polskiego "Rozwój".
   Ano i tenże właśnie człowiek uznał, że nie ma co czekać na zapowiedziane na 26 stycznia wybory i na nowy sejm, przed którym rząd Moraczewskiego zapowiedział złożenie dymisji po zakończeniu swej, ex definitione tymczasowej przecie, misji. Plan Dymowskiego zakładał porwanie najważniejszych ministrów i zmuszenie Piłsudskiego, w zamian za uwolnienie ich, do zdymisjonowania rządu Moraczewskiego i powołania nowego, prawicowego, czyli też bynajmniej nie w zamierzeniu było powoływanie Rządu Narodowego w kształcie, którego pragnęła i domagała się od Piłsudskiego ustępująca Rada Regencyjna, a który to zarzut był zamachu oficjalnie głoszoną przyczyną***
  W trakcie przygotowań do zamachu, podczas kiedy podwładni Dymowskiego śledzili Moraczewskiego, Wasilewskiego, Thugutta i innych ministrów, dość rychło zorientowali się, że nie robią tego sami... Skonfrontowawszy się z owymi "innymi", przekonali się, że pomysł nie był odosobniony i że niezależnie od Dymowskiego, inna grupa zmierza do podobnego celu. Ustalono zatem połączenie sił i wspólną realizację planu, z tem, że w owym nowym planie już nie zamierzano negocjować z Piłsudskim, bo i on miał być uwięzionym, zaś władza przejęta w imieniu Dmowskiego i generała Hallera. Od tejże chwili doszło też i do zmian w kierownictwie spisku i dalsze działania szykował i firmował pułkownik Marian Żegota-Januszajtis, przed wojną organizator i komendant Polskich Drużyn Strzeleckich****, zaś wspierali ich inni działacze prawicy: monarchista książę Eustachy Sapieha (były przewodniczący Rady Głównej Opiekuńczej, wielce zasłużonej i wciąż niedocenianej organizacji charytatywnej czasu wojny) oraz działacz endecki drugiego szeregu, Marian Zdziechowski.
  Najpryncypalniejszy spiskowców frasunek w tem był, że właśnie nikogo pomiędzy swemi na tyle wybitnego nie mięli, iżby można mu powierzyć rządu nowego ułożenie i żeby ogół społeczeństwa wiedział, któż zacz, czego dokonał i na wieleż wiarygodny... Lwia bowiem część wybitniejszych endeckich działaczy się wkoło Dmowskiego w Paryżu grupowała, a i to pytanie, czy na kraj dość byli wiarygodni i poważni. Ale ta się sytuacji zmieniła diametralnie, gdy Paderewski w Poznaniu na tyle ozdrowiał, że się mógł z łoża podnieść, a insurgenci tameczni wzięli Ostrów, ostatnie, nie będące w polskich rękach miasto i stację na trasie do Warszawy. 
  Wielki pianista znalazł się zatem 1 stycznia w Warszawie, podobnie entuzjastycznie witany, jak wszędzie po drodze, a nawet rzekłbym, że może i bardziej, bo Warszawa już wie, że Wielkopolska zwycięsko kruszy kajdany niewoli i wiąże to właśnie z jego, Paderewskiego, osobą, zatem wita go niczym wodza wracającego po wygranej bitwie. Może tylko pochodni nie potrzeba, bo w Warszawie nikt złośliwie nie wyłącza prądu, a poza tym wielki mistrz przybywa jeszcze w świetle dnia.
   Paderewski spędzi w stolicy wszystkiego trzy dni i odjedzie do Krakowa nocnym pociągiem jeszcze 4 stycznia. Na niecałe cztery godziny przed pierwszymi działaniami spiskowców... Byłoby ciekawym, a i poniekąd kluczowym dla rozważań naszych, mieć pełen przegląd jego spotkań w tych trzech dniach i słów wypowiedzianych. Wiemy niemal wszystko o najważniejszym z nich: z Piłsudskim. Tym, po którym Naczelnik Państwa podsumował gościa: "Kryształowa dusza, głowa dziecka"... Wiemy, że się nie dogadali i że wspólnego rządu raczej nie będzie... I oddalały się widoki na przyjazd do Polski Armii Hallera, jedynej naszej znaczącej siły zbrojnej, której kraj potrzebował jak kania dżdżu... 
  Dla mnie osobiście, ale i dla pamięci  (czy nawet i legendy) Paderewskiego istotnem byłoby móc wiedzieć, czy ów wiedział o szykowanym zamachu stanu. Podług mnie tenże wyjazd pospieszny do zapraszającego Krakowa, dowodziłby że tak... Uwiadomiono go o tem, nie wprowadzając rzecz jasna w szczegóły, choć zapewne daty mu podano i właśnie dlatego ów, protestując przeciw metodzie i nie zamierzając zamachu popierać, usuwał się z teatru możliwych zdarzeń, by z niemi powiązanym nie zostać. Pytanie jednak, czy gdyby zamach się powiódł, czy Wielki Pianista i gorący patriota nadal tkwiłby w pięknoduchostwie swojem i czy by aby z tego Krakowa nie wracał już na fotel kogoś w rodzaju tymczasowego prezydenta i premiera w jednym. Ma się rozumieć, dla dobra ukochanej Ojczyzny... Już wcześniej, w czasie wielkiej manifestacji w pięćsetlecie Grunwaldu, przy odsłanianiu pomnika, który ufundował, przyznał, że "poczuł się kimś w rodzaju wodza" i, zdaje się, że nie był od tego, by dać się tej myśli uwieść... 
  Pytanie kolejne: czy o zamachu wiedział Dmowski w Paryżu? Sądzę, że tak, choć też pewnie nie w szczegółach, których nie można było korespondecjom zawierzyć, ale wiedzieć musiał o nastrojach, a i pewnie o tem, że "coś" się szykuje. Sądzę nawet, że udzielił czegoś w rodzaju błogosławieństwa zwolennikom swoim. Natomiast nie miał on jak wiemy okazji się z Paderewskim spotkać, bo ten z Ameryki prosto do Londynu przecie jechał, a od Balfoura to już prosto: brytyjskim krążownikiem do Gdańska i do Warszawy prościuchno jak z bicza przez Poznań strzelił... Zapewne też nie powierzył tych wieści żadnym depeszom, co by gdzie mogły Paderewskiego dognać po drodze, a na wysłanników nie starczyło już czasu. Za to z pewnością rozmawiali z Paderewskim w Warszawie działacze miejscowi, zapewne Zdziechowski i być może Sapieha... Odmowa wsparcia ze strony Paderewskiego musiała niemi wstrząsnąć, ale zamiarów nie ukróciła...
   Trzeba przyznać, że spiskowcy rozpoznania dokonali niezgorszego i przeniknęli głęboko. Pierwszymi, których aresztowano, byli premier Moraczewski i minister spraw zagranicznych Leon Wasilewski, którzy po drugiej w nocy wracali z narady u Piłsudskiego. Zadzwonili z sekretariatu belwederskiego do garażu po samochód, a gdy doń wsiedli, to siedzący wpodle szofera oficer, po przejechaniu bramy zakomunikował im, że są aresztowani i zaskoczonych odwiózł do prywatnego mieszkania na ulicy Żurawiej, gdzie ich uwięziono.
  W temże samem mniej więcej czasie, wpodle trzeciej nocnej godziny, na plac Saski, pod Komendę Miasta wmaszerowywuje kompania piechoty z bardzo specyficznej jednostki, która później zasłynie jako 21 Warszawski Pułk Piechoty "Dzieci Warszawy". Na razie jest to 1 Okręgowy Warszawski Pułk, złożony z sporej części z ochotników Legii Akademickiej i młodych warszawiaków z przeróżnych środowisk, przecie jednak głównie kupieckich i rzemieślniczych, tradycyjnego narodowców zaplecza. Oficerami przeważnie są byli "dowborczycy" z 1 Korpusu Polskiego w Rosji, których przecie rozbrojono w Bobrujsku i przywieziono latem 1918 roku do Warszawy. Kompanią dowodzi porucznik Wiesław Januszajtis, brat Mariana, zaś trzeci z braci, Andrzej jest w tejże kompanii sierżantem i dowodzi jednym z plutonów... Familijnego charakteru przedsięwzięcia dopełnia adiutant przywódcy zamachowców, podchorąży Dąbrowski, prywatnie szwagier Januszajtisów.
   Żołnierze obsadzają Komendę, a pułkownik Januszajtis przemawia do rozbrojonych oficerów Komendy i własnych podkomendnych płomiennymi słowy, w których komunikuje im o obaleniu rządu Moraczewskiego i o powołaniu nowego rządu Romana Dmowskiego oraz o objęciu dowództwa nad wojskiem przez generała Hallera. Pomijając takie drobiazgi jak to, że obydwaj są cały czas w Paryżu i raczej w Warszawie prędko nie będą, uderza pominięcie w tym przemówieniu Paderewskiego, z czego właśnie wnoszę, że ten im swej zgody na zamach nie dał. Póki co jednak zasłuchani spiskowcy popełniają kardynalne błędy jeden za drugim, w tym taki, że nie pilnują zatrzymanych, skutkiem czego komendant garnizonu, pułkownik Zawadzki, cichcem się ku jakim bocznym drzwiom pokwapił i dał drapaka, do świtu niemało wiernych rządowi oddziałów alarmując i zbierając.
   Bojówkarze ze Straży Narodowej neutralizują, początkowo dość skutecznie zarówno rządowe siły policyjne, czyli Milicję Ludową, poprzez aresztowenie jej komendanta, kapitana Ignacego Boernera. Temu podesłano przebierańca w mundurze oficera z rzekomym wezwaniem do Komendy Miasta, gdzie go rozbrojono i przewieziono do garażu w Alejach Jerozolimskich pod 79-tym. 
   Milicją Miejską dowodził człowiek-legenda, pułkownik Jan "Jur" Gorzechowski, dowódca jednej z najsłynniejszych akcji bojowców PPS w rewolucji 1905 roku: uwolnienia 24 kwietnia 1906 dziesięciu więźniów zagrożonych najwyższymi wyrokami z więzienia na Pawiaku***** . Tego nachodzą w domu i gdy "Jur" otwiera im drzwi, pierwszy wdziera się do środka z rewolwerem, ale Gorzechowski nie poddaje się bez walki, wybija napastnikowi broń i powala go jednym ciosem, niestety, wdzierający się w międzyczasie pozostali biją go kolbami karabinów, a uczciwiej rzec będzie, że rozjuszeni oporem, masakrują pepeesowskiego bohatera. "Jur" będzie bodaj najpoważniej w tym zamachu poranionym i najdłużej się leczącą ofiarą...
  Insi zachodzą po ministra spraw wewnętrznych, Stanisława Thugutta. Jeden ze spiskowców głosi się być listonoszem z jakim telegramem ważnym, ale gdy Thugutt otwiera drzwi, strzela doń dwukrotnie z rewolweru i... ucieka... Szczęśliwie strzela z taką samą skutecznością z jaką działa większość zamachowców, ale symptomatyczne jest to, że jak się zdaje, Thugutta, jako jednego jedynego naprawdę zamierzano zabić, najpewniej dlatego, że to on, jako minister spraw wewnętrznych, firmował działania komisarzy w terenie, a będąc "de facto" zastępcą Daszyńskiego w rządzie lubelskim, działał tam i wydawał akty, sygnowane imieniem Daszyńskiego, jeszcze wtedy, gdy ten, wezwany przez Piłsudskiego do Warszawy, właściwie już skapitulował i z rządu ustąpił.
   Zszokowany tą napaścią Thugutt dzwoni do Komendy Miasta, żądając jakiejś ochrony, nieświadomy tego, że zamachowcy właśnie Komendę zajęli. Któryś z nich tak Thugutta zbałamucił, że ten przyrzekł czekać na patrol i się z mieszkania nie oddalać. Patrol z porucznikiem Mieczysławem Skrudlikiem, znanym później historykiem sztuki, dziennikarzem i publicystą, wojującym piórem z masonerią i wszelkim wolnomyślicielstwem równie gorliwie, jak teraz aresztuje Thugutta i odwozi do garażu w Alejach Jerozolimskich.
  Inna grupa, najwyraźniej wzorowana na spiskowcach z 1830, którzy po wielkiego księcia Konstantego również przyszli w składzie mieszanym, wojskowo-cywilnym, wybiera się do Belwederu po samego Piłsudskiego. Jakiś gołowąs-wartownik ich wpuszcza, bo dowodzący grupą rotmistrz w galowym mundurze go skonfundował, aliści z piętra, przez okno scenę tę widzi jeden z adiutantów Komendanta, ówcześny porucznik Kazimierz Stamirowski (na słynnym zdjęciu  Marszałka na moście Poniatowskiego w czasie przewrotu majowego-dzisiejsza pierwsza "zielona" kropka - pierwszy z lewej). Zaniepokojony uzbrojonymi cywilami, zbiega na dół i indaguje przybyłych kim są i czegóż chcą. Ci - przyznam, że nie umiem osądzić, czy tak głupi, czy tak bezczelni - oznajmiają, że właśnie przyszli aresztować Piłsudskiego. Gdyby Stamirowskiego przy tem z punktu sterroryzowali, ubili, czy choć ogłuszyli, to bym tego jeszcze jakoś rozumiał, jako działania względnie racjonalnego... Ale to oni się dali Stamirowskiego ogłuszyć...:) Ten bowiem rozdarł się na nich jak klasyczny zupak na rekrutów i, poniewierając najgorszemi słowy, aresztował całą grupę, w czem mu dopomogli nadbiegający i zwabieni jego krzykiem inni wartownicy******.
   Za ochronę Belwederu odpowiadał 7 Pułk Ułanów, jeszcze wtedy nie nazywanych Lubelskimi i pewnie jeszcze noszący numer "3", ale to ten sam pułk, z powodu którego rząd Daszyńskiego się instalował w Lublinie, mając oparcie w tej właśnie sile zbrojnej. Jego dowódcą był major Janusz Głuchowski, kolejna legenda: jeden ze słynnej "siódemki" Beliny-Prażmowskiego, która się przekradła do Kongresówki jeszcze przed wymarszem Pierwszej Kadrowej. I tenże właśnie człowiek, zaalarmowany przez podkomendnych wpada do Piłsudskiego po dalsze rozkazy, by zastać go nad układanym ze stoickim spokojem pasjansem. Zapytany, Komendant odpowiada: "Odbywa się zamach stanu, ale to szopka, nie zamach."
   Ma rację. Tak dalece, że z czasem pojawią się nawet głosy, że cała ta operetka została przezeń ułożona i ukartowana, by mieć alibi wobec swoich lewicowych zwolenników, że musi odwołać Moraczewskiego i poprzez nominację Paderewskiego na premiera szukać porozumienia z prawicą. Na razie do akcji wkracza kolejny tej nocy wielki bohater, paradoksalnie chętnie widziany przez spiskowców na ich wodza: generał Stanisław Szeptycki, postać równie nietuzinkowa jak większość tamtej nocy bohaterów. Austriacki jeszcze generał-artylerzysta, który na własną prośbę został do Legionów przeniesiony i których był ostatnim dowódcą. Piłsudskim rozczarowany, z czasem będzie jego jawnym opozycjonistą. Ziemianin z wielkiego rodu, hrabia, nienawidzący lewicy jak robactwa, ale człowiek dla którego honor, i to zarówno honor osobisty, jak i honor munduru, którego obrońcą się czuje, to są wartości najwyższe...
   Aresztowany (według jednej wersji*******) w hotelu Bristol, gdzie pomieszkiwał i prowadzony pod lufami do Komendy Miasta, na Krakowskim Przedmieściu spotyka jeden z tych patroli, które zdążył już zaalarmować zbiegły z Komendy Miasta pułkownik Zawadzki. Szczęśliwie jest to patrol silniejszy od tego, który prowadzi generała, zatem Szeptycki błyskawicznie przejmuje inicjatywę i aresztuje tych, którzy aresztowali jego. 
Oświadcza im przy tem, co z lubością przywoływał Torlin w komentarzu pod częścią VII: „Ja wam ten cały zamach zlikwiduję bez strzału”.
   Rzeczywiście, przybywszy do Komendy Miasta wzywa pułkownika Januszajtisa i zarządza zbiórkę znajdujących się tam oddziałów. Tym oświadcza, że przejmuje dowodzenie i żąda posłuszeństwa, zaś osłupiałego Januszajtisa z komiltonami jego każe aresztować.  I rzeczywiście, jak to wówczas Torlin określił: "było po buncie"... Prawie... 
   Piłsudski przyjeżdża do Komendy Miasta o siódmej rano i bez pardonu ruga zebranych zamachowców najgorszemi słowy, po czym... puszcza ich wolno, na słowo honoru, że się stawią na wezwanie. Z Januszajtisem i pułkownikiem Berbeckim wsiadają do samochodu i jadą do tego nieszczęsnego garażu w Alejach Jerozolimskich, by uwolnić uwięzionych ministrów, ale... garaż jest pusty, zaś Januszajtis nic nie wie o miejscu pobytu więźniów! Piłsudski zwalnia go do domu, zaś Berbeckiemu poleca wszcząć poszukiwania, które się kończą około południa, gdy ktoś dostrzega wartę Straży Narodowej przed jednym z lokali Towarzystwa "Rozwój" w Śródmieściu. Najpewniej to prezes Dymowski postanowił przenieść więźniów, mimochodem dając dowód jak to też sobie spiskowcy ufali nawzajem...
   Berbecki odwiózł uwolnionych, częściowo jeszcze w negliżu, ministrów i komendantów milicyj do Belwederu, gdzie jeszcze zdążył być świadkiem jak znów Komendant użył wysoce nieparlamentarnego języka... tym razem wobec swoich przyjaciół, za to, że się dali wyjąć jak ryby z saka tak beznadziejnym amatorom...
    Na zakończeniu trzeba nam jeszcze nawrócić do pretensyj licznych, w swoim czasie zgłaszanych, a nawet i tu, na naszych łamach, pod częścią VII przez Torlina, że Piłsudski sprawców nie ukarał. Stary to zarzut, jeszcze przedwojenny, dla niektórych zarazem będący i "dowodem", że to Naczelnik sam stał za tym puczem, który był mu na rękę. Odpisywałem wówczas, że dla mnie to była taka właśnie "gruba kreska" Mazowieckiego w wydaniu Anno Domini 1919!(co nawiasem kolejne wywołało dyskusje o "kresce Mazowieckiego":) Przedkładałem, że nawet nie było aktu prawnego, ani kodeksu, na podstawie którego można by ich było ukarać******** i że "zneutralizowanie przez ośmieszenie było zdecydowanie bardziej skuteczne,[...] że nikt nie mógł szat rozdzierać, że jest prześladowanym, ale dowództwo w Tarnopolu, to bardzo od Warszawy daleko i w zasadzie jest to zesłanie dla człowieka, który by miał jakieś ambicje większe" oraz, że "zamach, a ściślej jego próba, uzmysłowiły Piłsudskiemu, że gra na to, ile Moraczewski reform przeprowadzić zdąży, właśnie się skończyła... Że dalej, owszem, będzie można, ale za cenę eskalacji wrogich działań ze strony endecji, co się nieuchronnie musiałoby skończyć wojną domową, a tego, jak wiemy, Piłsudski lękał się najbardziej... Inszemi słowy, to był ostatni dzwonek, że czas na pokojowe się z endecją dogadanie bezpowrotnie przemija, a dogadanie to jest koniecznością dziejową" a "jakakolwiek poważniejsza kara wymierzona zamachowcom mogła zaciążyć na porozumieniu z Dmowskim".
   Dziś do tych słów dodałbym jeszcze, że Paderewskiego, zapewne wstrząśniętego samym faktem zamachu i jego okolicznościami, Piłsudski najpewniej przekonał, że jest jego obowiązkiem zapobiec dalszemu możliwemu rozlewowi krwi i wobec takiego dictum Paderewski urząd premiera przyjął. Nie jestem pewien, czy za pełną zgodą Dmowskiego, czy też się na niego nie oglądając, ale sądzą, że jeśli zgoda była, to taka raczej przez zaciśnięte zęby... Tym manewrem Piłsudski rozgrywał Dmowskiego wręcz kongenialnie i pozbawiał de facto wpływu na sprawy krajowe przynajmniej tak długo, jak długo będzie siedział w Paryżu. A siedzieć w Paryżu musiał, bo się właśnie miała zaczynać długo wyczekiwana konfencja pokojowa, która będzie tematem naszych not następnych i na którą to konferencję wrychle Paderewski też wrócił, ale już jako premier rządu prawdziwie narodowego, cieszącego się powszechnym uznaniem i poparciem... Zaś swoim postępowaniem po zamachu Piłsudski przesłał Dmowskiemu co najmniej dwa bardzo wyraźne sygnały: pierwszy, że siły endecji w Warszawie są tak niepoważne, że Piłsudski nawet nie uważa ich za groźne dla swojej w Warszawie władzy********* i drugi, że właśnie mu zabrał z talii atutowego asa: Paderewskiego....:)
_______________________________________
*- po opisywanej próbie zamachu stanu Straż Narodowa została całkowicie rozbrojona i zlikwidowana.
** - właśc. Tadeusz Mścisław Dymowski, co jest o tyle istotne, że można go łatwo pomylić z rówieśnym mu działaczem PPS o takim samym imieniu i nazwisku. Po opisywanych przez nas wydarzeniach styczniowych ów zostanie posłem endeckim, ale po 1927 roku, gdy sejm zostanie rozwiązany, a jego immunitet wygaśnie, zostanie aresztowany pod zarzutem malwersacyj bankowych. Ponieważ dość szybko go zwolniono, można domniemywać, że albo z dowodami było krucho, albo też cała sprawa była jaką piłsudczyków zemstą na przeciwniku. Po klęsce wrześniowej uciekł na Litwę, gdzie go w 1940 roku aresztowali Sowieci, jednak przeżył i wyszedł wraz z Armią Andersa. Po wojnie wrócił do Polski (1948), dając kolejny dowód na to, że narodowcy się dużo lepiej dogadywali z komunistami, niż przedstawiciele innych przedwojennych nurtów politycznych i przez kilka lat pracował jako główny księgowy wydawnictwa "Czytelnik".
***  Jeśli k'temu przydamy nadgorliwość wielu komisarzy tegoż rządu w terenie, wieszających ad hoc wykonane godła państwowe z orłem bez korony i odmawiających wieszania w budynkach państwowych krzyży, to zrozumiecie, że prawicy musiało się to widzieć zwycięstwem Antychrysta... Podobnie jak wcale nie takie rzadkie przypadki przejmowania prywatnej własności, w postaci fabryk fabrykantom, czy prób samowolnego parcelowania majątków ziemskich, na co zazwyczaj władze nie reagowały, lub reagowały, zdaniem pokrzywdzonych, zbyt pobłażliwie i opieszale...
**** - Druga z ważniejszych organizacji strzeleckich, które się w 1914 roku połączyły i wspólnie wykreowały Kompanię Kadrową i kolejne, stanowiące zalążek Legionów. To właśnie w przededniu wymarszu Kadrówki, doszło do oficjalnego złączenia Drużyn i Związku Strzeleckiego(Piłsudskiego) i to właśnie z Januszajtisem Komendant wymienił strzeleckiego orzełka na znak drużyniacki i nakazał symbolicznie dokonać tego samego wszystkim podkomendnym.
***** - Gorzechowski udawał w tej akcji carskiego rotmistrza von Budberga, który z asystą "żandarmów" przyjechał po "skazańców", żeby ich przewieźć do Cytadeli. W 1931 roku kinematografia polska zrealizowała o tej akcji film pt. "Dziesięciu z Pawiaka". W kontekście zamachu Januszajtisa nie od rzeczy będzie dodać, że Gorzechowski uwalniał w 1906 roku nie tylko swoich współtowarzyszy z PPS, ale też i zagrożonych wyrokami śmierci działaczy endeckiego Narodowego Związku Robotniczego.
****** - inna z wersji tych zdarzeń mówi o zepchnięciu (czy wmanewrowaniu) całej grupy do jakiegoś pomieszczenia, które następnie zamknięto na klucz...:)
******* - według innej: grzecznie obudzony, powiadomiony, że to "już" i że jest proszony do Komendy, by objąć dowództwo nad oddziałami zamachowców.
******** teoretycznie wojskowego Januszajtisa można by sądzić za złamanie przysięgi, ale to była niebezpieczna droga, bo rota przysięgi, ustanowionej jeszcze przez Radę Regencyjną (i formalnie zmienioną dopiero w...lipcu 1924 roku!) brzmiała tak:
„Przysięgam Panu Bogu Wszechmogącemu, że Ojczyźnie mojej, Państwu Polskiemu i Radzie Regencyjnej, jako tymczasowej zastępczyni przyszłej Władzy Zwierzchniej Państwa Polskiego, na lądzie i wodzie, i w powietrzu, i na każdym miejscu wiernie i uczciwie służyć będę, że będę przełożonych swych i dowódców słuchał, dawane mi rozkazy i przepisy wykonywał, i w ogóle tak się zachowywał, abym mógł żyć i umierać jako mężny i prawy żołnierz polski. Tak mi Panie Boże dopomóż”. Jak sami widzicie, szło tego na wszystkie strony wykręcać, łącznie z kwestionowaniem przed sądem i opinią publiczną, czy to aby sam Piłsudski Rady Regencyjnej nie oszukał. Ergo, postawienie Januszajtisa przed sądem mogło się skończyć kompromitacją państwa, zwłaszcza, że uderzająca byłaby wówczas bezkarność drugiego współsprawcy: cywila Sapiehy... 
********* - przekazać sygnał to jedno, ale rzeczy mieć na pieczy to wtóre: Straż Narodowa wrychle rozbrojoną i zupełnie zlikwidowaną została, zaś z 21 Pułku "Dzieci Warszawy" lwia część już sformowanych pododdziałów w dni nieledwie kilka wyjedzie pod Lwów, na front wojować z Ukraińcami.
                                        ................