29 listopada, 2015

O po trzykroć niedoszłem spotkaniu Ichmościów kontradmirała Nelsona i jenerała Bonaparta...IV

    W części tegoż cyklu trzeciej ( I , II , III ) podrwiwałem sobie sam z siebie, że dłużej ja do tego Egiptu płynę, niźli Napolion z Nelsonem, bo Bonapartowi zeszło na wszystko, włącznie z Malty zdobyciem, dni czterdzieści, a kiedym ja sobie z tego dworował, cykl miał już dobrze dwa miesiące... Tyle, że było to w lutym, dobrze jeszcze, że bieżącego choć roku...:((
   Będzie zatem zadosyć już tych sumitacyj i płyńmy do brzegu, bo nam bohaterowie tej opowieści z głodu pomrą na morzu. Ostawiliśmy ich jako Bonapart z Malty odpłynął i się mozolnie ku Egiptowi kwapił, zasię Nelson, zamiarów jego nie znając, naradę zwołał kapitanów swoich, której dla trudności zorganizowania w warunkach morskich ważniejszą widział, niźli pogoń za raportowanemi mu mijanemi paroma francuskiemi fregatami. Poniechawszy onych fregat, ani się domyślał nieborak, że oto się mija z przednią strażą całej francuskiej armady...
   Neptun był łaskaw Nelsonowi nadgrodzić uprzednie liche wiatry i zesłał mu teraz całkiem wydatnych, tandem Brytyjczycy ruszyli ku południowemu wschodowi nader szparko, ani miarkując, że się znów z Francuzami, wielekroć wolniej płynącemi, na morzu rozchodzą. Dodatkiem jeszcze Nelson pchnął przodem szybkiego brygu, by jegoż kapitan się z kosulem brytyjskim w Aleksandrii był spotkał, ostrzegł onego i nakazał wieści zbierać skąd się ich jeno by udało powziąć, tak by, gdy eskadra główna w porcie stanie, mógł się wszystkiego wywiedzieć najświeższego najakuratniej...
   Nelson stanął pod Aleksandrią 28 Iunii o zachodzie i nie nalazłszy w porcie, ni na redzie napolionowej armady, ni najmniejszej wieści o nich, popadł w rozpacz, że zamiary Francuza odczytał błędnie i że ten zatem ani chybi umyślił gdzie lądować na wybrzeżu Palestyny, czy Libanu dzisiejszego. Angielski admirał miał tu z Napoleonem jedną przynajmniej cechę wspólną: podobnie jak Bonaparte nie znosił bezczynności i poczucia bezradności. Popadłszy ze stanu gorączkowej nadziei na dopadnięcie Francuzów pod Aleksandrią w stan głębokiej frustracji i rozczarowania, zdecydował się wypłynąć ku wybrzeżom Lewantu, by tam szukać Napoleona, francuskich okrętów wojennych i transportowców z  wojskiem. Te tymczasem przypłynęły pod Aleksandrię dwadzieścia pięć godzin po odpłynięciu Anglików...
   Napolion, gdy mu doniesiono jak niewiele zbrakło, by się na Nelsona nadział, najpewniej dopiero teraz pomiarkował jak tragiczną by taka być mogła ewentualność... Że oto niczego jeszcze nie dokonawszy, tonie wraz ze swojem wojskiem, statek po statku, wśród okropieństwa rzezi, jakiej by mu brytyjskie mogły uczynić okręty. Oddajmyż znów głos de Bourienne'owi:
   "Bonaparte, jak się można domyślać, pod wrażeniem wieści od francuskiego konsula, postanowił natychmiast lądować. Admirał Brueys przedłożył mu trudy i niebezpieczeństwa z tym związane: stan morza, odległość od brzegu - i to usianego rafami - zapadający zmierzch i zupełna nieznajomość miejsc dogodnych do desantu. Zaklinał go, aby zaczekać na ranek; dowodził, że to tylko dwanaście godzin i że Nelson nie może wrócić z Syrii przez następne kilka dni [wrócił, nie tyle z Syrii, co z myszkowania po całym wschodnim Morzu Śródziemnym, po miesiącu - Wachm.]. Generał słuchał go ze zniecierpliwieniem i w złym humorze. Przerwawszy mu w pewnej chwili, rzekł: "Admirale nie mamy czasu do stracenia, los daje mi tylko trzy dni. Jeśli ich nie wykorzystamy, będziemy zgubieni"
   Ano, cóż było robić... To Bonapart był wodzem, tandem de Brueys słuchać musiał. Poczęto wyładunek, który szedł okrutnie niesporo, bo podejść do brzegu się dla płycizn wpodle plaży Marabout nader licznych nie dało, tandem żołnierzów wsadzano do szalup dobre półtorej mili od brzegu. Zaczym znów tych szalup wszystkich poopuszczano, obsadzono i załadowano, godzin zeszło kilka ładnych, a znów nim się pierwsi Francuzi na brzegu znaleźli, jeszczeć i następnych. Ci, co na lądzie stanęli nareście, najczęściej byli ledwie żywi od morskiej choroby, wyczerpani do cna i po większej części przemoczeni, bo mało która z łodzi się nie wywróciła od fali luboż na mieliznę nie wpadła i jej spychać z niej nie było potrzeby... Bonapart pisał potem w raporcie do Barrasa, że mu tam naówczas dwudziestu ludzi potonęło, aliści znając jak się z prawdą mijał, choćby przy raportowaniu wieleż złota na Malcie narabował, mniemam, że śmiało możem tej cyfry potroić, abo i jeszcze może uwiększyć...
  Takimże to trybem całej armii wysadzano przez dni dwa, ale Napolion tego nie czekał i o świtańcu 2 lipca z pierwszemi pięcioma tysiącami pociągnął na miasto, by je zająć i obsadzić. Nibyż to jeno było mil parę, aliści dla wymęczonych żołnierzy się to okazała okrutna przez mękę droga, a ściślej nawet to i takiej brak, bo tam najpodlejszego nie uświadczył gościńca. Brnęły nieboraki przez piach, a przy tem wszytkie po drodze studnie im Beduini na złość co rychlej zasypali i uprzykrzali życie, jak jeno umięli. Którykolwiek z francuskich żołnierzy ustał z utrudzenia i się od oddziału odłączył, już się z niem nigdy nie złączył, a dopieroż maszerujący w drugim rzucie mięli możność pogrzebać okrutnie storturowane ciała. 
   Dobrnąwszy do Aleksandryi rankiem całego szturmu było ledwo ze trzy godziny, co nie tyle dowodzi słabości obrony, choć i ta w rzeczy samej marną była, co desperacyi Francuzów, której w liście do domu jeden z oficyjerów był opisał: "Powiem wam w sekrecie, że pragnienie było dla naszych żołnierzy głównym motywem zdobycia Aleksandrii. W naszej sytuacji wybór był prosty: albo znajdziemy wodę, albo padniemy".
   Bogiem a prawdą, po dziś dzień mię nurtuje pytanie, czegóż tak prawdziwie Bonapart w tem Egipcie szukał. Powiedzmy sobie szczerze, że opisujemy niczym nie sprowokowaną napaść na neutralny, bardzo daleki od Francji kraj, który jej w niczym nie zagrażał, a którego zdobycie niczego szczególnego jej też nie dawało. W oficjalnie głoszoną potrzebę ratowania ludu egipskiego od jarzma mameluków, Egiptem w imieniu sułtana rządzących, tom nawet jako dziesięcioletnie nie wierzył pacholę. W zamiar zdobycia drogi do Indii dziś już też nie wierzę i co więcej, nie wierzę w to, żeby Napoleon w to wierzył. Czem zaś dłużej o tem myślę, to mniemam, że mu ten Egipt był potrzebnym jako coś w rodzaju Sulejówka dla naszego marszałka Piłsudskiego: gdzie by zażywał może jakich zwycięstw i związanej z tym chwały, ale nie ponosił odpowiedzialności za nic, co się w tem czasie we Francyi by zdarzyło, za to z daleka był od jakichkolwiek możności uczynienia mu przez Dyrektoriat czegokolwiek niemiłego. On zaś za to mógł czekać, aż owi będą słabnąć i słabnąć, poparcia tracąc, by powrócić, tak jak tego uczynił, na to jedynie, by władzy przejąć...
  Póki co, armijej na trzy podzieliwszy korpusy, Napolion pomaszerował mameluków szukać, a Nelson po bezowocnych poszukiwaniach zawrócił na Sycylię, do Syrakuz, dla zaopatrzenia swych okrętów i wypłynąwszy ponownie, dopiero 29 lipca, u brzegów Grecyi powziął pewnych i sprawdzonych wieści, że francuska armada przy Aleksandrii kotwiczy... Aliści o tem, co wynikło z czwartego, tym razem skutecznego, spotkania się floty Nelsona jegomości z armadą francuską, opowiemy w części następnej, da Bóg, tym razem nieodległej...
                                                                  .

28 listopada, 2015

Okruchy niedawnej codzienności... I

  Jakem tego poczynał był bloga, z rozmysłem żem sobie cezury dlań naznaczył końcowej na Wrzesień roku 1939, najgłówniej dla tej przyczyny, że to kres był de facto istnienia kawaleryi naszej, o której tu być miało najwięcej. Po wtóre: uniknąć żem chciał angażowania się w sprawy współcześne, ergo jakiejś cezury i tak naznaczyć trzeba było, a każda insza zdała mi się mniej wyrazistą. Tertio: szło i o to by się we wtórą wojnę światową nie zapuszczać zanadto, bo o tem piszących jest mnóstwo, niektórzy nawet z sensem, a mnie najwięcej szło o poletka zapuszczone, chwastami porosłe luboż i w ogóle jeszcze karczunkiem nietknięte...
  I jeśli o generalia idzie, to nic się przez te dziesięć lat bez mała nie stało takiego, bym zdania odmienił, aliści uzbierało się przez ten czas niemało przeróżnego drobiazgu, już to refleksyj jakich, już to anegdotek jakich, już to spostrzeżeń, że niedawne jeszcze utensylia młodzieży równie dobrze by mogły w muzeach wpodle kości dinozaurów leżeć, już to jakich person, obrazów, melodyj czy inszych rzeczy, których dla przyczyn przeróżnych umyśliłem z czasu do czasu przypominać tutaj...
  Owoż macie grajkę z roku 1966 w wykonaniu zespołu dzieweczek, co to się dzisiaj girlsbandami zwie i uważa za wielce nowomodny wynalazek:
.
 choć, po prawdzie, pierwszy onej piosnki zaśpiewał w Opolu Stefan Zach, a Filipinki ją jeno spopularyzowały wielce. Ale nie o to idzie, ani nawet nie o te dzieweczki niemałej urody, jeno o ten agregat w refrenie, którego "bieg" porównywany jest do Foika... Mariana Foika... Któż go dziś jeszcze pamięta? Podobnie jak tą olimpiadę, z której srebrnego medalu przywiózł... I któż dziś jeszcze pamięta, że z tej samej olimpiady krążka w takim samym kolorze przywiozła Irena Kirszenstein, później jako Szewińska znana, za... skok w dal...?
                                                                      .





22 listopada, 2015

O Polakach przy boku Rosjan walczących, o tem kto był naprawdę ostatnim Rosji carem i czemu to dla nas takie ważne, czyli cyklu o urządzaniu Niepodległej część XI...

  Wspomniany w części uprzedniej IIIIIIIVV , VI , VII , VIIIIX , X )pierwszy z Komitetów Narodowych Polskich Dmowskiego i spółki za bodaj największy swój sukces uważał objęcie politycznego patronatu nad Legionem Puławskim, swoistą kontr-analogią do Legionów Piłsudskiego. I, o dziwo, ta paralela jest całkiem zasadna, jeśli mieć wzgląd, że tak jedne, jak i drugie zaborcy umyślili zlikwidować, a żołnierzy wcielić do regularnych jednostek zaborczych armii, z tem, że tutaj podobieństwa się kończą, bo w obronie swoich Legionów Piłsudskiemu udało się dokonać rzeczy niezwykłej, a mianowicie zjednoczyć wokół tej idei wszystkie, bez mała, siły polityczne Galicji (zjednoczone potem w Naczelnym Komitecie Narodowym) od konserwatystów po socjalistów i owi Legionów obronili.
   Legionu Puławskiego obronić się nie udało, choć jakiś wielki widać zwolennik Dmowskiego, autor noty wikipedycznej o Komitecie Narodowym Polskim z lat 1914-17, robiąc nader dobrą minę do złej gry, przedstawia przekształcenie go w oddziały pospolitego ruszenia za sukces Komitetu.  Co ciekawe, z tejże noty linkuje się do hasła "Legion Puławski" tejże samej Wikipedii, który rzecz całą tak opisuje:
"Wskutek nieprzychylnych knowań różnych osobistości, car Mikołaj II wydał ukaz zakazujące dalszego organizowania oddziałów polskich, i wcielenia istniejących do pospolitego ruszenia. 27 marca 1915 władze rosyjskie rozwiązały Komitet Organizacyjny, a Legion Puławski stał się 739 drużyną nowoaleksandryjską [Nowym Aleksandrowem nazywali Moskale Puławy - Wachm.], a Legion Lubelski - 740 drużyną lubelską na prawach rosyjskiego pospolitego ruszenia; oddziały jazdy zaś przemianowane zostały na 104 i 105 sotnie konne pospolitego ruszenia. Oddziały wyłączono spod gestii KPN i podporządkowano warszawskiemu generałowi gubernatorowi - gen. P. Jengałyczewowi. Legion Lubelski wkrótce uległ rozkładowi i jego resztki wcielono do Legionu Puławskiego. KPN nie widząc żadnych szans, odciął się od dalszych starań na rzecz tworzenia oddziałów polskich. Gen. Swidziński podał się do dymisji."Jak zatem widzicie sami, w rzeczy samej sukces pełną gębą...:(( 
   Aliści, gdy się całej tej historii z manifestem wielkiego księcia i Legionem Puławskim przyjrzeć głębiej, to jednak dla sprawy narodowej przyniosło to całkiem niezgorsze owoce... 
   Primo: we Francyi, gdzie od Wielkiej Emigracyi insurgentów z roku 1830, cięgiem żywa była ku Polszcze sympatia, po prawdzie wyżywająca się w próżnym gadaniu i czasem jakichś datkach, przecie i owa niemal zamarła, jako Francuzy przeciw Niemiaszkom sojusznika w caracie zyszczeły. Ano i jako to ubodzy krewni, nie śmiejąc bogatemu wujaszkowi wytykać, że się nie myje, obyczajów jest paskudnych, a przy stole to już wcale szkaradnych, tako i Francuzy zacichły w jakiej autocenzurze, nie dozwalającej krytykować niczego, co się Rossyi tyczyło, w tem i dotykać kwestii polskiej... No ale skoro tę kwestyję podniósł sam z siebie rosyjski wielki wódz i cara krewny, to już zupełnie insza bajka... I tak oto oddźwięk tejże sprawy zaowocował nagłym spraw polskich nagłośnieniem, z czasem przychodząc i do klimatu dość przychylnego do Dmowskiego oficjalnych działań, jako i do formowania armii jenerała Hallera.
Secundo: w Rossyi samej, gdzie z resztek Legionu Puławskiego (nawiasem wcale licznego w swoich początkach, czego bym jednak nie na karb jakiej popularności idei składał, a na prozaiczną okoliczność, że władze rosyjskie uznawały ochotniczy do Legionu akces za zwalniający z poboru do rosyjskiej armii) z czasem znów uznano za konieczne formować jednostki pod auspicjami KNP i o charakterze polskim, zatem powstała najpierw ośmiotysięczna Brygada Strzelców Polskich, zasię Dywizja Strzelców Polskich. I te precedensy nagle, wobec diametralnie zmienionej sytuacji prawno-politycznej, nabrały szczególnego znaczenia, ale by tego pojaśnić, nie sposób się nie zapuścić w szczegóła, zazwyczaj pomijane...
   Oto bowiem car abdykując, bynajmniej nie rezygnował z monarchii w Rosji istnienia, bo tronu zrzekł się na rzecz brata swego, wielkiego księcia Michała. Ten znów, bynajmniej nie czując się mężem nowej Rosji opatrznościowym, a z charakteru będąc człekiem nieprzesadnie silnym i zdecydowanym, zdecydował się na ruch, z punktu widzenia interesów monarchii, najgłupszy z możliwych, czyli ogłosił, że przyjęcie tronu odkłada do decyzji konstytuanty, czy aby w ogóle Rossyjanie chcę mieć jeszcze monarchii... Nas, pokolenia już dziś niemłodego, uczono w peerelowskich szkoła jakimż to skarbem były dla naszej niepodległości deklaracje Piotrogrodzkiej Rady Delegatów Robotniczych i Żołnierskich i późniejsze dekrety bolszewików, półgębkiem przyznając, że podobne składał i rosyjski Rząd Tymczasowy księcia Lwowa. A przecie tak jedni, jak drudzy już wyjścia nie mieli żadnego innego wobec decyzji formalnego ostatniego, jednodniowego cara, Michała II Romanowa, który zrzekł się, przekazanej mu przez brata, władzy na rzecz Tymczasowego Komitetu Dumy, czyli na rzecz władzy parlamentarnej. Ten akt przecie dopiero, a nie abdykacja Mikołaja II, powszechnie acz błędnie rozumianego ostatnim carem, formalnie zakończył istnienie monarchii w Rosji.
    Sęk w tem, że jedyną legitymacją dla władzy rosyjskiej nad częścią ziem polskich (poza bandyckimi z charakteru traktatami rozbiorowemi, nieuznawanemi powszechnie) były postanowienia Kongresu Wiedeńskiego sprzed stu lat, przekazujące ówcześnemu carowi Aleksandrowi I część tych ziem, jako Królestwo Polskie, złączone z Cesarstwem Rosyjskim unią personalną.
  Personalną, a nie realną, czyli państwową! Zatem rozpad monarchii w Rosji oznaczał w sensie prawnym automatyczne niejako anulowanie uchwał wiedeńskich i uznanie niezależności i odrębności dawnego Królestwa Polskiego! Przyznawanie nam tego prawa przez jakiekolwiek ciała czy gremia w Piotrogrodzie miało może znaczenie dla ludzi na obszarach poddanych władzy tych ciał, ale na arenie międzynarodowej to właśnie abdykacja Michała II stworzyła pustkę prawną i formalne podstawy do uznawania niepodległości Polski, przynajmniej w granicach dawnego Królestwa Kongresowego. Cała reszta tamecznych deklaracyj była zatem tego samego pokroju, co panazagłobowe darowywanie królowi szwedzkiemu Niderlandów...
   A jednak te akty miały dla nas znaczenie, osobliwie w powiązaniu z precedensami już właśnie przez endeków poczynionemi względem sił zbrojnych naszych... Owoż logiczną konsekwencją abdykacji carskich, zasię deklaracyi Rządu Tymczasowego z 30 marca 1917 roku o przyznaniu "narodowi polskiemu całej pełni prawa stanowienia według
własnej woli o swoim losie" powinno być natychmiastowe zwolnienie z wojska rosyjskiego wszystkich służących tam Polaków, by właśnie mogli o swym losie "według własnej woli" postanowić, a nie brać udziału w wojnie nie przez siebie wywołanej i cudzym interesom służącej. No i wraz się pokazało, że deklaracje pięknych słów to jedno, a zrezygnowanie z setek tysięcy doskonałych żołnierzy, jeszcze w dodatku w cyrkumstancyjach rozpadającej się armii, to drugie... I tu właśnie endecy, z braćmi Grabskimi (Stanisławem i Władysławem), pod nieobecność od dawna już przebywającego na Zachodzie Dmowskiego, podsunęli Rządowi Tymczasowemu wyjścia z tej obieży...
    Owoż właśnie na przykład już sprawdzony jednostek polskich przy boku armii rosyjskiej się powołując, przekonali władze rosyjskie, by tych żołnierzy nie tyle uwalniać, co kierować, luboż i dozwolić im samym wstępować do powszechniej formowanych jednostek polskich, które nie opuszczą Rosjan w potrzebie i pospołu nadal z Niemiaszkiem wojować będą, jeno jako armia już sojusznicza.
  I tu się właśnie wybornie jako exemplum nadała Dywizja Strzelców Polskich, której poczęto na parę tygodni przed obaleniem caratu formować, tandem dziwić się nie należy, że się jawiła rodakom naszym, osobliwie tym już w wojsku służącym, jako ostoja porządku w coraz więcej się rozlewającym morzu chaosu i bezprawia, a to znów się przełożyło na niebywale liczne do niej zgłoszenia. Ćwierć wieku później coś podobnego nastąpi z armią Andersa, do której ciągnąć będą wszyscy Polacy wiążący z nią nadzieje na wydostanie się z tego przeklętego kraju. Póki co, Dywizja, mająca podług etatów liczyć jakie 12-14 tysięcy żołnierza, wrychło przyszła do stanów trzykroć większych, co mięszane reakcje władz rosyjskich wywołało. 
    Niechętni nam, lękali się siły tak znacznej i tak dobrze zorganizowanej, ci znów, co umieli dostrzec w Polakach niejakiej przeciwwagi dla coraz i więcej się rewoltujących jednostek rosyjskich (co nie znaczy, że i w naszych oddziałach agitacja bolszewicka nie znajdywała oddźwięku) i jednych z bardziej zdeterminowanych formacyj przeciw Niemcom walczącym*. W postępowaniu wobec naszych jednostek możemy dostrzec działanie tak sił jednych, jak i drugich; z jednej strony jest zgoda na formowanie Korpusów Polskich w Rosji**, z drugiej jednostki te doznają wszelkich możliwych komplikacji i utrudnień.
   Nie jest moim zamysłem pisanie tu historii tych Korpusów, ale bez słów paru się nie obejdzie. Generalnie rzec można, że wszystkie trzy się między młotem rozlewającego się bolszewizmu i zwykłego bandytyzmu znalazły, a kowadłem postępujących Niemców, którzy nie zamierzali na swoim obszarze działania tolerować deklarujących wprawdzie neutralność, ale niepewnych przecie politycznie, za to dobrze uzbrojonych i doświadczonych bojowo oddziałów. 
    I Korpus jenerała Dowbora-Muśnickiego, najliczniejszy, z górą  20-tysięczny, przymuszony przez Niemców do uznania władzy Rady Regencyjnej, ale jednak rozbrojony i ewakuowany z rejonu Mińska i Bobrujska do Warszawy, znalazł się tam w samą porę, by w listopadzie swoimi byłymi żołnierzami walnie wspomóc akcję rozbrajania Niemców i tworzenia nowej armii polskiej, a sam Dowbór-Muśnicki oddelegowany zostanie na wodza wielkopolskim insurgentom.
   Z II Korpusem sprawa była więcej jeszcze i delikatniejszej natury, bo trzon jego tworzyła dawna II Brygada Legionów, przez Hallera dowodzona, która w kryzysie przysięgowym nie zachowała się jak inne, wierne Piłsudskiemu, oddziały i tejże przysięgi złożyła. Aliści i ona, jako Niemiaszki wiarołomnie, w traktacie brzeskim z Ukraińską Republiką Ludową, Ukraińcom lekką ręką oddały Chełmszczyzny, się pobontowała i przerwawszy frontu pod  Rarańczą, przeszła na rosyjską stronę. Zatem podporządkowanie się niemieckim rozkazom o rozbrojeniu i kapitulacji oznaczało oddanie ponad półtora tysiąca ludzi pod jurysdykcję c.k. sądów wojskowych, mających pełne prawo ich wszystkich sądzić za bunt i zdradę. Nie dziwota, że się nasi nie palili do tego i próbowali umknąć, a bój osłonowy tegoż odwrotu pod Kaniowem początkiem się stanie szlaku chwały dla przyszłego 6 Pułku Ułanów Kaniowskich i bodaj jedyną bitwą tej wojny, gdzie rzec można żeśmy jako samodzielne polskie wojsko przeciw Niemcom wojowali, co niejakiego miało dla władz Ententy znaczenia, by nas za sojusznika uznać. Z tegoż też to Korpusu się rozejdą drogi do przyszłej sławy i osławy jego wodzów ostatnich, jenerała Hallera i pułkownika Michała Roli-Żymierskiego, zdrajcy, agenta NKWD i komunistycznego marszałka Polski.
  Dość krótkie dzieje III Korpusu streścić można w jednem zdaniu mówiącem o beznadziejnych uporczywych walkach ze zrewoltowanym chłopstwem, zwykłemi bandami, oddziałami Armii Czerwonej i ukraińskimi bojówkami, by na koniec, dla ratowania życia ostatnich żołnierzy, poddać dwa tysiące chłopa Austryjakom, którzy ich na tereny centralnych ziem polskich przywieźli akuratnie na to, by ci się w listopadzie przydali do rozbrajania niedawnych prześladowców swoich... ______________________________________
* m.in. niemałego wrażenia na dowódcach rosyjskich wywarła postawa właśnie tej Dywizji, która w lipcu 1917 roku,  w rejonie Husiatynia, nie mając masek gazowych, wytrzymała kilkudniowy ostrzał pociskami iperytowymi i odparła natarcie niemieckie na swoim odcinku. To w tej właśnie dywizji, przypisany do niej oddział ułanów, samowolnie rozrósłszy się do pułku, stoczył nieśmiertelnej pamięci bój pod Krechowcami, szeroko potem opisywany tak w prasie rosyjskiej, jak i niemieckiej, a sam pułk pod dowództwem pułkownikami Bolesława Mościckiego przetrwa i zasłynie jako 1 Pułk Ułanów Krechowieckich. Godzi się też wspomnieć, że to z tej dywizji się wywodził późniejszy dowódca znany, jenerał Lucjan Żeligowski.
**  formalnie tej zgody dostaje Naczelny Polski Komitet Wojskowy, powszechnie zwany Naczpolem, wyłoniony przez zwołany w czerwcu 1917 pod auspicjami endeków I Ogólnorosyjski Zjazd Wojskowych Polaków w Rosji. Szczegół o tyle może wart podkreślenia, że przewodniczącego tegoż komitetu, chorążego Władysława Raczkiewicza, znów gościć na kartach historii naszej będziemy w dwadzieścia lat później, jako emigracyjnego prezydenta. 


                                                                        .                                            

18 listopada, 2015

Retrospektywa o wojny światowej w Polszcze początku, czyli cyklu o urządzaniu Niepodległej część X...

   Dwaj główni listopadowi antagoniści z 1918 roku i zarazem cyklu naszego ( IIIIIIIVV , VI , VII , VIII, IX )bohaterowie , czyli Piłsudski i Dmowski wojnę poczynali po stronie przeciwnej barykad. Piłsudski, jak wiadomo, postawił na Państwa Centralne i dogadawszy się z austriackim wywiadem co do formowania i podległości swoich oddziałów, wyruszył z Pierwszą Kompanią Kadrową przeciw Rosji i caratowi. Dmowski, wyboru nie mając, musiał wspierać opcję rosyjską. Prosiłbym jednak, byśmy w osądach ich obu pamiętali o jednym: łacno nam dzisiaj, bieg zdarzeń następnych znającym, te czy inne wybory wydrwiwać, ale postawmy się na miejscu ludzi tamtego czasu: wojna musiała być toczona na ziemiach naszych, zatem nie mogliśmy być wobec niej obojętni. Toczyła się między wszystkimi naszymi zaborcami, ale w 1914 roku daleko jej było do wymarzonej przez Mickiewicza "wojny powszechnej za wolność ludów". Na zdrową chłopską logikę jedni musieli przegrać, drudzy wygrać, rozwiązania polegającego na klęsce wszystkich trzech zaborców nikt nawet imaginować sobie nie umiał, a gdyby się z tem kto objawił, niechybnie by go za wariata wzięto, bo rzecz cała przecie z gruntu była absolutnie nieprawdopodobną...
   Wybierano zatem na zasadzie mniejszego zła, to znaczy wybierali politycy i ci, którzy wybierać musieli. Ogół społeczeństwa żegnał wprawdzie kwiatami i łzami pułki odchodzące na wojnę, ale najwięcej dla tego, że to były "nasze" pułki, czyli takie, w których służyli nasi synowie, bracia, krewni czy znajomi, co niekoniecznie oznaczało, że życzono dobrze sztandarom, pod którymi maszerowały. Owszem, stopień utożsamienia się z nimi był z pewnością wyższy w Galicji, czy w Poznańskiem, niż w Kongresówce, ale to bardziej wynikało z przekonania tamtejszych obywateli, że trzeba bronić cywilizowanego świata przed dziczą ze wschodu, a Kongresówka przyjęła postawę wyczekującą.
   Wkraczających Niemców raczej nie witano kwiatami, ale też i nie widziano w nich jakiegoś szczególnie zajadłego wroga. Wszystko zmieniło spalenie Kalisza, będące dla społeczeństwa polskiego szokiem, że można w tak barbarzyński sposób prowadzić wojnę. Poniekąd, przyznaję, zazdroszczę im tego szoku, bo to dowodzi różnicy pomiędzy naszymi a ich punktami odniesienia. Oni jeszcze wierzyli w cywilizację i w to, że nawet wojnę można prowadzić według jakichś zasad czy reguł, będących nie tyle skodyfikowanymi, co po prostu w złym lub dobrym tonie...
   Nawiasem, Kalisz nie był w tej wojnie jakimś ewenementem, bo Niemcy nader podobnie postępowali przechodząc przez Belgię i północną Francję. Wspomnienie franc-tireurs z 1870 roku było dla Niemców tak żywe i straszne, że każdy strzał zza węgła wywoływał odwetowe pacyfikacje, których nie powstydziliby się esesmani z następnego pokolenia. Co gorsza, lwia część tych strzałów miała miejsce jedynie w bujnej niemieckiej wyobraźni i nocnych lękach, za to pacyfikacje były jak najbardziej realne i przynosiły wymierne szkody, nawet z punktu widzenia interesów niemieckich.
Zniszczenia miasteczek i wsi belgijskich po obu stronach oceanu w sposób jednoznaczny określiły, kto tu jest dobry, a kto zły i znakomicie przygotowały grunt pod przyszły udział Stanów Zjednoczonych w wojnie, a w sierpniu 1914 roku nawet najbardziej pacyfistycznych Brytyjczyków przekonały, że mają do czynienia z teutońskim barbarzyńcą, którego trzeba za wszelką cenę zniszczyć...
   Na ziemiach polskich zbombardowanie z armat i spalenie Kalisza, nawiasem też w efekcie histerycznej zgoła paniki, unieśmiertelnione potem przez Marię Dąbrowską w "Nocach i dniach", było niczem kubeł zimnej wody na łby wszystkich potencjalnych sympatyków kajzerowskich Niemiec. I o ile dotąd stosunek społeczeństwa polskiego do wojska niemieckiego był dość ambiwalentny, to Kalisz zmienił wszystko. Z dnia na dzień dla ogromnych rzesz ludzi stali się oni najeźdźcami, a wojska rosyjskie "naszymi wojskami"...  I to może też częściowo tłumaczyć zapał Dmowskiego do oparcia się na wydanym w kilka dni później manifeście wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza, bo czuł wokół siebie tą zmianę nastrojów. Najpewniej też oczekiwał, że w ślad za tym pierwszym gestem pójdą ze strony rosyjskiej kolejne, a póki co, musiał grać takimi kartami, jakie w tym rozdaniu dostał, bo innych przecie nie było. 
   Rezerwa Polaków wobec Niemców nie oznaczała jednak jakiegoś masowego popierania strony rosyjskiej. Mieszkańcy Kongresówki znakomicie wyczuli, ile warte są rosyjskie deklaracje i choć Dmowskiemu udało się zorganizować popierający tą koncepcję polityczną Komitet Narodowy Polski, który dla jasności nazywać będziemy warszawskim lub pierwszym, pod nominalnym kierownictwem hrabiego Zygmunta Wielopolskiego, co chyba nie było najszczęśliwszym posunięciem z uwagi na skojarzenia, jakie ten budził swym nazwiskiem i pokrewieństwem, to poparcie dla tej idei bynajmniej nie wzrosło. Dla porządku odnotujmy kilka nazwisk z członków tegoż komitetu, zwłaszcza te, które - jak sądzę - niezgorzej Czytelników zaskoczą... Przyszły wielki reformator monetarny, minister i premier, Władysław Grabski, zapewne nikogo, bo przecie o niem wiadomo, że endek zawołany, ale już na przykład były socjalista z PPS-u, Piłsudskiego kolega, a nawet współautor pewnej odezwy, przyszły prezydent i antagonista w dniach przewrotu majowego, Stanisław Wojciechowski, zapewne tak...
   Albo jeden z wielu arystokratów w nim uczestniczących, tem dla nas znaczny, że w przyszłości to członek proniemieckiej Rady Regencyjnej, tejże samej z rąk której Piłsudski władzy w listopadzie ośmnastego roku odbierał, Zdzisław Lubomirski...
   Co się tyczy nastrojów społecznych, to te znów uległy pewnej zmianie po ofensywie Państw Centralnych w 1915 roku, w wyniku której Rosjanie wycofali się z Warszawy i z ziem dawnego Królestwa Polskiego. Ale jak się wycofali!  Zabierali ze sobą wszystko, cokolwiek zabrać się dało... Oficjalnie nazywa się to ewakuacją zakładów przemysłowych i instytucji, ja zaś nazywam to po prostu grabieżą na masową skalę. Wywieziono wyposażenie właściwie wszystkich fabryk, a większość tego, czego się wywieźć nie dało, niszczono... Jak opuszczały nas wojska sowieckie w początku lat 90-tych i telewizja pokazywała skalę dewastacji budynków, z których zabrano nawet sedesy czy umywalki, a nawet klamki z drzwi, których się zdemontować nie dało, ja miałem poczucie swoistego deja vu... właśnie do 1915 roku. 
      Jeśli dziś ktoś, poważnie czy też nie, podnosi kwestię reparacyj nam należnych za II wojnę światową, ja przypominam, że dotąd nie dostaliśmy ani grosza za pierwszą! I nie idzie mi nawet o to, że nie pytając nas o zdanie, na naszych ziemiach trzej zaborcy urządzili sobie linię frontu i zrujnowali pół kraju, jeno o tą rosyjską grabież majątku osób prywatnych, którym fabryki i zapasy wywieziono do Rosji i żadna z tych maszyn nigdy już do nas nie wróciła!* Zniszczono dorobek życia większości naszych fabrykantów, upadły wielkie fortuny łódzkie (także i dlatego, że po wojnie tradycyjny odbiorca- rynek rosyjski pozostał dla nas zamkniętym), ale i tysiące miejsc pracy... Zabierano krowy, konie, pojazdy, wyposażenie szpitali... " "Z samych Łazienek [oficjalnie wówczas własność carów Rosji -przyp.Wachm.] wywędrowało 900 olbrzymich pak. Nie ocalały nawet obrazy na plafonach ściennych, odrywano okucia brązowe i drzwi, ozdoby z kominków. Platformy wywoziły cenne stosy akt i gratów urzędowych. Na jednym stosie widać było wytworne meble z XVIII wieku i kulawe stołki z cyrkułu" - zanotował dziennikarz Stanisław Dzikowski. 
   Zastanawia mnie, czy aby już sam rozmiar tej "ewakuacji" oraz sposób jej przeprowadzania nie oznaczał, że Rosjanie cofając się, nie mieli nadziei na powrót...   Dodatkowo sam odwrót wojsk przebiegał w sposób, który zdradzał rzeczywisty stosunek Rosjan do nas. Opuściwszy nieledwie panicznie Warszawę lewobrzeżną i niszcząc za sobą mosty**, ustawili na przyczółkach przy zburzonym moście Kierbedzia armaty i rozpoczęli ostrzał miasta, które przecież powinni uważać za "swoje". Od rosyjskich pocisków i bomb z aeroplanów, które jeszcze kilkakrotnie zrzuciły parę bomb, zginęło ponad 20 osób, ranni szli w setki, a kilka solidnie poszczerbionych kamienic trzeba było rozebrać. Potraficie sobie wyobrazić księcia Poniatowskiego, oddającego sto lat wcześniej Austryjakom Warszawę, że przeszedłszy na Pragę, ostrzeliwuje cywilów w już "nie-swoim" mieście?
Albo generała Kutrzebę, który odchodząc we wrześniu 1939 roku na wschód, na pożegnanie pali Poznań? 
                                                 c.d.n.
_________________________________
* Spotkałem się z relacją osoby zmuszonej do pracy w jakiejś sowieckiej fabryce w czasie II wojny, gdzie pracowała ona przy tokarce mającej jeszcze tabliczkę inwentarzową zakładów Lilpop i Rau, którą to tabliczkę z dumą pokazywano autorowi relacji, jako dowód, że to maszyna "niemiecka".
** Wspominany tu już Zdzisław Lubomirski w tych dniach zapisał właśnie swoje najpiękniejsze chyba karty. Przewodząc Komitetowi Obywatelskiemu i nadzorując powołaną Straż Obywatelską, nie dość że przez kilkadziesiąt godzin dzielących odejście Rosjan od wkroczenia Niemców,  utrzymał w mieście porządek i nie dopuścił do rabunków i zwykłego w takich sytuacjach bandytyzmu, to jeszcze zapewnił miastu w miarę normalne funkcjonowanie, nawet nakłaniając Rosjan do odstąpienia od zaplanowanego wysadzenia stacji filtrów, gazowni i elektrowni. Po rozpoczęciu rosyjskiego ostrzału Straż Obywatelska oznaczyła najbardziej zagrożone strefy i nie dopuszczała do nich cywilów. I po tym wszystkim jeszcze Lubomirski wystąpił wobec wkraczających Niemców tak godnie i stanowczo, że gen.Reinhard von Scheffer-Boyadel przekazał Komitetowi Obywatelskiemu pełnię władzy cywilnej w stolicy, zaś Lubomirskiego mianował prezydentem miasta.


                                                                        .


15 listopada, 2015

O tem jak jedno pociąga drugie, czyli do kontynuacji cyklu o urządzaniu Niepodległej preludium (IX)

       Stanisław Cat-Mackiewicz w swojem "Kluczu do Piłsudskiego" napisał był ongi: "Mieliśmy tylko dwóch nie-romantyków w polityce, którzy przetrwali przeszło stuletni romantyzm naszego kraju, tj.Dmowskiego i Piłsudskiego". Nie pierwszy to raz kiedy się przed trafnością ocen Cata skłonić muszę, a i pewnie nie ostatni...:) Ale do brzegu, jak to Klarka mawia, bo dziś nie o Mackiewicza nam będzie szło, ani nie o Piłsudskiego najwięcej, choć bez Niego się nie obejdzie, a o tego, kto w dotychczasowych rozważaniach naszych  (IIIIIIIVV , VI , VII , VIII) o tem co się w listopadzie ośmnastego roku (a i w miesiącach następnych) działo, był dotychczas Wielkim Nieobecnym, choć po prawdzie z czasu do czasu spominanym...
    Zgadzając się z Mackiewiczem, lat dziesiątek parę żałowałem, że tych oto dwóch polityków tak wybitnych, a przy tem patriotów niewątpliwie szczerych, los (czy jak kto woli: Bóg) postawił przeciwko sobie, zmuszając ich by swój geniusz wyczerpywali w bratobójczej, wyniszczającej konfrontacji, a nie by go wykorzystywali w zgodnej dla pospólnego dobra współpracy... Dziś, gdy myślę o tem, rozumiem, żem o utopii śnił, ale i łudził się przy tem, że owi może by co więcej jeszcze dokonali, ramię w ramię stojąc... Dziś sądzę dokładnie przeciwnie: że to właśnie ów konflikt, poczęty jak chcą niektórzy, bynajmniej nie z ideologicznych pobudek*, był sprężyną nakręcającą większości (jeśli nie wszystkich:) z ich działań i zamysłów, przy tem orzec ciężko od kiedy u którego ta myśl się dominantą stała.
   Nim przecie się w onego szczegóła zapuścim, zdałoby się źródeł ideologij tych skonfliktowanych dotknąć, byśmy miarkowali o czym rzecz idzie i czy jakiebądź porozumienia tu były możliwe, a przy tem rzecz jest arcyciekawą ilustracją mego poglądu, że przyjęcie za młodu za swój jakiegoś poglądu, determinuje onego obronę i pociąga za sobą wiele przyszłych decyzji, czasem nawet o znaczeniu dla świata całego...
  Timothy Snyder** podział polskich idealistów na nacjonalistów i socjalistów utożsamiał z podziałem na optymistów i pesymistów.  Socjaliści po prawdzie odrzucali przeszłość narodu polskiego, uznając w jego niedoskonałościach przyczyn upadku, ale (wyjąwszy tych najbardziej radykalnych, którzy w ogóle odrzucali przyszłość jakichkolwiek narodów na rzecz przyszłości klas społecznych) przyszłość narodu widzieli różowo, bo jak do rewolucji przyjdzie, to się zrobi wielką udaną improwizację, dzięki której klasa robotnicza, może i mizerna, ale nadludzkim wysileniem poradzi przecie nowego stworzyć społeczeństwa:)
   Pachnie to, co prawda Mickiewiczowskim "ja z synowcem na czele i jakoś to będzie", ale jakież to przy tem polskie, nieprawdaż?:) Podług mnie błąd tu jednak tkwił w samych zaimportowanych przecie z Zachodu założeniach tegoż ruchu. Owoż ci socjaliści, których zindoktrynowani komunistyczną wizją tegoż ruchu, przywykliśmy zwać utopijnemi (tak jakby ci indoktrynujący sami nas na manowce nie wiedli), uznali raczkującą zaledwie klasę robotniczą za najbardziej obiecującą część ówcześnych społeczeństw, a to dla dwóch głównie przyczyn. Primo, że to się wiązało z przemysłem, ergo nowoczesnością, zatem ex definitione samo musiało być nowoczesne, a w tamtych czasach jeszcze wierzono, że każda nowoczesność oznacza postęp i marsz do przodu, co nawiasem jest ciekawym przyczynkiem do rozważań o tem, jak ludzie na jak najbardziej rzeczywistej i konkretnej ziemi, drogi nie znający, czasem godzinami i dniami całemi po bezdrożach błądzą, nim na właściwy gościniec natrafią, ale istnienia bezdroży myślowych nawet nie dopuszczają...
   Przesłanka wtóra zaś opierała się na tem, że robotnicy ówcześni w rzeczy samej garnęli się do nauki i wiedzy, rozwijając ruch samokształceniowy do niewyobrażalnych dla nas dzisiaj rozmiarów,  ergo filozofowie socjalistyczni uznali ich za najświatlejszą i najbardziej rozwiniętą społeczeństwa część. Tem zaś czasem ów głód wiedzy z tysiąca mógł wynikać powodów, w tem i z kompleksów niedawnych jeszcze kmiotków za pługiem chodzących, z tego, że emigracyja do miast, gdzie się przemysł lokował, zagarniała, jak każda emigracja, najbardziej energiczną, rzutką i głodną zmian, część społeczności, z której się emigrujący wywodzili, nareście ze zrozumienia, że robotnik piśmienny, to człek z widokami może i na jaką posadę lepszą, bo może szuflujący węgla do kotła czytać nie musi, ale już jaki magazynier czy brygadzista powinien... No i choć to czasy były, gdzie się nikomu behapowskie nad warsztatem napisy nie śniły, ale maszyny nowe jakieś tam zalążki instrukcji posiadały, ergo rzecz się przekładała nawet i na bezpieczeństwo własne, a może i na wydajność, a z tem znów może i jaki grosz większy... Summa summarum, socjaliści przyjąwszy sumę tych po części egoistycznych, a po części ambicjonalnych, przesłanek za rys charakterologiczny nowej klasy społecznej za element jej właściwy, trwały i stały, postawili robotników na piedestale i odtąd już myśl każda miała służyć przyszłemu szczęściu tej klasy, czego nie wyobrażali sobie bez zagarnięcia przez tą klasę władzy, zatem słusznem było wszystko, co temu zagarnięciu służyło, co najwięcej radykalnych doprowadzi do myślenia w kategoriach "im gorzej, tym lepiej", bo każde zwiększenie niedoli robotniczej przybliża wybuch wszechświatowej rewolucji, w której ta klasa bezapelacyjnie musi zwyciężyć...
   Socjaliści polscy mieli jeszcze jeden niezły orzech do zgryzienia, a mianowicie problem niepodległości swej ojczyzny. Ja dziś w tem widzę dla większości z nich niezgorszy hamulec, który nie dozwolił im się ześliznąć w te ideologiczne manowce bajań o rewolucji światowej i wszechświatowym proletariacie (wyjąwszy znów tych najwięcej radykalnych, o dziwo właściwie nieznanych w Galicji i pruskim zaborze, którzy się w przyszłości mieli zbolszewizować już całkowicie i nieodwołalnie), co w tamtych czasach wymagało niemałej odwagi i zaufania do własnego rozsądku, czego przykładem był choćby konflikt deputacji polskiej na londyńskim kongresie II Międzynarodówki Socjalistycznej (1896 rok), gdzie Róży Luksemburg przeciwstawili się obok Piłsudskiego i pozostali polscy delegaci (m.in. Daszyński i przyszły prezydent II RP, Ignacy Mościcki). Trzeba jednak przyznać, że ci nieszczęśnicy miotający się między wymarzonym socjalistycznym szczęściem społecznym a pragnieniem wolnej ojczyzny, przynajmniej nie popadli w tragizm, który na wiele lat stał się udziałem Dmowskiego...
   Podobnie jak socjaliści odrzucając dawne społeczeństwo i rozumiejąc potrzebę jego głębokiego przeobrażenia, przywódca narodowców jednak za warstwę przyszłościową i najwartościowszą uważał zorientowaną narodowo klasę średnią w miastach. Problem w tym, że gdy się rodził ruch narodowy, to owa klasa średnia po największej części była w miastach Kongresówki albo niemiecka, albo żydowska, zaś polskość w miastach oznaczała albo rozdartą na tysiące kierunków (w tem i socjalizujące) inteligencję, w niemałej części pochodzenia szlacheckiego i obciążoną sentymentami zrywów powstańczych i mitami o dawnej wielkości Polski, utożsamianej z Rzeczpospolitą Obojga Narodów, które to pozostałości Dmowski całkiem roztropnie odrzucał jako z gruntu szkodliwe *** drobne rzemiosło, również podatne na socjalistyczną agitację i wreszcie szczątkowe kupiectwo, najchętniej w nic się nie angażujące... Trudno się dziwić Dmowskiemu, że uznawszy, że przyszłość jest w miastach i klasie średniej, musiał dojść i do tego, że wrogami jego ruchu są właśnie owi najmocniej tam rozparci Niemcy i Żydzi. Ciekawe, że początkowo ten antysemityzm był jednak marginalny, dopiero próba wyjścia ruchu na wieś, co ówcześnie wszystkie ruchy społeczne i polityczne uważały za konieczne, uświadomiła Dmowskiemu, że tam jest, funkcjonuje z dawna zakorzeniona żywa niechęć do żyda, rozumianego jako krwiopijcy żerującego na chłopskiej nędzy. Pragnąc przyciągnąć zatem chłopów, narodowcy rozpoczęli kampanię "uświadamiającą", że owszem tak, konkretny Abram czy Icek jest wrogiem, ale dlatego, że jest cząstką całego światowego spiskującego przeciw chrześcijanom żydostwa.   
  Na przekonanie, że jak się z miast wykorzeni "obcych" i zapanuje tam język polski, czyli stworzy podstawy dla wykształconych kadr przyszłego wolnego państwa, nałożyły się modne w tamtym czasie teorie, analogizujące stosunki między ludźmi, czy szerzej klasami lub narodami, do widocznych w przyrodzie walk o przetrwanie gatunków. Dla narodowej demokracji było oczywistem, że etyka może działać co najwyżej na poziomie stosunków międzyludzkich, ale już między narodami mamy do czynienia z nieubłaganą walką o byt i z egoizmem narodowym. Dlatego żeby nawiązać równorzędną walkę z Niemcami i Żydami trzeba się przede wszystkim wewnętrznie wzmocnić i dlatego wrogiem będzie każdy, kto blokuje awans społeczny środowisk polskich. Wszelkie pozostałe poglądy są tutaj szkodliwe, bo wiodą nas na manowce i tu się akurat narodowcy znakomicie zgadzali z socjalistami, z tem, że oczywiście każdy z nich swój akurat uważał za ten jedyny słuszny...   Przyjąwszy, że wrogami naszemi są Niemcy, 
Dmowski w swej sztandarowej książce "Niemcy, Rosja i kwestia polska" (1907) rozwinął ten pogląd w skali już europejskiej, gdzie wywodził, że tylko dla Prus wskrzeszenie Polski jest kwestią być albo nie być dla nich samych, natomiast dla Rosji i Austrii kwestia ta jest kwestią "lokalną" i że oba te organizmy państwowe z czasem potrafiłyby się pogodzić z utratą ziem nam ongi zabranych, tym bardziej, że Dmowski z rozmysłem rezygnował z aspiracji do ziem położonych na wschód od Królestwa Kongresowego.  Dodatkowo właśnie wszczęta polityka germanizacyjna grozi zniszczeniem narodowości polskiej na ziemiach wchodzących w skład Cesarstwa Niemieckiego, zatem to Niemcy są najgroźniejsi i trzeba, stosując politykę właściwej hierarchii wrogów, oprzeć się na wrogach Niemiec, czyli na carskiej Rosji.
   Tę myśl Dmowski doprowadził do skrajności już wcześniej, jeżdżąc do Japonii w ślad za Piłsudskim w czasie Rewolucji 1905 roku, by torpedować tam jego starania o poparcie, pieniądze i broń. Posunął się jeszcze dalej: uważał, że trzeba dać Rosji dowody naszej lojalności po to, by mogła nas docenić i zacząć traktować jako równorzędnego partnera... Temu miało służyć związanie się z panslawistami i próba umiędzynarodowienia kwestii polskiej na Zjeździe Słowiańskim w Pradze, co spowodowało właściwie żadną reakcję rosyjskich sfer rządzących****... i totalną kompromitację Dmowskiego i jego ruchu w kraju. Z samej Ligi Narodowej odeszła wówczas więcej niż piąta część członków i działaczy w Kongresówce, a pozostała resztówka popadła w wewnętrzne spory i rozłamy, ale za to idee Dmowskiego znalazły silny odzew w... Wielkopolsce, gdzie w krótkim czasie endecja zdobyła rząd dusz, natomiast w Galicji zbyt silni byli konserwatyści i krzepnący ruch ludowy.
   W Wielką Wojnę endecy weszli z tradycyjną orientacją prorosyjską, a nie mając się oprzeć na jakiemkolwiek dowodzie carskiej dobrej woli, niczem wodę na pustyni przywitali manifest naczelnego wodza rosyjskiego, wielkiego księcia Mikołaja z 14 sierpnia 1914, niezobowiązująco deklarującego naszą przyszłość jako ziem zjednoczonych pod berłem cara. Nie przeszkodził im ani brak carskiej sankcji, wymaganej na każdym ogólnopaństwowym rosyjskim dokumencie, ani fakt, że składający obietnice nie jest członkiem rządu, a pozycja naczelnego wodza, istotna w czasie wojny, po jej zakończeniu przestaje istnieć, a z nią i odpowiedzialność obiecującego. Podług mnie, nie jest możliwem, by narodowcy tych braków nie dostrzegali, zatem ich zaangażowanie się w popieranie tej koncepcji można tłumaczyć tylko desperacją, ale o tym i o Komitecie Narodowym Polskim (a ściślej o Komitetach, bo były kolejno dwa) opowiemy już w nocie tegoż cyklu następnej... ____________________
 Dmowski wprawdzie się z Warszawy wywodził, tam też uniwersytetu pokończył i wdał się w naukowe rozprawy, które się doktoratem skończyły nauk przyrodniczych i wiedzą niemałą o morfologii orzęsków włoskowatych, aliści w interesującym nas okresie się tęgo kochał w wilniance, Marii z Koplewskich-Juszkiewiczowej, wielce ponętnej rozwódce, której mu sprzątnął sprzed nosa świeżo przybyły po pięcioletnim zesłaniu inny wilnianin, ponury mruk, młodzianek, co nie dość, że pojęcia nie miał o orzęskach, to jeszcze straszył socjalistycznymi poglądami i wybitymi kolbą irkuckiego żandarma zębami, dla zamaskowania którego to braku zapuszczał sumiastego wąsa. Maria nie wiedzieć zupełnie czemu, wybrała tego bezzębnego, na swoje zresztą i jego utrapienie, bo Piłsudski był kochliwy okrutnie i praktycznie w ośm lat później miał już inszej partnerki - Aleksandry... Dmowski po tem sercowem Waterloo pozostał po żywota kres bezżennym i są tacy, co twierdzą, że wszelka pomiędzy niem a Piłsudskim wrogość się wzięła z tego czasu, gdy oba do "Pięknej Marii" sunęli w koperczaki...
 ** amerykański historyk, profesor Uniwersytetu Yale, specjalista od historii Europy Środkowej i Wschodniej, a zwłaszcza Polski. Dla mnie nawet od Normana Daviesa cenniejszy, bo nie tak emocjonalnie z Polską związany i stąd osądy jego mam za więcej obiektywne... Choć czasem Polakowi przykre...  
*** ciekawość, że jego dzisiejsi epigoni potrafią jednym tchem oprócz "Polski dla Polaków" skandować hasła o Polsce od morza do morza i jeszcze czcić Powstanie Warszawskie...:)
**** A nawet gorzej, bo w kuluarowych rozmowach o minimalnym zwiększeniu autonomii ziem polskich, stawiano jako warunek oderwanie Chełmszczyzny i wcielenie jej bezpośrednio do ziem Cesarstwa.

                                                                     .


11 listopada, 2015

Zapowiedź...

  Jakem z końcem grudnia łońskiego roku pisał VIII części cyklu "O urządzaniu Niepodległej" (IIIIIIIVV , VI , VII , VIII) , tom w najkoszmarniejszych snach nie przypuścił, że na IX zejdzie niemal rok czekać...:( 
  Ale że się ona tworzy, takoż nie zanadto spiesznie i nie tak zgrabnie, jako bym jej życzył sobie, czego najlepszym dowodem, że na święto listopadowe żem z nią nie nadążył, przecie jednak się rodzi... tandem tych z Lectorów Miłych, ktorzy by jej chcieć w niejakiej ciągłości do uprzednich mieć chcięli, suplikował będę o choć kilku wcześniejszych odświeżenie...
    Kłaniam nisko:)

                                                                 .

08 listopada, 2015

O niedocenionej roli guana w medycynie, czyli ex libris Wachmistri kolejne...

   Dziełko, które Czytelnikowi miłemu przybliżyć zamyślam raczej dziełem zwać się winno, tak dla objętości (bite 390 stron!) jako i dla niewątpliwego zamysłu autora, jawnie marzącego o rewolucyi w medycynie z onegoż imieniem związanej... Że wyszło mu z tych zamysłów wielkie g... toć i nie dziwota, bo na owym ...hmmmm.... g... (ostańmyż może przy słówku: "guano":))...Niby to samo, aliści brzmienie czeguś spolegliwsze mi się widzi...:))) wszytko był Ci ów jegomość budował.
    Zowie się toto "Medycyna wyleczaiąca" (tak w oryginale!) popełnione przez: "Le Roy,dawnego chirurga radnego. Podług ostatniego z roku 1827 , przez autora pomnożonego wydania, nowo przełożona Przez W.K.Antonowicza" wyd. w Warszawie w 1830 roku, nakładem N.Glucksberga.
   Ówże Le Roy miał ten honor, że był ci on zięciem inszego medykusa francuskiego, Pelgasa, prawdziwego odkrywcy i twórcy opisywanej dalej metody leczenia wszelakich ludzkich przypadłości. Przecz jednak sam mam ozór strzępić? Oddajmyż głos autorowi:
   "On (Pelgas-przyp.Wachm.) pierwszy podał nayskutecznieysze i naykrótsze sposoby leczenia wszelkiego rodzaiu chorób i fizycznych cierpień człowieka... Temuto biegłemu lekarzowi winni iesteśmy rozwiązanie nayważnieyszych i nayzawikłańszych zagadnień o przedmiocie przeczyszczania i iego skutkach, które aż do iego czasów znanemi nie były."
    Następnie Imć Le Roy poprzez wywód o praprzyczynach chorób ludzkość trapiących nader prosty wywód czyni:
"Wszechmocny oznaczywszy liczbę istot maiącą zamieszkać na kuli ziemskiey stosownie do wymiaru i rozległości iey powierzchni, potrzebował albo ograniczyć trwanie życia każdey istoty, alboteż położyć kres władzy rozmnażania się." ergo więc, przychodzimy wszytcy na świat obdarzeni "wrodzonym zarodem zepsucia", któren lubo od "niszczącego wpływu sił przypadkowych""nabywa wzrostu" i wówczas powstaje "zgniła fermentacya", dla której przyczyny wszytkie choroby "okazuią się z większą lub mnieyszą złośliwością, a w skutek iey postępów śmierć następuie przed kresem do któregoby mógł doyść umierayący człowiek stosownie do pierwiastku życia iaki posiadał".
   Dalej analiza postępuje pożytków, jakie człek z pokarmów czerpie, któremi "Naywyższe Jestestwo" "zniewoliło nas od używania ich" a to dla utrzymania cotinuum bytu naszego. Najistotnieysza część pokarmu zwana "mleczem"czyli "chilem" "dostaye się do krążacey krwi...dla wynagrodzenia wszelkich strat, iakich ciągle krew doznaie, stanowiąc niezbędną i iedyną życia sprężynę."
   Reszta pokarmów, jako Le Roy dokazuje, dzieli się na żółć, flegmę i płyn wodnisty oraz "materyę kleiowatą czyli szlam" a także nieprzydatne (post trawienne-przyp.Wachm) "materye gnoiste" czyli "odchody codzienne".
   Wszytko się jasnem Czytelnikowi uczyni, gdy pojmie, że w ciele ludzkim okrom krwi takoż "humory" wszelakie się znajdują. A że w nich jestże właśnie ów przez Pelgasa odkryty:)) "zaród zepsucia" pomieszczony, tedy łatwość dla której za leda przyczyną "humory" podatnemi na "fermentacyę kwaśną lubo też zgniłą" się stają, zda się oczywistą...:)))
    Szczęściem jestże i na to rada:)...Owoż tychże dwóch zacnych mężów żywot swój strawiło na tem by zależności między psuciem się humorów a chorobami wiadomym ludzkości uczynić. Nie dość na tem! Dzieło swe wiekopomne dalej prowadząc doszli metody jako też organizmy z psujących się humorów drogą wiadomą oczyścić. Ano i tu przyjdzie mi kapelusza przed mędrcami pochylić...boć prawda taka, że mi, nawet i po dwukrotnem dzieła czytaniu nie pojąć przecz cierpiąc np. na "dyabetes, czyli słodką urynę" () mamże się przeczyszczeniu podług artykułu trzeciego poddawać, a przy "głodzie psim" podług czwartego??????
    Co mi się za to prawdziwem widzi to lekarstwo womit wywołujące: a to dla składu swojego ("Weź wina białego francuzkiego funtów cztery; liści senesu cztery uncye; mocz na zimno przez trzy dni w szklannem lub dobrze polewanem naczyniu, potem dobrze wyciśnij i przecedź. Do każdego funta tym sposobem otrzymanego wina, doday iedną drachmę winianu potażu i antymonu")...niechże mi kto rzeknie, że po spozyciu tego przed womitacyą się poradzi strzymać:)))
   Ano, co mi się na koniec w oney metodzie nader ciekawe zda...onej uniwersalność i taniość względna...Aż dziw, że NFZ badań nad upowszechnieniem przepomnianego ze szczętem odkrycia Ichmościów Pelgasa i Le Roya nie dokończył:))

                                              
                                                                         .         

05 listopada, 2015

Z myśli Wachmistrzowych...

   Zdarzy się czasem, że postawieni w cyrkumstancyje wyboru wymagające między jakiemi opcjami dwiema, z której żadna serca, ni rozumu nie urzekła, mamyż z tem wyborem frasunek prawdziwy, nie wiedząc, ku czemu się skłonić. Ano i na to jest rada... Monety nam potrzeba, a onej awersowi i rewersowi znaczeń przydawszy, pobawić się potrzeba w znaną wszytkim zabawę w "orła i reszkę". Jeno nie o to idzie, cóż nam Los, Fortuna, czy jak kto woli: Bóg, temże rzutem nibyż narzuca, a o własne przy tem rzucie odczucia, na które zważać proszę pilno...
   Bo jeśliśmy po tem, co nam już moneta ukazała, choć przez sekundy ułamek poczuli żalu przemożnego, a w sobie chęci, by onej monety rzucić raz jeszcze... znaczy żeśmy tak naprawdę już dawno w sobie tegoż dokonali wyboru...
                                                                    .

01 listopada, 2015

Stowarzyszenie Zapomnianych Wynalazców VIII : o lupach babilońskich...

   Komu by wola była do dawniejszych z tegoż cyklu opowieści powrócić, ten tych not za porządkiem znajdzie wszytkich w kategoryi swojej, osobnem uszykowanej ordynkiem po prawicy od Archiwum niżej...
   Anno Domini 1853 kiedy to sir Austen Henry Layard, z Nimrudu powróciwszy, przekazywał British Museum skarby wykopane w onej stolicy starożytney Asyrii, był ci między tem jeden przedmiot, sielnie intrygujący: owalny polerowany kęs kryształu, na jakie ośm milimetrów gruby, kształtem jako żywo soczewkę płasko-wypukłą na myśl przywodzący. Sir Layard nalazł był go między inszemi wyrobami szklannemi, które dla inszych źródeł zdolił podatować na peryod od IX do VII wieku ante Christum Natum.
   Jako, że Imć Layard nader rzetelnem był uczonym, pokwapił się był z onym szkiełkiem do sir Davida Brewstera, fizyka, któremu optyki arkana najbardziej do serca przypadły. Ówże uznał kryształ za nader foremne szkło powiększające lubo też dla skupiania promieni słonecznych przydatne.
    Są jednak przyczyny poważne dla których przyjdzie nam uznać, że to raczej pirwsza z onych dyagnoz prawdziwa była. Nie od dziś wiada nam, że mezopotamscy skrybowie swemi klinami tabliczki gliniane zapełniający, nader drobnym maczkiem pisać umieli (osobliwie, jako się ku końcowi tabliczki mieli, a zdania dopiroż pół popisane było). Badacz Sumerów Samuel Noah Kramer mnogość lat temu już się był dziwował:"Zdumiewa, jak starożytny skryba zdołał je zapisać i jak potem ktokolwiek mógł je odczytać bez pomocy lupy lub mikroskopu".
    Ano właśnie...przecz nam sądzić, że lupy nie znali? Jeno dla tej przyczyny, że żyjąc trzy tysiące lat temu, ex definitione od nas głupsi by być mieli?
    Komu wątpliwość to jeszcze kwestyję tłoków pieczętnych asyryjskich przytoczę. Wiemy, że tameczni rzemieślnicy na użytek dworu, znaczniejszych urzędników i kupców pięczecie cylindryczne czynili, które przetoczone po glinie już to rolę autografu, potwierdzenia asygnaty lubo czegoś na kształt dzisiejszego ...kodu paskowego czyniły. A że na glinie zawżdy mieśćca mało było, moc szczegółów jest tak drobnej natury, że odcyfrowywanie ich bez lupy zda się niepodobieństwem...
    Dla jakiej przyczyny sądzić nam, że i wytworzenie ich...bez lupy się odbywało?


                                                                   .