27 kwietnia, 2017

Na czarnobylską rocznicę...

   Jako domniemywać sobie dozwolę, lwia część z Was, Lectorowie Mili, mniemała zapewne, że się Wachmistrz zdarzoną przed laty, choć przecie współcześnie, tragedią tameczną atomową zajmować będzie, sowiecką durnością, zaprzaństwem i zakłamaniem... Nie, Mili Moi, tem niechaj się inszy zajmują, my zaś ostaniem przy Czarnobylu, jeno się w czasie cofniem o lat jeszcze z górą sześć dziesiątek, choć zbieżność dat dziennych iście jest tu jakim Historyi żartem...
   Mamy Roku Pańskiego 1920 i poczętą ofensywę na Kijów, której od północnej strony i od wojsk bolszewickich na dzisiejszem pograniczu białorusko-ukraińskich zasłaniać miała 9 Dywizja Piechoty tamtym czasem przez jenerała Władysława Sikorskiego, przyszłego Naczelnego Wodza i premiera rządu emigracyjnego, dowodzona. Ów pomiarkował wrychle, że mu sielnie szkodną jest pływająca po Prypeci sowiecka Flotylla Dnieprzańska, która swemi kanonierkami i kutrami motorowemi wspierała oddziały lądowe i w komunikacyi naszym szkodziła. A że miała owa Flotylla oparcie właśnie w porcie rzecznym w Czarnobylu, tandem nie trza było koncypować nadto wiele, by pomiarkować, że dopokąd się onego portu nie zdobędzie lub nie zniszczy, to i z owemi bolszewickimi kanonierkami ustawiczny będzie frasunek...
   Ano i tak przyszło do jedynej w swoim rodzaju operacji, w której pospołu wojowali piechurzy, artylerzyści i ułani z okrętami rzecznemi, wspierając się wzajem, bo sił do wyprawy na Czarnobyl złożył był Sikorski z naszej słabiuteńkiej jeszcze, choć arcydzielnie stawającej Flotylli Pińskiej (kanonierka "Pancerny 1" i cztery kutry motorowe), z 3 batalionu 34 pułku piechoty, jednej baterii z 9 pułku artylerii polowej i z dywizjonu wydzielonego z pułku kawalerii, dowodzonego przez majora Feliksa Jaworskiego, nad którą to postacią i nad tym oddziałem zatrzymać bym się chciał krzynę...
  Owoż w roku 1917, gdy po cara obaleniu w całej Rossyi poczęło się bezhołowie totalne, osobliwie na prowincyi, gdzie ten rządził, co miał karabin w garści, co nieraz znaczyło jakie polityczne siły, a nieraz pospolitą bandyterkę i rabuśników, po pierwszych wielce smutnych ekscesach poczęła się ludność polska organizować w oddziały samoobrony i taki właśnie konny oddział, na Wołyniu powstały, miał pod Jaworskiego dowództwem posłynąć jako jeden z największych i najwięcej skutecznych. Partyzanci Jaworskiego walczyli zatem na Wołyniu samodzielnie (nieraz bardzo krwawo i sine misericordiam, stąd i różne o nich słuchy chodziły, nieraz nieprzychylne wielce ) i z bolszewikami, i z Ukraińcami Skoropadskiego, bywało że i Petlury, czy wreszcie z bandami pospolitemi aż do czasu wcielenia oddziału do III Korpusu Polskiego w Rosji w lutym 1918 roku. Zofia Kossak-Szczucka, przeżywszy ten czas na Wołyniu, późniejszej swej "Pożogi" temuż czasowi i mieśćcu poświęciła, wiele dobrego przy tem o "Jaworczykach" pisząc, czemu i nie dziwno, skoroć i Imć Szczucki tam służył:)). Z inszych person losów osobliwie z tem pułkiem splecionych bym spomniał porucznika Siłę-Nowickiego (oćca wielce znanego za nieboszczki Peerelki mecenasa, co w politycznych procesach oskarżonych bronił), któregom ongi tu już i był spominał, co go później do formowania słynnych białostockich "Huzarów Śmierci" detaszowano. Takoż i przyszłego bohatera przestworzy, awiatora nieustraszonego, Bolesława Orlińskiego, co kilka miesięcy u "Jaworczyków" za ułana służył... nareście i inszego ułana zasług niemałych, Władysława Mieczysława Jaruzelskiego, nic temu przecie nie winnego, że mu w lat kilkadziesiąt później syna między przedawczyków moskiewskich i autorów stanu wojennego policzą...
   Z oddziału tego wielu w różnych się później znalazło formacyjach, z których wspomnę tylko owych "Huzarów Śmierci", co gremialnie się w 3 pułku strzelców konnych* (akuratnie dziś też świętującym swoje pułkowe święto) znaleźli, i "jaworczyków" najwięcej z dowódcą swoim związanych od początku samego, co z niem pospołu przyszły 19 Pułku Ułanów Wołyńskich tworzyli. Generaliter przyznać jednak przyjdzie, że był czas z temi pułków mianami i numerami wielce dla ładu w tem szukającego trudny, bo pułki czasu wojny, a późniejsze czasu pokoju całkiem różne nieraz numery nosiły, przy tem jeszcze zawiłość z odmiennością numeracji pułków ochotniczych, a i z tem, że siła świeżo uformowanych szła w bój, ani czekając końca pułków formowania, pojedyńczymi szwadronami, luboż i dywizjonami**... Najpewniej dla tej to przyczyny autor wikipedycznej o tejże batalii noty uznaje, że wojował w niej dywizjon z 1 pułku strzelców konnych, a nie ułani wołyńscy. Sęk w tem, że owi strzelcy konni w tem czasie służyli za kawalerię dywizyjną 8 Dywizji Piechoty boje toczącej pod Mołodecznem na Białorusi i udział mięli w wyprawie na Dryssę, gdzie 
dnia 28 kwietnia ponad wszelką wątpliwość przeprowadzili szarżę pod Krasnem, ergo trudnoż by im było w tem samem czasie być jakie pięćset wiorst na południe...
   Podług mnie to właśnie "jaworczycy" czyli 19 Pułk Ułanów (in futuram Wołyńskimi nazwanych), a ściślej jego cząstka, czyli wspominany dywizjon, jakie może dwieście, może trzysta szabel liczący, szli w tej na Czarnobyl wyprawie... Ruszyli owi 25 kwietnia o świtaniu traktem czarnobylskim z Demowicz wzdłuż Prypeci idącym, przy czem jedni szli, drudzy jechali, a trzeci płynęli rzeką równo z wojskiem lądowym. Przed wieczorem pod Koszarówką się natknięto na kanonierki i kutry Flotylli Dnieprzańskiej, która choć od polskiej silniejsza, przecie nie dotrzymała jej pola i podała tyły po ognia tęgiego wymianie, gdzie się naszym pofortunniło jednej z bolszewickich kanonierek uszkodzić...
W tejże Koszarówce łodzi naleziono zadosyć, by harmat choć części i piechurów mniej wprawnych rzeką wozić, ergo podzielił Jaworski kolumnę na dwie części, gdzie sam z jazdą, częścią ledwo piechoty i paroma działami chciał wzdłuż rzeki nacierając wyjść na Czarnobyl od północy, zasię porucznikowi Galińskiemu poruczył większą część piechurów i dział takoż kilku, by o czasie tem samem (na świt 27 kwietnia rachowanym) wyszedł na Czarnobyl od zachodu.
  Bolszewicy bronili Czarnobyla 61 Brygadą Strzelców, czyli siłą trzykroć od naszych większą i dwunastoma okrętami Flotylli Dnieprzańskiej. Części tych sił wysłali przecie w stronę spodzianego ataku, potwierdzonej niejako przez te okręciki rzeczne, co się spod Koszarówki wróciły. Napotkali ich naszy pod Lelowem i po zaciętem boju, w tył odrzucili, w czem niemała zasługa Flotylli Pińskiej, co tęgo do bolszewików prażyła od strony rzeki, czyli w onych odsłoniętą flankę... Przez tę jednak potyczkę spóźnił się był Jaworski pod Czarnobyl i porucznik Galiński począł dzieła bez niego.  Przez bitą godzinę sam z piechurami, bardzo skutecznie wspieranymi przez naszych kilka armat, wojował z całą bolszewicką brygadą, spychając wroga z pozycji na cmentarzu i z pasa ogródków podmiejskich, które miasto od zachodniej strony okalały. Przecie i on tęgo był szkodowanym od armat sowieckich, osobliwie tych z kanonierek rzecznych.
   W samą porę nadszedł jednak i nadpłynął Jaworski i nasze kutry, a przede wszystkim kanonierka "Pancerny 1" tęgiego dały bolszewikom łupnia, dowodnie wykazując wyższość kunsztu tak artyleryjskiego, jak i marynarskiego, bo okrom celnego strzelania, wcale udatnie nasi manewrowali, by wrażego ognia uniknąć. I przyznać trzeba, że losy tejże batalii się rozstrzygnęły na wodzie, bo atak naszych czterech kutrów i kanonierki na sześć sowieckich kanonierek był tak brawurowy i z taką determinacją prowadzony, że bolszewicy wrychle podali tyły i począł się pościg za niemi po rzece przez niemal 25 kilometrów jej długości... Nawiasem, z wielce dramatycznymi epizodami, osobliwie jak wtedy, gdy "Pancerny 1" trafił pociskiem w komorę amunicyjną kanonierki "Gubitielnyj" i jej w ćwierć pacierza posłał na dno Prypeci, zasię dwóch inszych naszkodował tak okrutnie, że się całkiem z boju wycofały, podobnie jak bolszewicka brygada z miasteczka, widać pozbawiona osłony od strony wody, czuła się wystawioną jak na patelni i większych nie chciała ryzykować strat.
   "Pancerny 1", który nawiasem był wielce prowizoryczną konstrukcją, przerwał za bolszewikami pościgu dopiero wówczas, gdy mu woda w maszynowni do kolan załogi podeszła i nie nadążano jej wybierać. Nie stało się to jednak za ognia nieprzyjacielskiego sprawą, a poniekąd własnego, bo główna kanonierki armata była tak naprawdę armatą górską, jeno prowizorycznie zamocowaną na pancernym pokładzie dziobowym. Ano i jak się pokazało owa, zwana przez załogę pieszczotliwie "Magdą", źle zamocowaną będąc, a kropiąc bez wytchnienia, tak dała własnemu okręcikowi do wiwatu, że siła odrzutu onej się źle rozkładając, sprawiła, że nity w poszyciu się porozłaziły i okręt wody nabierać począł...
   Aliści żeśmy przecie portu wcale zdatnego zajęli, to i było gdzie onej naprawić, podobnie jak zdobytych w niem: przódzi już uszkodzonej czerwonym ichniej kanonierki, trzech kutrów, co odejść z Flotyllą Dnieprzańską nie zdążyły i jeszcze czterech inszych stateczków, wcale niezgorzej uzbrojonych, która to zdobycz sielnie na wzroście potencjału bojowego naszej Flotylli Pińskiej zaważyła...                                                             _____________________________
* - Tak dokładnie to: Pułk 3 Strzelców Konnych, przy czym uwagę Czytelnika Łaskawego bym zwrócić pragnął na osobliwe pisanie miana i numeru Pułku, co w swoim czasie za zaszczyt poczytywano mieć Pułk przed numerem… Okrom trzeciego strzelców konnych faworu takiego się jeno Pułk 3 Ułanów Śląskich z Tarnowskich Gór doczekał i Pułk 4 Ułanów Zaniemeńskich (wileński)
**- dywizjonem zwano w kawalerii każdy pododdział większy od szwadronu, a od pułku mniejszy, najczęściej tworzony ad hoc dla wykonania jakiego zadania, siły pojedyńczego szwadronu przekraczającego. Mogłoż zatem być w dywizjonie równie dobrze ułanów dwustu, jak i siedmiuset... Nawiasem jest z tą terminologią związana historyja przykra, jako to w bitwie pod Grochowem 25 lutego 1831 roku dowodzący II korpusem jazdy jenerał Tomasz Łubieński, niechętny Chłopickiemu ale i zwolennik ugodowców, najpierw wykorzystał niespójność w dowództwie (Chłopicki złożył przed bitwą rezygnację, ale później zgodził się dowodzić "pierwszą linią", cokolwiek by to znaczyć miało. Nominalnym naczelnym wodzem został Michał Radziwiłł, człek niemałej zacności, przecie wojennik mizerny i mający tej mizeroty świadomość, który się zgodził na to wodzostwo jeno pod tąż kondycyją, że go właśnie "cywil" Chłopicki wspierać będzie). Łubieński najpierw odmówił wykonania rozkazu "cywila" i zażądał potwierdzenia go przez Radziwiłła (Chłopicki został ranny właśnie, gdy po uzyskaniu tego potwierdzenia wracał na linię). Rozkaz od Radziwiłła przywiózł Łubieńskiemu młodziuteńki adiutant Radziwiłła, porucznik Aleksander Walewski (czyli syn Napoleona i Marii Walewskiej:), a ten, posłyszawszy go, począł się dopytywać, czy wodzowi iście idzie o to, że ma na Moskali pchnąć dywizję jazdy czy dywizjon właśnie... Różnica niemała, bo to jedno to kilkaset szabel, a wtóre kilka tysięcy... Biedny Walewski, nie śmiał się przy swojem uprzeć i nazad do Radziwiłła po to doprecyzowanie wracał, a czas darmo uciekał i koniec końców Łubieński na jazdę rosyjską nie uderzył, co jedni dziś mu poczytują za ciężką przewinę, a insi uważają, że to Chłopickiego w ferworze bitewnym poniosło i dał rozkaz, który by losów bitwy nie odmienił, za to jazdę by naraził na potworne straty, od czego ocaliło ją właśnie kunktatorstwo Łubieńskiego i jego sztuczki z terminologią wojskową.





19 kwietnia, 2017

Święta ułańskie i szaserskie...:)

Dozwolę sobie Lectorom Miłym przypomnieć, że się godzi dzisiaj kielicha wznieść na okoliczność święta,11 Pułku Ułanów Legionowych imienia Marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego , bo taka to nazwa była od lat trzydziestych oficjalną, uczcić toastem za pamięć pułku tegoż, takoż jak i dziś przypadającej rocznicy bojów tegoż pułku o Wilno, prowadzonego pod komendą Mariusza Zaruskiego, o którem najwięcej żeśmy przy sposobności noty o Rzeczpospolitej Zakopiańskiej rzekli...:)

 23-go zaś pić będziecie za pamięć 15 Pułku Ułanów Poznańskich ...o których to ułanach, jeśli kto co przeczytać pragnie, nim ich zdrowia wypije, tutaj najdzie co więcej napisanego, a i sfilmowanego...:)




                                         
   Zasię 27-go przyjdzie nam obchodzić święta 3-go Pułku Strzelców Konnych im.hetm.koronnego polnego Stefana Czarnieckiego, o którem iżby kto poczytać co chciał, tutaj łacno najdzie...                                                 .

17 kwietnia, 2017

O porządnej rzemieślniczej robocie...

   Rocznica po prawdzie nieprzesadnie okrągła, bo jak w mordę ulał 223-cia, dodatkiem nocie poczciwej wbrew się sprzysięgła okrutna i ciągnąca się do pisania nieochota, jako i thema, z kolejną się insurekcyją wiążąca, za którą Wachmistrz nie zanadto przepada*...
   Aliści jest przecie i w tem morzu tromtadracji, bałaganiarstwa, intencyj cokolwiek podejrzanych a i realizacyj jako to po polsku zwyczajnie ("Ja z synowcem na czele i jakoś to będzie!") naiwniutkich i zawisłych jedynie na litości bożej, zdarzeń kilka prawdziwie imponujących nie leda jakim rozmysłem u podstawy będącym, solidnością preparacyj, sumiennością w dziele, elastycznością w działaniu, no i w sumie podziwienia godną skutecznością...:) Tyle, że tego nie czyniły osoby wojskowe (w każdem razie nie one tam głos miały rozstrzygający), co rzecz całą może tłomaczyć, a ludzie nibyż pospolici, a przecie właśnie przez tąż pospolitość swoją, zgoła niezwyczajni... Oto bowiem rzemieślnik jeden, z inszemi pospołu, za rzecz się wzięli jako i za swoją robotę, na której się znali... Wiedząc, że by trzewika na niewieścią stópkę uszyć jak rękawiczka pasującego i zgrabnego, trzebaż miary wziąć solidnie, surowca mieć nie od macochy i niczego nie wolno zdać na losu jaką przychylność wątpliwą...
   Nasz szewczyk pryncypalny był już naonczas co prawda w leciech, w Warszawie żył już od lat ładnych kilkunastu, a prosperował tak udatnie, że już po dwóch pierwszych się liczył jako najpierwszy szewc najprzedniejszego niewieściego towarzystwa, aliści wigoru i werwy mu nie brakowało, niczem młodzieniaszkowi jakiemu... No i miłości do Ojczyzny, której miał nie tylko pełną gębę, ale i serce, i głowę...
    Znał się ów i na paryskiej modzie, niewiasty umiał komplimentem ująć, a czasem i wicem jakiem, grzeczny nad pojęcie i szarmancki, czasem co i w wierszyk zgrabny chyżo złożył, a i robota jego jakością przyciągała oczy i... stópki...:) Nie dziwota, że damom i mieszczkom zamożniejszym spasował okrutnie, a od nich i ich mężów czy galantów grosza wrychle miał tyle, że go stać na dwie kamienice było na Dunaju. A przecie umiał i tego postawić na azard przetracenia majętności całej, okrom gardła, którym też przecie szafował. 
   Sprzysiężenie, które się zwało Związkiem Rewolucyjnym, założył po prawdzie rok przódzi emisariusz Kościuszki, Tomasz Maruszewski, którego imienia ulicy próżno Wam po Warszawie szukać, podobnie jako i tej postaci w Wikipedii... Z person wojskowych najznaczniejszym między niemi był dawniejszy xiążęcia Józefa Poniatowskiego (z wojny 1792 roku) adiutant, pułkownik Michał Chomentowski, po niem zaś sztabskapitan Grzegorz Ropp, aliści wrychle się pokazało, że tam prym do inszych należy, gdzie okrom Kilińskiego spomnieć się godzi kowala Jana Mariańskiego i rzeźnika Józefa Sierakowskiego. 
   Stało we Warszawie po prawdzie trochę siły wojskowej naszej (czyli officialiter królowi Stanisławowi Augustowi wiernej) w liczbie niespełna tysiąców czterech, które były pod komendą jenerała Jana Augusta Cichockiego. Ten, choć po drezdeńskich artyleryjskich szkołach, zatem i wiedzy fachowej niemałej, czeguś nam nie błysnął w dziejach narodowych... Dwa jednak jego talenty się przydały insurgentom wybornie: primo, że był, jako byśmy to dziś rzekli, mistrzem mimikry i kamuflażu i rosyjski ambasador Igelström***  do końca był jego lojalności arcypewnym, secundo, że był organizatorem znakomitym i część wojskową sprzysiężenia przygotował naprawdę wybornie****.
    Wojska moskiewskiego było po prawdzie najmniej dwakroć tyle, co naszego, przy tem stało jeszcze pod Łomiankami z górą półtora tysiąca pruskiego żołnierza, co mięli w ordonansie rzeczy tu naszych baczyć i, jeśliby król pruski uznał, że tak trzeba, interweniować... Byłyż dwie jeszcze we Warszawie siły pod bronią: straż miejska i straż marszałkowska, obiedwie więcej na ordynku pilnowanie przeznaczone, niźli na wojaczkę, przy tem choć z Polaków serdecznych złożone,  jeno za Igelströma sprawą niemal bezbronne, bo z karabinów, czy jak kto woli, jeszcze muszkietów, odebranych mają ładunków i skałek z karabinowych zamków. Miasto ostrokrawędziastego krzemienia, co iskry krzesze na proch na panewkę podsypany, mają owi pozakładane w karabinach z drewna wystrugane atrapy...
   Uprzedniego wieczora sprosił był Kiliński do domu swego z górą dwustu sławetnych*****, w tej liczbie i wielu całkiem od sprzysiężenia dalekich, przecie znanych onemu, bądź komiltonom jego ze szczerej i patriotycznej postawy. Okrom rzemiosła, najliczniej reprezentowanego, znalazło się tam i kupców stateczniejszych krzynę. Wszytcy, poznawszy, że świtaniem we Wielki Czwartek przyjdzie Moskalom wyprawić drogę krzyżową, rezurekcyi nie czekając, pokładli się gdzie tam kto poradził, stołów, ław, schodów i pawimentów w całej zajmując kamienicy, ani się rozdziewając do snu, ani też nie, naturaliter, z orężem rozstając.
   Z wybiciem trzeciej nocnej godziny, pobudził Kiliński towarzystwo i nakazał się onym szykować, samemu zasię z jaką asystą niewielką udał się do siedziby straży miejskiej, gdzie wręczył spiskowcom tamecznym skałki i naboje, zasię tegoż samego uczynił przy bramie Nowomiejskiej względem strażników marszałkowskich, którym też przykazał odtąd bramy tej od Moskali bronić.
  Za powrotem do domu, rozesłał umyślnych po kościołach by w dzwony bić poczęli na alarm do powstania powszechnego. Rozesławszy, nareście myśli o sobie, postrzegłszy, że sam siebie bez oręża pozostawił, tandem rozbraja księdza Franciszka Mejera, który chocia jakobin, przecie kapłan i niepolitycznie onemu z pałaszem. W samą porę, bo niemal jak w kiepskim filmie, właśnie wkracza mu do domu rosyjski oficyjer z rontem, od proga głosiwszy, że zaaresztować Kilińskiego idzie. Mało kiedy się kto tak wybrał nie w porę, jak ów Moskal, wraz od szewca w łeb ciętym będąc, a i jako podkomendni jego, co go nawet nie o ćwierć pacierza przeżyli...
   Na mieście już wrze; poczęli gwardziści konni z koszar mirowskich, co moskiewskiej warty pod Żelazną Bramą wyrżnęli i dali odpór trzem rotom sybirskich grenadyjerów. Jeden ze szwadronów, pospieszywszy przez rogatki wolskie, obsadza prochownię, zasię inszy ku Arsenałowi spieszą, podobnie jak w trzydzieści parę lat później insurgenci listopadowi, znający mimo że to prostaczki, szkół nie zanadto znające, że bez broni nawet najliczniejszy tłum pozostaje tylko tłumem, czego z kolei czeguś nie umieli pomiarkować w półtorasta lat później dyplomowani oficyjerowie po akademijach sztabu generalnego, co to młodziankom podkomendnym swoim nakazali iść na bunkry i karabiny maszynowe z jednem pistoletem na trzydziestu, z kijami i siekierami...:((  Osobliwe, że nawet jak się za tę rzecz wzięli w ośmnastym roku harcerzykowie i studenty, to też najpierwsze od czego poczęli, to od rozbrajania Niemców... widać jest w narodzie jaki instynkt i świadomość hierarchii rzeczy ważkich nad mniej ważnemi, których dopiero długotrwałe strzelanie obcasami i salutowanie zabija...
   Tegoż samego miarkują przecie i Moskale, tandem idzie na Arsenał natarcie srogie, od Tłomackiego, od Miodowej ulicy, gdzie Igelströma pałac stoi i od Franciszkańskiej... Odparto ich przecie krwawo, choć i samemu krwawiąc obficie... Kiliński ma okrom ofiarności powstańców jeszcze i jeden atut po swej stronie: w dobie przedkomórkowej, a nawet preradiostacyjnej wszelkich wieści, meldunków i zwrotnie rozkazów dostarczyć musieli posłańcy, konni lub piesi. A tych warszawska ulica Moskalom wybija bez miłosierdzia... Pozbawieni komendy i koordynacji, działają chaotycznie i bez determinacji, niwecząc tem swoją ilościową przewagę. 
   Kiliński dowodzi wybornie; podparłszy szewcami, krawcami i inszem czeladniczem pospólstwem żołnierzy blokujących Moskali na Miodowej, sam z wtórym oddziałem kilkusetosobowym duchem bieży na Muranów, gdzie wiedzą spiskowcy o stojących pięciu armatach z pełnymi amunicji jaszczami. Stoją wkoło nich po prawdzie Moskale pilnujący, ale owi wolą się poddać, niżeli ryzykować starcia z rozjuszonymi Polakami, zbrojnymi w naprawdę nieprzyjemne narzędzia... Z owemi armatami spieszą na Kozią, gdzie stoi silna rosyjska jednostka, przecie w starciu ze zdeterminowanymi rzemieślnikami, tęgo podpartemi przez świeżo zdobyte armaty, nie dotrzymują pola i dają się zepchnąć na Podwale, tracąc przy tem jeszczeć i dwóch swoich harmat! Z tą wieścią Kiliński osobą własną luboż i przez umyślnych spieszy do siedziby tych cechów rzemieślniczych, które się jeszcze dopotąd nie zaangażowały. Namowy gorące, a więcej jeszcze już odniesione sukcesy, osobliwie te w dobywaniu harmat, zapalają umysły i serca. Na powrót pod Arsenał Kiliński prowadzi już całe tysiące wolentarzy! Biorą broni dla siebie i dla następnych, wieleż jeno poradzą, tak że niejednego owa przygina do ziemi... Ale idą! Za wodzem swoim, co zmienił dratwę na pałasz, ku początkowi Krakowskiego Przedmieścia, gdzie wpodle kościoła Świętego Krzyża kolejna wielka stoi moskiewska siła. Jenerał Miłaszewicz z sześcioma setkami jegrów i pięcioma harmatami od niejakiego czasu toczy tam dziwacznie sprowokowaną walkę z jednym z polskich legendarnych dziś regimentów: 10 pułkiem szefostwa Działyńskich, zwanych popularnie "Działyńcami". Ich dowódca, pułkownik Filip Hauman, rankiem jeszcze jak najdalej od myśli insurekcyjnych będący, odebrał ordonansu, że ma z regimentem do Zamku pospieszać, by króla chronić. Ano i tak przemaszerowali owi przez pół Warszawy od koszar Ujazdowskich przez miejsce ówcześnie zwane Krzyże lub Trzy Krzyże, a dzisiaj placem Trzech Krzyży i Nowy Świat, po drodze nawet wymieniając honory z jekaterynosławskimi jegrami i achtyrskimi szwoleżerami, aż doszli do skrzyżowania ze Świętokrzyską i natknęli się na syberyjskich grenadierów Miłaszewicza. Ten zaś uznając Działyńczyków luboż to za już zbuntowanych lub też za potencjalnie groźnych, a może ze zwykłej durnoty, postanowił ich nie puszczać. Próżno od zamku wyjechał totumfacki królewski, jenerał Stanisław Mokronowski, który próbował Miłaszewicza udobruchać i wybłagać przepuszczenie Działyńczyków do Zamku. Nie dość, że został potraktowany obelżywie, to jeszcze za karetą odjeżdżającego oddano salwę, od której zginęło dwóch ułanów z eskorty Mokronowskiego. Ano i rzec można, że ta sama salwa zabiła samych Moskali, bo Działyńczycy, dopotąd karni i od buntu odlegli, uznali że tego będzie już i ponad ich cierpliwość... A że sami wiedli swoich kilku harmatek niedużych, to i od nich poczęli po grenadierach kartaczować!******
   Ta, dość przypadkowa, batalia, okazała się najkrwawszą w całej insurekcyi warszawskiej. Półtorej godziny wymiany ognia z jednej i z drugiej strony okazało wyższość naszych artylerzystów, ale i inszych jeszcze żołnierzy regimentu Działyńskich, zwanych "kurpikami", którzy służyli nawet w odmiennej nieco barwie, zielonej, z zielonemi kapelusikami, więcej na myśl przywodząc służbę jaką leśną, niźli żołnierzy doborowych. Nie było ich więcej nad dwudziestu, ale mieli sztucery, ówcześnie zwane sztućcami lub gwintówkami, z czego można domniemywać, że nasi najdawniejsi snajperzy mieli prawdziwie nowoczesną broń gwintowaną. Owi, wyłamawszy drzwi do kościoła Dominikanów Obserwantów i do pałacu Karasia, wdarli się tam na kościelną wieżę i górne piętra pałacu i stamtąd bijąc ogniem "na czterysta kroków nie chybiającym", w kilka pacierzy wybili rosyjskie obsady armat i wzięli się za oficyjerów, zasię za szarże niższe i wybitniejszych jegrów. Oprzeć się nie mogę, iżby w tem miejscu Mickiewiczowskiego "Pana Tadeusza" nie przywołać, który choć o inszej bitwie prawi, przecie toczącej się podług tej samej zasady:
"Tadeusz; stał ukryty za drewnianą studnię;
A że trzeźwy i dobrze strzelał z dubeltówki
(Mógł trafić do rzuconej w powietrze złotówki),
Okropnie razi Moskwę, starszyznę wybiera:
Za pierwszym zaraz strzałem ubił feldfebera.
Potem z dwóch rur raz po raz dwóch sierżantów sprząta,
Mierzy to po galonach, to w środek trójkąta,
Gdzie stał sztab; zaczem Ryków gniewa się i dąsa.
Tupa nogami, szpady swej rękojeść kąsa:
"Majorze Płucie - woła - co to z tego będzie?
Wkrótce tu nie zostanie nikt z nas przy komendzie!"
   Tu rolę Rykowa odegrał, z tragicznym zresztą finałem, książę Fiodor Gagarin, pułkownik jegrami komendujący, który po zranieniu Płuta-Miłaszewicza, był przejął komendy. Miłaszewicz, nota bene, przeżył, bo go zdziesiątkowani już jegrzy, odstępując, skryli w jednej z wyłamanych bram, których Działyńcy nie penetrowali, przyjmując, że wszystkie zawarte przez właścicieli i stróżów. 
   Około jakiej jedenastej godziny, Działyńczycy poszli całą szerokością Krakowskiego Przedmieścia do ataku na bagnety... Szli po trupach moskiewskich, bo podobnoś od kościoła Świętego Krzyża do placu Saskiego nie było ani kawałka wolnego miejsca, niezasłanego trupami lub rannymi. Po tychże trupach próbowali jeszcze ciągnąć swoje armaty grenadierzy, bo już im koni nie stało i po tychże następowali na nich Działyńczycy! 
   Prawdę rzekłszy, dziwuję się, że tylu mając wybitnych przecie malarzów i batalistów niemało, nikt nie wymalował dopotąd tej sceny... Jednego z najstraszniejszych naszych ataków na bagnety w dziejach: Krakowskie Przedmieście zasłane trupami wrogów, Działyńców w granatowych mundurach z żółtymi pagonami i kołnierzami przy różowych rabatach, błyszczące w kwietniowym słońcu, takim jak dzisiejsze, bagnety i pałasze... Boże, cóż to być musiał za widok! 
   Sam Gagarin, ponoś nawet wielce Polakom sympatyczny i przez nich lubiany, zginął podług jednej wersji parokroć ranionym będąc i opatrywanym w  Kuźni Saskiej przez jakiego chirurga, którego nie wiedzieć skąd przyniesło, gdy się tam insurgenci wdarli i, medyka odsunąwszy, żądali by się poddał z resztkami swego regimentu, a gdy odmówił, przybili nieszczęśnego xięcia do stołu, na którym leżał , bagnetami, pałaszami i rzeźnickimi nożami. Insza z wersyj mówi o jakim czeladniku kowalskim z owej Kuźni Saskiej, dziecięciu prawie, co do rannego księcia, ledwie się trzymającego na chyba ostatnim już koniu, przyskoczył i jakim żeleźcem go z konia zrucił i głowy onemu odrąbał (podobno to być miała rozpalona do czerwoności sztaba).
   Kiliński, nadchodząc od drugiej strony ze swemi, niejako stworzył dla Działyńczyków to kowadło, do którego owi jak młotem przybili nieszczęśnych jegrów Miłaszewicza, potem pospołu już przymusili do odwrotu stojące wpodle placu Saskiego siły rosyjskie pod jenerałem Nowickim, który samą ich liczbą mógł insurekcyję całą zgnieść, aliści nie uczynił niemal nic zgoła i z Warszawy odstąpił, dając dowód swej ogólnie znanej niedużej bystrości, która i tak dnia tego chyba była na urlopie... Po południu ostały się już jeno cztery punkty moskiewskiego oporu: w pałacu Krasińskich, u Igelströma na Miodowej, w kościele Kapucynów i w ogrodzie Gdańskim. Do jutra już nie będzie żadnego... 
  A nasz mistrz szewski? Niezmordowany jest prawdziwie: odłożywszy pałasza, zwołuje na Ratusz zebranie obywatelów stolicy dla narady i obioru władz wyzwolonej stolicy...

_________________________________
* - jako i insurekcyja styczniowa ("O insurekcyi nielubianej"), że o głupstwie imię stołeczne noszącym, a narodowo świętowanym jakoby to wielga wiktoryja była ("Summariusz refleksyj okołopowstaniowych moich i cudzych..."), nie spomnę... A co wiosnoludowych insurgentów, podobnie jak listopadowych, to i tam mnie po prawdzie niewiele zachwyca...
** - Przybył Kiliński do Warszawy z Wielkopolski, co i też wiele nam może tłomaczyć...:)
*** - taki on rosyjski, jak ja grecki...  Otto Heinrich Igelström (po zruszczeniu się Osip Andiejewicz) to renegat szwedzki, co się przeciw własnym rodakom nie wstydził w wojnie 1788-1790 ( której żeśmy tu przecie cokolwiek pisali tu, tu , tu i tu) wojować, podobnie jak potem imieniem Jekatieriny pokoju w Värälä negocjować i zawrzeć. Siła naszkodziwszy i u nas już przódzi, z początkiem Roku Pańskiego 1794 zastąpił na stanowisku posła, inszego poruszczeńca, Sieversa, co razem złożywszy z władzą jego generalską nad wojskiem rosyjskim w Polszcze stojącym, uczyniło zeń prawdziwego tegoż kraju władcę...
**** -  z pomocą niemałą inszego artylerzysty po drezdeńskich szkołach, pułkownika Krystiana Godfryda Deybela de Hammerau, co miał komendy nad Arsenałem stołecznem.
***** - oficjalny tytuł przysługujący w Rzeczypospolitej mieszczanom, tak jak "pracowitych" kmiotkom, a "szlachetnie urodzonych" nobilom...
******- jest spór między historykami o tą ilość armatek i rodzaj, cokolwiek dziwaczny, skoro pamiętniki sztabslekarza tegoż regimentu, Drozdowskiego wyraźnie mówią o "czterech armatach 6cio funtowych". Potwierdza to pamiętnik Antoniego Trębickiego, ale znów nie wiedzieć skąd historyk, nawiasem naprawdę wybitny, Wacław Tokarz, upiera się przy trzech. Podobnie jest zresztą z ilością armat rosyjskich. Rosyjski jenerał  Pistor wspomina o czterech, król Stanisław August pisze w memuarach o pięciu, a Kiliński się upierał przy dziesięciu. 

14 kwietnia, 2017

Wszytkiemu Towarzystwu, Gościom, jako i przybłędom, powsinogom a hultakom...

 Świąt życzę Spokojnych i Zdrowych, w miłej atmosferze familijnych radości przepędzonych i bez nijakich turbacyj, wliczając w to konsekwencyje jakie nieumiarkowania przykre...:)
Tym zaś, co świątecznego by jakiego pragnęli klimatu przedkładam not swoich dawniejszych wpodle tego resume, a to mianowicie:
http://wachmistrz.blog.onet.pl/Resume-not-dawniejszych-zapust,2,ID371706962,n
http://wachmistrz.blog.onet.pl/Jeszczec-o-obyczajach-zapustny,2,ID372013069,n
 tu zaś piórem Lucjana Siemieńskiego święconego opisalim:
http://wachmistrz.blog.onet.pl/O-swieconem,2,ID372322236,n
http://wachmistrz.blog.onet.pl/Jeszczec-z-Siemienskiego,2,ID373043558,n

   Kłaniam nisko:)

07 kwietnia, 2017

Cytat miesiąca...

a właściwie dwa... Jeden spod pióra człeka, którego próżno o jakąkolwiek ku nam sympatię posądzać, pruskiego jenerała, teoretyka wojny, ale wtóry autorstwa patrioty najszczerszego, a i przez niektórych (z Wachmistrzem włącznie) uważanego za właściwego Wieszcza Czwartego, a jeśliby się kto upierać miał, że ich jeno Trzech, to i tam bym go widział, w miejsce autora tak naprawdę jednego (no... może dwóch) znaczącego dzieła, rozhamletyzowanego dandysa, wiecznie rozdartego między ojcem-zaprzańcem i własnemi lękami i marzeniami...
  Cytaty zaś oba, podług mnie, w zadziwiającej zbieżności, na osoby autorów zważywszy...

"Czyż istotnie można było Polskę uważać za państwo europejskie, za jednolitą cząstkę europejskiej rzeczypospolitej państw? Nie! To było państwo tatarskie (…) Istotna zmiana tego stanu tatarskiego mogłaby być dziełem połowy czy też całego stulecia, gdyby przywódcy tego narodu chcieli tego. Sami oni jednak byli zbyt Tatarami, aby życzyć sobie takiej zmiany. Ich rozwiązłe (liederliches znaczy również niechlujne, nieporządne) życie państwowe i niezmierzona lekkomyślność (Leichtsinn znaczy również nierozwagę, beztroskę) szły ręka w rękę i w ten sposób pędzili w przepaść."
Carl von Clausewitz O Wojnie Księga VI, rozdział szósty *

i Cyprian Kamil Norwid w liście do Michaliny Dziekońskiej na 14 listopada Roku Pańskiego 1862 datowanem:

"Jesteśmy żadnym społeczeństwem. Jesteśmy wielkim sztandarem narodowym.
    Może powieszą mię kiedyś ludzie serdeczni za te prawdy, których istotę powtarzam lat około dwanaście, ale gdybym miał dziś na szyi powróz, to jeszcze gardłem przywartym chrypiałbym, że Polska jest ostatnie na ziemi społeczeństwo, a pierwszy na planecie naród. Kto zaś jedną nogę ma długą jak oś globowa, a drugiej wcale nie ma, ten – o! jakże ułomny kaleka jest !
   Gdyby Ojczyzna nasza była tak dzielnym społeczeństwem we wszystkich człowieka obowiązkach, jak znakomitym jest narodem we wszystkich Polaka poczuciach, tedy bylibyśmy na nogach dwóch, osoby całe i poważne – monumentalnie znakomite. Ale tak, jak dziś jest, to Polak jest olbrzym, a człowiek w Polaku jest karzeł – i jesteśmy karykatury, i jesteśmy tragiczna nicość i śmiech olbrzymi … Słońce nad Polakiem wstawa, ale zasłania swe oczy nad człowiekiem…”

____________________________

* - swoista losu ironia, że autor tak naszem dawniejszym bytem państwowym pogardzający, stał się poniekąd kolejną ofiarą naszej liederliches Leichtsinn, czyli w tym przypadku naszego powstania listopadowego, bo mianowany szefem sztabu armii von Gneisenaua, mającej za zadanie być w gotowości do pilnowania granic, a może i do wkroczenia do Królestwa Polskiego, by dopomóc powstanie zdławić, gdyby Moskale sami nie poradzili, luboż powstańcy by zbytnio pruskim interesom zagrozić mogli, stacjonował  po pogranicznych garnizonach, głównie w Poznaniu, i pomarł był we Wrocławiu 16 listopada 1831 od cholery, której przywlekła ze sobą z Rossyi armia Dybicza, na powstańców idąca... O zgonach zaś z tą epidemiją wiązanych samego Dybicza, jako i wielkiego księcia Konstantego pisałżem już ongi tutaj.

02 kwietnia, 2017

O przydatności cebrów...

   Pirwej nam przydzie rzec, cóż jest ceber, bo to przecie nie koń, którego, jaki jest, każdy widzi... Owoż dawniejszemi czasy, jako po domach rurów jeszcze nie stało i trza było wody na pożytek domowy mieć nie we studniej, a doma, nie byłoż inaczej, jeno jej nanaszać, wieleż było potrzeby... Zrachujcież pierwej, Mili Moi, wieleż tej wody Wam samym trzeba co dzień, ujmijcież z tego najmniej pół na kąpiele jakie zbytkowne, no bo przecie sami miarkujecie, że jak tej wody użyć, której przyszło mieć za wysileniem srogim, a nie za ledwo kurka pokręceniem, to się człeku onych ablucyj odechciewało na myśl samą, że będzie znów tego dźwigać potrzeba, nie daj Bóg jeszczeć po schodach jakich...
  Ujmijcież i tego, co na statków umywanie schodzi, bo to po domach pospolitych, gdzie i naczynie proste, więcej się z tem chodziło popod studnią umywać, niźli wody na toż mycie w dom naszać... Dopiroż nastanie na pańskich stołach talerzów wykwintnych a drogich, a jeszczeć i później delikatnych wielce, sprawiło, że się poczęło nawet i onych umywanie pod dozorem mieć sług najzaufańszych, a że dom znów pański zawsze w służbę bogaty, to i byłoż komu tej wody nanaszać... 
   Ba! Naszać, ale w czem? Pewno, że można dziewuszki posłać z naczyniem jakiem małem, którego póki co z rozmysłem nie nazwę, bo to pochodna od bohatera dzisiejszego naszego... Można i było, jeśli dziewka krzepka, koromysłem ją obarczyć i nakazać nosić podwójnie, aliści tam gdzie tej wody byłoż potrzeba naprawdę nieskąpo, na scenę wkraczał ceber i dwóch tęgich chłopów do dźwigania onegoż...
   Ceber, dawniejszym jeszcze przodkom znany jako czebr, którego że się mało w nominatiwie używało, a więcej we wszytkich inszych przypadkach, ze szczególnem ablatiwusa uwzględnieniem, to i dla łacności wymowy spolegliwszej przyrosło nam od tegoż ablatiwa drugie "e", a i z "cz" się uczyniło "c", był po prostu wielgiem do naszania wody naczyniem, robionem niczem balii jakiej z klepek wkoło dennicy sztorcem stawianych i ściśnionych pierwotkiem u najdawniejszych Słowian jakiem prąciem leszczynowym, luboż i wikliną czasem, choć tej najpierwej zarzucono dla słabości swojej... Nawiasem to ta sztuka, jako klepki dobierać, jako łączyć, zasię ich już źeleźną opasać obręczą, znaczyła krok milowy w rozwoju profesyi nowej, człeka jeno do takich naczyń ćwiczącego się i pochodnych ode cebrów beczek, gdzie czeladnikowi swemu bednarz pierwej się na cebrach długo wprawiać kazał, nim go do następnego etapu, już z beczkami związanego, przypuścił...
  Osobliwością cebra, jeno onemu właściwą, byłoż dwóch naprzeciwstawnych klepek ostawienie dłuższymi i wystającemi ponad sąsiednie, a w tych się otworów rzezało, by móc przez nie przełożyć drążek, powerkiem zwany...
  Ano i takiegoż właśnie cebra, a od niego pochodnych, czyli cebrzyków mniejszych, dzisiaj pospolicie wiaderkami nazywanych, macie do naszania wody... W cebrze się wiader mieściło najmniej kilka, czasem i kilkanaście, choć były i próby czynione, by tego mieć ujednoliconego i by ceber też jako jednostka objętości służył, aliści to się nie przyjęło i jako Rabelais pisał, że Gargantui ceber zupy jarzynowej przyniesiono, to nie konkretną miał ilość kwaterek na myśli, jeno się do imaginacyi czytelniczej odwoływał, wystawiając rzecz nad pojęcie zwyczajne wielgiej... 
   Po prawdzie, jako Szczur Jegomość mawia, że ja mawiam, nie jeno wody w cebrach noszono, bo pisze nam Solski w "Architekcie polskim"(1690) o rybakach, co podobnie ryby noszą, długiego drąga używając do przełożenia przez cebrowe ucha, zasię inwentarz klasztoru w Czernej z Roku Pańskiego 1663 wylicza dwóch cebrów do naszania piwa.
  Ano i zdałoby się rzec jeszcze jakoż to przyszło do tego, że choć cebrów dziś nie masz niemal cale*, to się nam ów ostał w powszechnie znanem proverbium** na aury oznaczenie nader plugawej... Ano bo też miały cebry swej pięty achillesowej w postaci onych otworów na kij wytrwałości... Jako ceber był już starym i wysłużonym, to najczęściej pierwszą ofiarą dźwiganego ciężaru padała owa klepka z otworem, pękając po długości i kij czy drąg uwalniając. Ma się rozumieć, że naówczas ten, co od tej akuratnie strony miał nieszczęście dźwigać, skąpanym był okrutnie, bo to się nań z nagła cała niemal cebrowa zawartość wylewała... Czasem się też i to samo działo za klepek bocznych rozejściem, choć tego jeszcze szło czasem przy nalewaniu wychwycić, a czasem i nieszczęście dźwigający sam na siebie prokurował, potknąwszy się gdzie, luboż i drągiem o co zahaczywszy, onego z nagła tęgo szarpnął... Oczywista, że niektórym ów zalew zdał się przekraczającym wszytko, co ich w życiu mokrego spotkało, bo przecie przed zalewem z nieba przez naturę czynionym człek roztropny raczej się chowa, niźli się na działanie pnego wystawia, tandem pojęcie wody lejącej się jak z cebra licznym zdało się maksimum tego, co ich w żywocie całym mokrego może spotkać, stąd i proverbium onego genesis...
   Dziś już nam próżno wypatrywać noszących cebrami wodę, ryby, piwo, wina czy miody, aliści przydatność cebra jest oczywista i nieustająca... Gdybyż go bowiem nie stało, skąd byśmy wiedzieli jak leje...?
_____________________________
* - powracają nam cebry, a ściślej ich karykatury jako saun domowych wyposażenie, aliści to, poza kształtem, najmniejszego o prawdziwej ich roli nie daje wyobrażenia
** - Grzegorz Knapski, Knapiuszem zwany, jeden z najpierwszych naszych zbieraczy paremij i proverbiów, zanotował i insze, co się czasom naszym nie dochowało: "Kto ma umrzeć i w cebrze wody utonie"(1632)

                                          ................