29 listopada, 2012

O pożarze pewnego browaru...


   Zazwyczaj dnia tego wszelkim "bażantom" i "łąbędziom", czyli podchorążym szkół oficyjerskich, zwanych tak dla obszywek na pagonach noszonych, życzenia wszelkiej pomyślności składam, zarazem i własnej spominając z temi naszywkami młodości:) Atoli dziś bym, na ten Dzień Podchorążego, zadumać bym się chciał nad jednem z epizodów tamtego wieczoru, co czynu podchorążackiego po wsze unieśmiertelnił czasy...
   Pacholęciem będąc, żem od Oćca i Dziadka opowieści słuchał, których mi potem jeszczeć in scholam ugruntowywano, jako to listopadowej pewnej nocy garstka straceńców się na cesarstwo największe we świecie ówcześnem porwała; jak na sygnał pożaru browaru na Solcu spiskowcy ruszyli na Belweder i na Wielkiego Księcia Konstantego. Z wypiekami na twarzy żem to chłonął, duszą całą tegoż przeżywając, podobnie jak i do dziś za każdem razem, gdy mi przyjdzie płomiennymi wersami "Nocy Listopadowej" Wyspiańskiego się poić...
  Już mi jednak od tej pierwszej przodków opowieści ten browar spokoju nie dawał, alem sobie to przetłomaczył, że widno rudery jakiej porzuconej spalili... Głowę też daję, żem w onych opowieściach, a i później w podręcznikach szkolnych miał przy tem browarze dodane: stary, coż wybornie do onej wizji przystawało...
  Nie pomnę już za jaką to okazyją było, żem przypadkiem zupełnem powziął tejże wieści, że browar ów przez. Sommera pobudowan został w roku 1827 na wzór podobnej Fabryki Porteru Schäffera i Glimpfa pracującej w Warszawie od tegoż samego roku, jednak w starych murach browaru z 1768 roku.  I tu mi już się był niepokój wkradł wielki... Jakże to? Zaliżby owa "rudera" z wyobrażeń moich raptem ledwo trzech wiosen sobie liczyć miała, gdy ją Wysocki et consortes* z dymem puścili? To jakaż ona stara? I przecz to temuż właśnie browarowi czerwonego kura puszczono? Zaliżby już w Warszawie całej nie było co w popiół obrócić?
   Pojmuję, że pewnie lokalizacya wielgiej tu wagi była, by się pożar ze wszech stron widnym stał (co się, jak wiemy, i tak nie udało), aleć i to mi się marnem tłomaczeniem zdało, osobliwie w czasach, gdy reasekuracya wszelka ledwo pączkowała i ..... ów pożar niechybnie strat niemało poczynił, skoro nie rudery jakiej, lecz nowego całkiem zakładu powstańce zeżglili. Zatem pytanie: czemu?
   Myśl o tem, że jedna ze najświetniejszych kart narodu naszego począć by się miała z jaką krzywdą na kim przypadkowym uczynioną była mi tak nieznośną, żem o tem dumał wielce, sensu jakiego doszukać próbując... Nie mówię, że przebaczyć, czy akceptacyję temuż postępkowi czynić, aleć przynajmniej wyrozumieć przyczynę... Wystawiwszy sobie, że otom ja na mieśćcu kogo, komu na podworzec wchodzi przygarstek chłystków od rzeczy gadających o rewolucyi jakiej, coż koniecznie się począć by miała ode zwęglenia mojej szopy... cóż, jakem Wachmistrz, przyrzec Wam mogę, że by się ta insurekcyja w pięć minut na podwórcu mojem własnem zakończyła, a insurekcyjnych haseł bym gówniarzerii paskiem na rzyci wypisał!!!
  Zagadka onego zamysłu zwęglenia tegoż akurat browaru przy tem jeszczeć i większa, bom w źródłach niektórych nalazł wieści, że to browar Weissa był... I teraz już prawdziwie nie wiem, zali Sommer budował, a Weissowi przedał? Może jeno zarząd nad niem powierzył? Aleć o to mniejsza, bo możebne, że i myłka w tem czyja, chocia mi Imci Bocheńskiego** o toż najmniej posądzać...Byłże ów właściciel, nieważne który, jakim poplecznikiem moskiewskim, że go tak pokrzywdzono? Szpiegiem Lubowidzkiego czy Rożnieckiego? Dla jakiej przyczyny tak cicho o tem?  I czy strat onych jakobądź naprawiać probowano? Zali jakiej reparacyi przyznały władze powstańcze ofiarom Nocy Listopadowej najpierwszym i mimowolnym?***
     I tu może i mieśćce na podejrzeń moich najpryncypalniejszych przedłożenie... Pisał żem ongi niemało o warzeniu piwa, uwagi też i obracając na różnicę między fermentacyją dolną i górną, przez wieki przez antecessores naszych stosowanej... Z końcem wieku siedmnastego się już całkiem wróg piwa największy - okowita - upowszechniła na tyle, że browary zanikać powoli poczęły... Dodajmyż k'temu propinacyję szlachecką nieszczęśną i ogólną kraju ruinę i pojmiem przecz sto lat później piwo się w najostatniejszem upadku znalazło... Anno Domini 1800 w onym słynnym z dobroci piwa swego Piątku nie masz już ani jednego rzemieślnika! W roku 1886 jest ich na powrót już 223...aliści między niemi nie masz nijakiego piwowara! Takoż Proszowice piwem swym przez wieki słynne podupadły... Drogi nowe, których właśnie z początkiem XIX stulecia budować poczęto, ominą i Piątek, i Proszowice i dziesiątek inszych, dawniej znanych z piwowarstwa miejsc... Czemu? Bo centra piwowarstwa nowe, to miasta najpryncypalniejsze... z dobremi drogami...i bankami, bo pokończyły się czasy, gdy piwo warzył, kto chciał. Piwny renesans się wraz z fermentacyją dolną począł. Piwo czyste, klarowne i smaczne... żyć, nie umierać... Jeno, by go móc warzyć, trza było kapitału mieć niemałego: na kufy składowe ogromne, na urządzeń browarniczych moc, dawniej nieznanych, nareście na przetrwanie interesu samego w czasie martwem, gdzie piwo się ważyło i leżakowało... Ani tegoż kapitału, ani tejże wiedzy browarnicy-Polacy nie mieli, tedy im przyszło pola ustąpić Czechom, a najwięcej Niemcom. I to oni właśnie... z początkiem XIX stulecia cios śmiertelny browarom dawnym zadali...
  Że się to nie obyło bez walki i oporu jakiego, to mi ani wątpić o tem... Tradycyja tegoż, by konkurentowi "czerwonego kura" zapuścić... u nas długa. A w Warszawie samej tamtego czasu z górą pięćdziesiąt browarów inszych było... I tu przychodzim ku mojem myślom brzydkim, prawdziwie chwały powstańców dzielnych niegodnych... aleć uwolnić się od nich nie mogę...
   Zali nie było w tem gdzie jakiej prywaty małej? Nie mniemam ja, by tam kto jaki grosz w kieszeń podchorążacki wsuwał i suggestyi jakiej czynił... przecie rzecz tajną była****... ale może kto onym bliski, strat zaznawszy niemałych, pomstował o tem dość głośno, by onym... jako już co do spalenia wybierać przyszło... cel się jasno i wyraźnie pokazał?
____________
* za podpalenie browaru odpowiadał podchorąży Wiktor Tylski.
** Aleksander Bocheński "Przemysł polski w dawnych wiekach"
*** Okrom browaru podpalono też dom pani Zalewskiej na ulicy Dzikiej, takoż nie wiedzieć mi dla jakiej przyczyny akurat ten i czemże spiskowcom owa jejmość przewiniła?
**** osobna to kwestia, że o tem spisku mało kto nie wiedział, a już tajne policyje z pewnością...

26 listopada, 2012

O tem, czem nieobecność na obiedzie grozi...


 Każdemu niemal, co szkół kończył wiedzieć, że się nam król Staś Jegomość w obcowaniu intelektualnem lubował okrutnie, a że ambicyj królina była niemałych to i moc obcego nam tu krzewił naśladownictwa, takoż i sam osobą własną umyślił był na kształt salonów paryskich literaturą się bawiących, własnego utworzyć salonu. Temuż i one spotkania czwartkowe, gdzie najznamienitszych upraszając, samojeden się za wyrocznię kulturalną nominował był, boć w czasach, gdzie literat jeden z drugim, jeszli sam z domu wielkim panem nie był, luboż majątku z urzędem czy godnością (najochotniej biskupią:)) związanego nie miał, to i często gęsto nie dojadał, ergo królewskie zaproszenie cenę swoją miało, osobliwie że kucharzył u Króla Jegomości słynny Imć Tremo, o którem żeśmy kapkę spominali ongi, wywiad Bikonta i Makłowicza dla "MW"cytując...* 
   Ano że się królowi nie odmawia to raz, że i kałdun pusty niepodłem jadłem napełnić sposobność to dwa, tertio że w czasie gdyśmy tu nijakich Goncourtów ni Noblów nie mieli, a pospólstwu za modą goniącemu nie miał kto ukazać, cóż czytać winno, obiady one niechybnie swej roli pełniły, bo biuletyna z nich edytowane sub titulo "Zabawy Przyjemne i Pożyteczne" ambitniejszy gmin czytywał i jako na marketingową wejrzeć tejże kwestyi stronę, nie od rzeczy było się tam znaleźć wymienionym... a jeszczeć jako się co celniejszego spłodziło (czyt.: co się więcej królowi podobało:), temuż i medal od monarchy łaskawego z podobizną własną i napisem "Merentibus"** na rewersie...
  Niechybnie obiady te się w liniję polityki króla i reformatorów wpisywały temuż nie miał co szukać na nich stolca swego, by i największy piórem się parający stronnik inszej opcji, przecie mię to właśnie ode maleńkości zajmowało, jakże się to króla zabiegi trwałemi okazały...
  Pewnie że edukacyja pokolenia mego, na czas jedynie słusznej linijej klasy pracującej miast i wsi przypadająca, ex definitione niejako nacelowana była szukaniem po dziejach jeno tych, co się za postępem, nie za wstecznictwem opowiedzieli, choć dziś już wiemy, że nie każdy krok w przód jest postępem, a nie każde cofnięcie wstecznictwem... Osobliwie jako się stoi nad przepaścią, luboż przy torach z nadjeżdżającym pociągiem...
   Aleć i przy tejże propagandzie dziwiło mię zawżdy, że wystawiano nam onych Krasickich, Naruszewiczów, Trembeckich, Bohomolców i inszych, jako wojujących z ciemnotą i wstecznictwem sarmatyzmu, niczem jakich aniołów z mocami ciemności nieogarnionemi, gdzie to się niczem znój syzyfowy nieledwie widziało wobec mocy dawności okrutnej, przecie nie pomnę bym ze szkół wyniósł bodaj jedno naźwisko kogo piórem walczącego PRZECIW onym reformom czasu stanisławowskiego....
  Jakże to zatem? Nie było tam nikogo? To z kimże tak "nasi" dzielni tak wojowali zajadle? Pewnie, że to zwyciezce historyję piszą, przecie nie do uwierzenia, żeby cały talent i wszelka pisania uroda się po tej jednej jeno, postępowi przychylnej zgromadziła stronie...  Ano lat zeszło niemało, zaczem żem pojął, że to po prawdzie choć i owi pośledniejsi wielce i na dowcipie, i na piórze, a i na umyśle nieraz, przecie nie w tem rzecz, czy to przy nich talent i racyja, jeno w tem, że owi Rzewuscy, Ogińscy, Bończa Tomaszewscy, Turscy, Kossakowscy, Suchorzewscy, Suchodolscy, Czetwertyńscy, Molscy, Moszczeńscy, Kosmowscy et consortes na one obiadki proszonemi nie byli, tandem przepadła o nich niemal ze szczętem memoryja wszelka...
  A co się obiadów samych tyczy... to już tamtego czasu tak o nich pisał Kajetan Węgierski, aluzyję czyniąc k'temu że najwięcej tam sam Staś rozprawiał z Naruszewiczem i Trembeckim:
   "A uczone obiady? Znasz to moze imię,
    Gdzie połowa nie gada, a połowa drzymie;
    W których Król wszystkie musi zastąpić ekspensa:
    Dowcipu, wiadomości i wina, i mięsa.":))
_____________
* Tradycyi tychże obiadów wskrzesił w Warszawie na krótko przed swą śmiercią biskup Jan Paweł Woronicz (zm.1829)
** łac. - Zasłużonym

24 listopada, 2012

O Bonapartowem stole refleksyj continuum...


Ano, pojeździłem sobie po Cesarzu, niczem po kobyle łysej, mieśćce mu na frontonie nad wejściem do chwast-foodów szykując, aliści tak po prawdzie to niezbyt to sprawiedliwe sądy były moje. Prawda to bowiem, że się nam Napolion nad jadłem nie rozwodził i gotów był zjeść byle co, byle chyżo, przecie nie sposób go w jednem rzędzie z temi, co się hamburgerami raczą, sadzać... Więcej nawet bym i rzekł: nie tyleż może jemu, ile medykusowi onegoż, Janowi Mikołajowi Corvisartowi zawdzięczać będziem nie tylko słynną onegoż metodę opukiwania i nazwę stacyi na szóstej linii metra paryskiego, ale też i niejakie prapoczątki zdrowego żywienia. Nawiasem to może tu i uprosim nawiedzającego nas Jegomości Doktora, zwącego się z uporem doprawdy godnym lepszej sprawy: Brunetem, by nam pojaśnił cóż to opukiwanie daje i przecz ono tak ważnem było?:)
  Ad rem zatem wracając: o ileż bowiem nie sposób było Napoleona przymusić, by o jakich ściśle określonych godzinach regularnie jadał, a kucharze, co czasem i dwudziestego kurczaka na rożen nadziewali, by mieć w pogotowiu gorącego, cosi by o tem rzec mogli, o tyle ów się cależ i przychylnem uchem okazał dla inszych Corvisartowych koncepcyj. Ów bowiem, zajadłem będąc nieprzyjacielem medykamentów nadmiaru (już go lubię:))), wrychle pojął, że dolegliwości cesarskich gros się z nieunormowanego trybu życia i nieracjonalnego żywienia bierze. Jakoż zatem wnikniemy w to, coż nam cesarz jadał, próżno nam tam leda jakiego mięsa,  zesmażonego na deskę i kapiącego od tłuszczu w bułę jaką wciśniętego szukać... Temuż i te moje chwast-foody się jeno względem tejże chyżości przy jadle wielce niepolitycznej z osobą Bonaparta kojarzyć winny... Inszem co Napoliona do jadła zdrowego przywiódł, był Imć Constantin François de Chassebœuf, comte de Volney, o którem wypada nam słów tu kilku więcej dodać. Ów się za młodu więcej polityką bawił, w Konstytuancie siedząc swoich pięciu palców do Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela dołożył, zasię wrychle potem popełnił "Katechmizm obywatelski", którem się mieli w życiu codziennem ludzie  wszelcy w Republice kierować. Zniechęciwszy się tem, do czego rewolucyjne zapały Francyję przywiedły, na Korsykę się udał, by tam się uprawie poświęcić, przy czem uparł się nieborak na temże jałowem i skalistem groncie kawy, bawełny i trzciny cukrowej hodować, by Francyję ode kolonii niezależną w tem względzie uczynić. 
  Szczęściem Napoleona i naszem, myśliciel był z niego lepszy niźli rolnik, temuż poznawszy się tam z Bonapartem młodym, okrutnie wiele mu z poglądów własnych zaszczepił. Jakoby sobie kto chciał ten trud zadać, by katechizmu Volneyowego przeczytać, wyrozumie wrychle, że tem się Napolion był i po żywota kres kierował. A w dziale, co nas tu dziś zajmuje najwięcej (rozdział "O wstrzemięźliwości"), pisał nam Volney, że u starożytnych nauka o dietetyce się między nauki o moralności liczyła, a za grzechy najzgubniejsze miał ów opilstwo i obżarstwo, przez które "umysł niepokojony przez wyziewy niestrawności nie jest w stanie formułować myśli czystych i jasnych, ociężałość zaś czyni ich niezdolnymi do efektywnej pracy"... Jak dalece się tem był Napoleon przejął niechaj zaświadczą wspominki jenerała Bertranda ze Świętej Heleny, gdzie miał się mu cesarz kiedy przyznać, że za młodu rozważał koncepcyję żywota uproszczenia przez opracowania trzech pryncypalnych i uniwersalnych dań obowiązujących dla wszytkich bez mała... Przyznam, żem wielce rad, że się był nam cesarz raczył od tego powstrzymać:))
  Co się wstrzemięźliwości w piciu tyczy, to bodaj nikt nigdy Napoleona nietrzeźwego nie widział...* Mnie w każdem razie nic nie wiedzieć o tem... Mamyż i po temu arcywyborne spomnienie naszego Chłapowskiego, co go był Bonapart jesienią 1806 obiadem przyjmował i "...wstał od stołu po kawie, pochwalił mnie, żem nie pił wina, pokazał na butelkę, że on zawsze pół butelki tego samego chambertin pije, ale dodał, że to złe przyzwyczajenie." Na inszem biegunie przyznać się godzi, że jednak dbał cesarz o to, by opojom niezrównanym jak choćby jenerał Bisson* nie zbrakło przy stole niczego...
   A co się chambertin przez Chłapowskiego spominanego tyczy, to miało ci ono historyję swą osobną. Napoleon bowiem owego burgunda z Chambertin pijał nie dlatego, iżby mu on jakosi nadzwyczajnie posmakował (nawiasem: jak niem kiedy marszałka Augerau uraczył, co się był na winach znał arcywybornie, ów indagowany względem walorów tegoż burgundczyka, skrzywił się jeno i rzekł ostrożnie: "Bywało lepiej":)), jeno że mu go medykus Corvisart i chemik Berthollet podsunęli jako tego, w którem najrychlej by smak zjadliwy jakiej trucizny mógł wyczuć. A dodać się godzi, że nie dość, że nie pijał go wiele, to jeszczeć i wodą rozcieńczał (Hospody Pomyłuj!!!!!), co już widno Chłapowskiemu umknęło...***
   Na Świętej Helenie mu przyszło w tem względzie gustów odmienić, i winem bordoskim się kontentować, co znów za podłość Angielczyków uważał, choć w tem akurat względzie racyja nie przy niem była. Lord Bathurst, minister brytyjski, coż tej zmiany był sprawcą, na winach znał się lepiej może jeszcze niźli Augerau i wiedział że napoleońskie chambertin się ku podróżom nadto długim nie nadaje i by cesarza octem siedmiu złodziei morzem wytrzęsionym nie raczyć, polecił wygnańcowi sprowadzać bordeaux...
   I na koniec może rzecz horrendalną rozgłoszę, tym osobliwie co nawyknieni, że imieniem cesarskiem się liczne gatunki brandy i koniaków zwie, a we Francyjej szynkarze lat dziesiątkami upewniali gości swoich, że jeno u nich ten gatunek dostać idzie, którego Bonapart umiłował najwięcej... Byłaż ci nawet o tem w telewizyi komedyjka zgrabna,  gdzie do Napoliona na Świętej Helenie (arcyzgrabna rola Imci Kowalewskiego) się szynkareczka prosta (Anna Seniuk, takoż znakomita:) przekradła, by go namówić na miana swego dla tronku przez męża pędzonego, użyczenie... Owoż Bonapart, tegoż trunku a i owszem... zużywał niemało... jeno, że on tego nie pijał, co mnie i nie dziwno, bo i ja tego nie przełknę bez przykrości... Jedyne do czego mu owa brandy konieczną była, to... po nieodłącznem rozcieńczeniu wodą, zębów w niej przepłukanie na wieczornej toalety pokończenie:))) Co wszelkim koniaków amatorom dedykuję...:)))
       Kłaniam nisko:)
___________________
* I przykro tu rzec o pisarzu naprawdę wielkim, aliści nie inaczej to się wpodle prawdy historycznej najduje, jako to, że Lew Tołstoj wystawując nam Napoliona w "Wojnie i pokoju" jako się przed Borodińską bataliją w namiocie ponczykiem raczył, zwyczajnie się jako łgarz i potwarca ukazał...
** "Zawsze dbałem" – spominał Napoleon – "aby mu przydzielono potrójną rację. To odważny i znakomity oficer. Na polu bitwy to Goliat, ale w mieście to prawdziwy Gargantua, któremu do sytego posiłku trzeba wołu". Ano i prawda... Bisson zazwyczaj z jednem śniadał adiutantem i do śniadania tego jak nic szło sześć do ośmiu wina flasz... Nawiasem, pytanie się rodzi o owo słynne zawołanie "Pijany jak Polak", czy nie szło po cesarskiem dworze bliżej naleźć godnego proverbium owego...
*** Napoleon nawet szampana rozcieńczał wodą...:(((

22 listopada, 2012

O tem, jako car moskiewski się w Krakowie żenił...


 Jako się komu tytuł dzisiejszy widzi rodem z jakiej dziecięcej absurdalnej wyliczanki w rodzaju "Za górami, za lasami jechał pociąg z wariatami,
a w ostatnim wagoniku siedział Hitler na nocniku, zbierał szmaty na armaty i ogryzki na pociski":))...to upewnić śpieszę, że rzecz jak najbardziej prawdziwa a zdarzyła się 22 listopada Anno Domini 1605 roku (przynajmniej podług naszego kalendarza:).

   Cyrkumstancyj "wielgiej smuty" na dziś poniechawszy, na samem weselisku onegoż cara się skupim. Mowa o Dymitrze, czy jak kto woli Łże-Dymitrze, pierwszym z dość krótkiej serii Dymitrów Podrabianych, u nas więcej znanym jako Samozwaniec, i o pięknej Marynie Mniszchównie, córce Jerzego Mniszcha, protektora Samozwańca i człeka, co nas w te nieszczęśne "Dymitriady" wpakował... Ale, jakem rzekł, poniechajmy póki co politycznych roztrząsań owych zdarzeń, a na weselisku się skupmy, bo ów widowiskiem był tak kuriozalnem, że sam dla siebie chociaby mego o niem tu spomnienia godzien. I bynajmniej nie dla tej przyczyny, że ślub zaszczycił osobą własną sam król jegomość, miłościwie naówczas panujący Zygmunt III... Takoż nie dlatego, że Marynie blasku dodawała sama królowa Anna, a królewicz Władzio, pacholę dziesięcioletnie, onej kwiecie sypał... Takoż i nie dla weseliska ogromu, gdzie Mniszech pięciu kamienic w Rynku nająwszy, ściany poprzebijać kazał, by jednego wielgiego pałacu ślubnego uczynić, by z górą tysiąca gości pomieścić...
  Mnie tegoż ślubu najwięcej pamięci godnego widzieć za sprawą posłannika Dymitrowego, niejakiego Afanasija Własiewa, któren miał pana swego w zaślubinach per procura odprawianych, zastąpić... Ano i zastąpił:))
  Najpierwszej wesołości weselnikom ów dostarczył, gdy  go kardynał Maciejowski indagował, zali jest jaka przyczyna, dla której ślub ów by do skutku przyjść nie mógł, osobliwie zali pan jego komu już inszemu czasem aby "wiary małżeńskiej" nie ślubował. Poseł się przy tem zafrasował wielce i ze szczerością rozbrajającą wyznał: "A czy ja wiem?"
  Jako już chichoczących uciszono, a posłowi kto na stronie przełożył, by facecji nie czynił, nowych przyszło mieć z niem turbacyj. Najprzód nie chciał po łacinie ślubować, potem za kardynałem przysięgi powtarzać, naciskany wypalił, że jeno "Z panną Maryną mu mówić, nie z klechami!" Zasię onej dłoni wzbraniał się dotknąć, tłomacząc że niegodzien, kardynała koniec końców do przedziwnych ze stułą wygibasów przymuszając...
  Jako już i było po sakramentalnem "tak" i zdało się, że rzecz szczęśnie pokończona, w osłupienie wszytkich wprawił wyjmując sto czerwonych złotych i na pniu płacąc za kobierzec jedwabny, co go pod ołtarzem był dostrzegł, tłomacząc, że musi teraz targu dobić, by go kto nie ubiegł. Zwieńczeniem faux pas przez Własiewa czynionych było w czas uczty jadła wszelkiego odmawiać, królowi samemu zatroskanemu zali nie chory, cosi tam burcząc że niegłodny... liczni jednak go widzieli, jak ukradkiem sam chleb ze stołu podbierał i solą posypawszy pajdy gdzie tam w kącie pałaszował, cależ przeciwnie do orszaku swego postępując, o którym jeden z biesiadników spominał, iż "pijani u stołu barzo plugawie jedli, garściami z mis biorąc". Na sam koniec mało i do mordobicia nie przyszło, bo Moskwicinom, czy to kto ukradł prawdziwie kołpaków sobolowych, czyli też ich po pijanu gdzie przetracili, przecie wraz "łotrostwo całe polskie złodziejskie" obić chcieli, czemu jednak Własiew zapobiegł, srogim gniewem carskim pogniewanych strasząc.
   Kończąc onych spominków weselnych bym przypomnieć pragnął, że na dzień 4 listopada Rossyjanie sobie z niedawna nowego święta umyślili, jako to Kreml z rąk polskich odbili (co po prawdzie 7 novembra było). Żem ja nie zajadły i więcej mi o zgodę idzie powszechną, tedy święta pojednania między nami bym ustanowić suplikował: 22 listopada na to będzie jak znalazł:)), a Własiew bohaterem niech będzie obu narodów:))

20 listopada, 2012

O niedoszłem patronie chwast-foodów...


   Bywalcom tutecznym wiedzieć, że Wachmistrz rozkosze stołu ceni wysoko (no... niechybnie nie tak jeszcze jak łoża, aliści zapewne z wiekiem jakże to będzie, któż to wiedzieć może...:)), tedy wszelka barbaria nad jadłem się gdziebądź odprawująca, onemu obrazą czystą, osobistą i wołaniem do Boga o pomstę na wszelkich, coż one chwast-foody wykoncypowali i ludzi w nich trują... Sam Wachmistrz osobą własną w tych przybytkach nie gości i prędzej z głodu paść gotów, niźli się paść temi jadła namiastkami... Nie odmieni i osądu tegoż nawet i persona historyczna arcysłynna, co dla obyczajów swoich i jadła pogardy, powinna, zamiast tych wszytkich złotych łuków czy jakich pułkowników, coż ich jedyną zasługą panierka na kurczaka,  na tych wszytkich chwast-foodach, jako patron jadła bylejakiego się naleźć...
  A o kimże to Wachmistrz tak pomstuje zajadle? Ano... ni mniej, ni więcej jeno o cesarzu Francuzów, Napoleonie! Zdałoby się, że ów w epoce wykwintu żyjąc i trendów nowych, smakoszem być winien extraordynaryjnem. Nawet i jako się na konterfekta onego wejrzy, ode młodości poczynając, sądowi pochopnemu zdałoby się, że owe krągłości z wiekiem się coraz i więcej objawiające przy stole się przecie narodzić musiały... Ano, rozczarować Lectorów miłych przyjdzie, aliści Bonaparta przy stole utrzymać, trza by było go do siedziska przybić, luboż do onego stołu uwiązać.
  Czemuż to tak? Ano, może to i w naturze samej onego, może i wychowania na Korsyce przyczyna, gdzie więcej mu się pewnie radować było nie potraw wykwintością, a tem, że głód w ogóle nasycić zdołał. W wieku dojrzałem, jako go kto o kulinaria z domostwem związane pytał, jeno czereśni spominał, któremi się ongi uraczył do woli. Widno to jedno, czego mu nikt nie wyliczał, luboż się na owe czereśnie może i gdzie do sąsiada był wybrał:) We szkole dla młodzi szlacheckiej nie nadto zamożnej w Brienne, niechybnie jadał niewyszukanie, a i też nie sądzę, by do syta. W szkole kadetów z tym już i lepiej być musiało, choć i tam niechybnie jadło było proste. Wiedzieć nam też i o tem, że wino tam chrzczono niemiłosiernie, ciekawość jeno czy dla kabzy intendenta uciechy, czyli też w trosce o trzeźwość umysłów oficyjerów przyszłych.
  Wiedzieć nam, że jako ociec Napolionowi obumarł, całaż familija w wielgiem żyła niedostatku, temuż i sam cesarz przyszły, grosz macierzy śląc z pensyi porucznikowskiej, sam się jednem jeno posiłkiem na dzień kontentował, a i to takiem, gdzie mięso wytropić, sokolego by oka potrzeba... Ciekawość, czyli też to w onym czasie przywykł na jadło uwagi nie zwracać, czyli też prawdziwie zawżdy mu ono jeno zawadą w pracy ustawicznej było? Z lat już późniejszych Constant, kamerdyner, spomina, że mu na obiad ośmiu minut starczyło... najdalej w kwadrans się ze wszytkiem uwijał i od stołu wstawał, otoczeniu swemu niewymownych tem czyniąc katuszy... Po prawdzie bowiem nie zwykł ci on nikogo ode stołu za przykładem swojem porywać, przecie mało kto śmiał przy stole ostać, jako cesarz wstawał... Pomnijże przy tem, Czytelniku Miły, że wszytkie potrawy cesarzowi jako najpirwszemu serwowano, temuż jako ostatni biesiadnik przy stole swego dostał, niewiele miał czasu, luboż i wcale, by się smakiem kontentować...
   Bywali i tacy, jako pasierb Bonapartowy, Eugeniusz de Beauharnais, co w desperacyję dla tej przyczyny popadłszy, jednego obiadu jadał ZANIM jeszcze na obiad do "Boga Wojny" przybył! Sam Napolion poniekąd pochwalał tych praktyk, w każdem bądź razie miał Eugeniuszowi rzec: "Jeśli chcesz zjeść szybko, stołuj się u mnie, jeśli dobrze, idź do drugiego konsula, jeśli źle - do trzeciego".
  Dygresyją czyniąc, godzi się o owym wtórym konsulu tu spomnieć, bo jako bym Bonaparta miał za patrona jadła arcychyżego i bylejakiego, tak ów Cambacares prawdziwie by zasługiwał na to by protoplastą być coraz i dziś modniejszych stowarzyszeń w rodzaju "Slow food"... Na ucztach u onegoż, wydawanych nieodmiennie we wtorki i soboty dla pół setki dostojności, podawano do stołu czterokroć, w sumie jakie szesnaście luboż i ośmnaście dań, nie tolerując nijakich spóźnień i tłomaczeń... Nawet xiążę Wilhelm bawarski, jako był powozem utknął gdzie w tłoku paryskiem, do stołu już dopuszczonym nie został i pospołu z gminem pośledniejszem się musiał zakąskami z bufetu kontentować, czekając godzin parę nim się goście pryncypalni obiadem ukontentowali. Arcycenną osobliwością na owe czasy było, że Cambacares rozmów przy stole o polityce i interesach nie tolerował. Słynnaż jego kwestyja, gdy kto ze spółbiesiadników nadto głośno perorował: "Błagam, proszę mówić ciszej, bo przestajemy pojmować, co jemy"...
  Dopełniali się obadwa z Napoleonem w tem względzie tak wybornie, że gdy cesarz, uczt nie znoszący, miał jakie poselstwo tak właśnie uraczyć, najochotniej to na Cambaceresa zrucał, luboż i na wtórego ze stołem niepogniewanego: Talleyranda. Ano i pewnie słusznie, boć Napoleon sam manierami swemi przy stole prawdziwie zaszokować potrafił... Pośpiech był mu jedyną wytyczną, temuż i nieraz garścią do półmiska sięgał, ani dbając o obrusy (których dla tej przyczyny nie znosił), ani o przyodziewę własną, temuż i Constant często wtóry mundur miał uszykowany, by się cesarz w uniformie sosem uwalanem nad mapami nie pochylał, luboż i gości w niem nie przyjmował. Sceny prawdziwie histeryczne się działy, gdy Napoleon dla chyżości jaki mięsa kawalec, niemal bez gryzienia był połknął, a jeszczeć i więcej, jako ów jeszcze i gorącem był...:((  Nieborak dostawał wrychle tak strasznych boleści, że się po dywanie tarzać potrafił, nogami wierzgając, wyklinając i womity prowokować probując...
   Ano i nie dziwota temuż, że się z czasem był przyzwyczaił jadać śniadania samotnie (częstokroć nad raportami, luboż i w wannie:). Najczęściej to jajka były gotowane luboż sadzone, czasem omlet... Południową porą zaszczycał swą uwagą ulubioną sałatkę z ziemniaków, soczewicy, fasoli lub zielonego groszku z przymieszką sałaty włoskiej i jajec, tem razem na twardo warzonych. Nawiasem, to w tejże sałatce bym się doszukiwał przyczyn nadto częstych u cesarza obstrukcyj, dla których znowuż spędzenia często sobie "zupę królowej"* ordynował.
  Z zup inszych wielce poważał rosół z makaronem, takoż wszelkie jarzynowe wywary. Z mięs na cesarskiem stole rządziła wołowina, baranina i czasem drób, a kto by się z wieprzowiną był cisnął, utratą posady kuchmistrza ryzykował:), podobnie zresztą gdyby niebacznie w fasolce szparagowej "wąsów" ostawił, co w furię Napoleona wprawić potrafiło...:) Z rybami Napoleon się zabawiać nie lubił, choć nie dla przyczyn smakowych, jeno temuż, że czasu mitrężyć na zabawę z ośćmi nie cierpiał. Osobliwością w tem człeku to, że czosnku pono nie znosił, co wielu zgodnie przytwierdza. Ciekawym tedy, jakże mu bez tegoż czosnku kucharz kurczaka po prowansalsku, ponoć ulubionego, przyrządzał, boć podług mnie nie sposób tegoż dokonać... Widno może jaki koncept bezczosnkowy to był, dziś już przepomniany... Z serów kontentował się parmezanem i rokforem, takoż olęderskiemi serami twardemi, uwielbiał owoce, choć ich nigdy nadto wiele nie zjadał (zaliżby jakie z temi czereśniami za młodu jadanemi spomnienie przykre?:), a prawdziwie dogadzał sobie przy deserach. Może i owych zaokrągleń na figurze trza przyczyny w tych nugatach, migdałach i ciasteczkach z lubością pogryzanych szukać?:)) Na heleńskiej insuli, gdzie o frukta świeże nader ciężko było, deserem najulubieńszem stał się banan w cieście,  przódzi w rumie marynowany.
   Nawiasem: jakoż cesarza na ową insulę odległą wieziono, admirał Cockburn miał sobie to za honor, by nudę podróży więźniowi, prawdziwie przezeń szanowanemu osłodzić. Temuż i sadził się biedak na uczty i biesiady, któremi jako mniemał, Bonapartowi czas umila... Gdybyż nieborak wiedział, że to w umyśle Korsykanina za jeszcze jedną torturę "perfidnego Albionu" poczytane mu będzie...:)
_________________________
* ordynowana na zlecenie lekarza przybocznego, Corvisarta, mieszanina cukru, żółtek kurzych i mleka.

16 listopada, 2012

O trybówkach...


 Lat temu parę już, gdy licznym, osobliwie młodym, angielski i irlandzki chleb zapachniał , i mnie to dotknęło, bom z dnia na dzień z nagła musiał rękodajnych dwóch pożegnać, ku strapieniu niemałemu, bo to przecie i robota ugodzona, i termina. Nie dziwota zatem, żem był w alteracyi niemałej, ano i w tem stanie cosi żem tam o trybówkach zamruczał pod nosem, na coż mię insi  indagowali cóż to za dziwo... Onych żem pojaśnił, dyskursu tem w on czas budząc niemałego, tedy się nie godzi, by Lectores moi w tem względzie gorzej mieli być edukawani niźli czeladź moja, ergo dziś nam się w czasy cofnąć wieków średnich, gdzie bodaj cech każdy w statutach swoich trybówek obmyślił.
  Owoż mechanizma warsztatami dawnemi rękodzielnymi kierujące takie były, że nim się u mistrza czeladnik zadomowił, ugadywano się najsamprzód na czas próby niejakiej, najczęściej na jedną luboż i dwie niedziele liczony. Szło przy tem nie tyle o to, by się ów do rzemiosła wdrożył, ile by cyrkumstancyj wszytkich poznał, takoż i towarzystwa domowego, bo że majster może i o złotym sercu, przecie może połowica onegoż jędza?* Luboż insi czeladnicy-psotnicy onemu nowemu ponad miarę dokuczać będą? A może i jejmość karmi podle? Abo onemu gdzie spać dadzą, gdzie z dachu kapie, a siennik arcypodły? Tego wszytkiego by rozeznać właśnie, czasu próbnego sobie strony dwie naznaczały i jeszli się po tem czasie czeladnik ani nawet probować dalej ugadywać nie chciał, nie śmiał go mistrz nijakim sposobem k'temu przymusić!
  Naturaliter, się to jeno czeladzi nowej tyczyło, boć jeśli majster terminatora od maleńkości chował, tedy onemu nic się w domostwie nowego już ukazać nie mogło, tedy ów miał po egzaminie swoim czeladniczym święto prawo odejść luboż i pozostać, przecie onemu nikt na myszlenie takie dwu niedzieli nie dawał!
  Cóż jednak było dalej? Zaliżby czeladnik do warsztatu był przywiązany niczem koń do kieratu, a chłop późniejszy do ziemi? A uchowaj Boże! Zawżdy mógł on odejść, gdzie oczy poniosą, jeno czasu wypowiedzenia dochowawszy, którego statuta najróżniej naznaczały, przecie najwięcej znów tego na dwie licząc niedziele. Wypowiedzenie służyło stronom obu, z tem że czasem mistrzowi tegoż czasu na połowę dzielono, aliści były i takie cyrkumstancyje gdzie pod grozą kar niemałaych, zbraniano czeladnikom tegoż prawa, a to na dwie (luboż i trzy, a i cztery czasem) niedziele przed Natum Christi, Wielgą Nocą i Zielonemi Świątkami, temże to tłomacząc, że i raz wtedy ruch we warsztacie największy, zasię mało się kto wtedy z czeladzi wędrownej po gościńcach kręci, temuż takie odejście moc frasunku by mistrzowi przyczyniło, bo gdzieżby on czasem przedświątecznym następcy miał szukać?
  Taż sama była przyczyna odmowy na czas niejaki przed jarmarkami dorocznemi, takoż i w rzemiesłach niektórych, jakobyśmy dziś rzekli, dla technologicznych przyczyn. I tak nie lza było czeladnikowi służby wypowiadać, gdy pracy jakiej napoczęto, którejby się potem za absencyją czeladzi dokończyć nie dało, luboż by to jedynie ze szkodą dla mistrza dokończone być mogło. Zatem u piwowarów nie godziło się czeladnikowi odejść, nim "poczętą sztukę słodową dorobi i odda panu swemu", u barchaników "którybykolwiek z towarzyszy postaw albo jaką sztukę rzemiosła swego zaczął, tak niżby dokończył roboty, nie ma odchodzić i zaczętej roboty pozostawić", u kurdybaników zasię póki "skóry z popiołu nie zostaną wyjęte"...
  Gdybyż jednakowoż dla jakichkolwiek bądź przyczyn czeladnik odszedł bez wypowiedzenia, tedy okrom kary, której tu najwięcej grzywną w pieniądzu na rzecz cechu luboż i w wosku (na świece przez cech w kościele swoim ofiarowywane) praktykowano, dotykała go jeszcze i trybówka, czyli cosi na kształt listu gończego z wilczym biletem złączonego... Na kogo bowiem spadała trybówka "ten miał być nigdzie do warsztatu przyjętym", ni w mieśćcu gdzie się swej zbrodni dopuścił był, ni gdziekolwiek indziej, "trybówka albowiem wszędy ma za nim iść, gdziekolwiek się obróci".
  Ano i przyznać trzeba, że w czasach gdy w kraju władza silną była, a po gościńcach i drogach pokój, byłoż to narzędzie wielce skuteczne, bo prawdziwie odmieniało zbiega w cosi na kształt banity cechowego, którym był, dopokąd się przed sąd cechowy w grodzie swojem na powrót nie stawił i naznaczonej mu kary nie odpokutował, a do mistrza swego nie wrócił. Aliści jako i denar każdy dwóch ma stron, tak i trybówka, a więcej jeszczeć powszechność onej stosowania, wielce nam ciekawych spraw mówi o kondycyi kraju całego... Czemże bowiem więcej wojen i niespokojności wszelakiej, tem i trybówek więcej, a domniemywać przy tem że i ze skutecznością egzekucyi krucho...
  W czasach spokojniejszych bowiem wiedział bowiem taki jeden z drugiem, że jako pana swego i warsztat porzuci, będą za nim "pisane listy" i choćby do inszego zbiegł miasta, bo tak się to najgęściej działo, że się nasłuchał w jakiej szynkowni, że to gdzie tam daleko po dwa pono płacą skojce za robotę, temuż i onemu za temże zaraz biec było mirażem, to go i tam najdą i od tamecznego cechu żądać będą, by go odprawiono. I tu się pojawiały cyrkumstancyje nowe, bo jeśli ów o nic inszego okrom pracy porzucenia obwiniony nie był, cechmistrzom w mieście jego nowym jeno oblig go był wydalić, a małoż i na tem! Czeladź insza pracująca w warsztacie, w którem by mistrz przeciw prawu zbiega zatrudniał, winna sama warsztat opuścić i się do starszych cechu stawić, by mistrza w ten sposób przymusić, by trybowanego oddalił.
   Naonczas starsi najczęściej się do municypalnej zwierzchności udawali, by zbiega ujęła i ów dopotąd w ratuszowej ciemnicy siedział, dopokąd nie zaręczył, że się nazad wróci, skąd przybył i dorobi, co przerwał, luboż straty poczynione odrobi. Rzeknie kto, że cóż to jest, by czeladnika na parol, niczem szlachcica, wypuszczać... Ano, temu rzekę, że jakoby ów tego słowa przed municypalnością nie był dotrzymał, natemieście by pomiędzy złoczyńców był policzon i wszędy, gdzie by go pojmano, już by go i na sąd,  jako zbrodniarza wiedli, a przy tem tożby już i kres był jakiejbądź nadziei, by się kiedykolwiek miał na majstersztyk w jakiembądź mieście móc wysadzić. Tedy i po największej części, ów powrócić wolał i odrobić, niźli by miał ze strażą być odstawionym, której to straży koszt na cech jego macierzysty byłby nałożonym, a od niego zasię znów na mistrza dawnego tegoż huncwota. Ani zasię wątpić przy tem, że ów majster niechybnie by tegoż pilnował, by mu dostawiony nazad trybowaniec wszyściutkiego co do grosza odrobił!
  Tegom jeszcze rzec przepomniał, że trybówek na małe i wielkie dzielono. Wielga zachodziła bez wyjątku ze skutkiem natychmiastowem; mała zasię niejako ukłonem była na rzecz mistrza nowego, który przecie trybowanego w najlepszej czasem przyjmował wierze i znowuż o to szło, by trybowany pracy poczętej dokończył, tedy podług nakazów małej trybówki, ścigany mógł jeszczeć i do czterech niedziel na nowem pracować, nim mu powrócić był oblig.
*____________________________________
    Jak to w wiele lat później genijalnie zgoła ujęli Starsi Panowie dwaj:)
"Czy mama się nie wtrąca 
i szczęścia nie zamąca? [...]
Czy wujek z czci odarty
Nie oszukuje w karty?
Czy chęcią żartów party
nie nadoskwiera brat?

ref. Takich pytań sto -
bardzo dużo to,
ale nie spoczniemy my -
aż sprawdziemy, czy:

gdy dziadzio przyjdzie w gości,
nie nudzi do nudności?[...]
A szwagier, który tyra,
aż w piersi dech zapira -
czy nie wymusza żyra
pod groźbą szczucia psem?

ref. Takich pytań sto –

babunia nie wyżera
przysmaków z fryżydera?
Czy ciocia nie wybiera
z półmiska lepszych sztuk?
Czy - przewracając stolik -
stryjaszek alkoholik
nie stłucze znów majolik,
choć sporo on już stłukł?

ref. Takich pytań sto –

czy kuzyn somnambulik
bladziutki jak śledź ulik
nie wejdzie śpiąc w koszuli
przestraszyć nas we śnie? [...]"

13 listopada, 2012

O fajermanach, szprycmagistrach i o przekleństwie orzechów włoskich...


   Wbrew tytułowi nie idzie mi o to, by owoce gatunku Juglans regia opisywać, czy zachwalać, bo nam głównie przyjdzie snuć o pożarach opowieść...
   A tak, tak! A ściślej o straszliwem pożarze, któregoż owe orzechy były przyczyną.... ale idźmyż ab ovo... Roku Pańskiego 1850 lato było upalne nielutościwie, temuż iskra najdrobniejsza w czasach, gdy municypium straży ogniowej przyzwoitej nie miało, grozę budziła i trwogę... 
   W owo wielce upalne popołednie 18 Jula, w Polszcze Lipcem zwanego, zapalił się od przyczyny nieznanej jeden z młynów przy ulicy, co się wielce stosownie zwała Dolne Młyny. Trzebaż trafu nieszczęśnego, że do młyna tego przylegał dom sadownika, co na strychu suszył bez mała tysiącami owych orzeszków z pozoru niewinnych:(( Co się działo potem z onemi orzechami, najlepiej świadek naoczny Józef Louis opisał:
"...stały się one prawdziwymi posłannikami piekła (...). Przy rozrzedzeniu powietrza przez ogień pożaru łupiny te ulatywały wysoko w górę i tam jakby balony pląsały, a stamtąd wiatr zachodni przenosił je aż do środka miasta, gdziekolwiek bowiem taka bombka na dach rozgrzany od słońca zapadła, tam zaraz zapalała jak rakieta. I to tłumaczy dlaczego jednocześnie w kilku punktach ogień się pokazał i całą przestrzeń tak nagle ogarnął".
   Insza tegoż prospektu spektatorka cależ inaczej rzeczy postrzegała, co i nie dziwne, boć dziecinie dziesięcioletniej trudnoż było przecie grozy całej sobie wystawić...  "Co za widok! Całe miasto w ogniu. Płomienie, jasne i czarne kłęby dymu... Straszne to, a zarazem porywające. Klasnęłam w dłonie i zawołałam: - O, jakie to wspaniałe!"
   Dodać się godzi, że nasza mała pamiętnikarka ostro przez macierz swą skarcona została za owe niestosowne zachwyty, aliści skoro po latach tego z takiemi szczegółami spominała, musiało to na Helenie Modrzejewskiej, bo o niej to mowa, wrażenie wywrzeć niemałe...
  W owem pożarze spłonęło 160 budynków, 4 kościoły i 2 klasztory... Na tejże paginie garść grawiur niektóre z nich wystawiające... Jeszcze rok później za wizytą Najjaśniejszego Pana miasto było niczem kaleka, temuż i Miłościwie Panujący Franz Josef sakiewki na wsparcie pogorzelcom rozsupłał...
  Władzom zasię municypalnym tragedyja owa assumpt dała do działań niezwłocznych, by straży ogniowej z prawdziwego zdarzenia urządzić, co nastąpiło... jak na krakowskie stosunki, nieomal "od ręki", bo już w lat niespełna piętnaście później, co i słuszna, bo przódzi do czasu pożaru tegoż, byłaż ci w mieścinie straż, pożal się Boże, z pięciu (!) "mężczyzn, z użyciem sikawek obeznanych"... Powszechnie wiadomo o Polakach, że mądrzy po szkodzie, to i dopieroż onego nieszczęścia trza było, by się miasto sprawą na poważnie zajęło, prawdziwą straż formując, niemal , jak sami widzicie: natychmiast...
   Straż początkiem jeno ochotniczą była i własnem się rządziła regulaminem, takoż hierarchiją, podług której szprycmagister, później szprycmajstrem zwany podlegał oberszprycmajstrowi, ci zaś z kolei brandmajstrowi. Do straży był należeć honor wielki i najznamienitsi sobie to poczytywali, że się mogli między szprycmajstrów liczyć. Między inszemi sam marszałek krajowy JWP Andrzej hr.Potocki, o którem przypowieść była, jako to przy akcyjej gaśniczej we Wieliczce wpadł był do dołu kloacznego, jednakowoż do końca gaszenia na stanowisku swem wytrwał.
   Zawodowej straży się doczekalim A.D. 1873, a jej komendantem pierwszem ostał się brandmajster Wincenty Dołęga Eminowicz, tem słynny, że do pożaru każdego, czy to za dnia, czy nocą się zdarzającego, przybywał powozem własnem, świeżutko ogolony w nienagannie wyprasowanem mundurze z rękawiczkami białemi. Rok później fajermani posługę swą zaczęli na Wieży Mariackiej, tradycyi trębacza hejnał grającego kontynuacyję czyniąc, co się jeno durniom jakim przyjezdnym z Kongresówki nie zawsze widziało (Prus: "Stanąłem nie opodal Rynku i byłbym spał dobrze, ale jakiś wariat grał z wieży na trąbie co godzinę").
  W lipcu 1912 roku, gdy za piorunu przyczyną zapalił się Wieży wierzchołek, a węże podciągnięte na taką wysokość nadto słabe ciśnienie wody miały, komenderujący oberbrandmistrz Jan Obidowicz "kierując się nadzwyczajną przezornością i wrodzonym popędem prawdziwego strażaka, z humorem człowieka obytego z niebezpieczeństwem, puścił na ogień w sposób równie skuteczny jak i naturalny ten "prąd wody", którym osobiście rozporządzał"....


11 listopada, 2012

O dniu rzekomo spokojnym...

   Z ust paru, ważnych zdałoby się ludzi, żem słyszał, jakiejże to dojrzałości dowodem, tudzież kultury stron obu, że dzień 11 listopada do historyjej był przeszedł jako niemal spokojny, radosny dzień, gdzie bezkrwawo Niemiaszków rozbrajano i sztandar polskości w górę dźwigano... Ano, jako zwykle "warszawce" się zdawa wejrzenia swego za jedyne i najmędrsze widzieć... rzeknijmy tedy dla porządku rzeczy, jakże ów dzień wyglądał we Lwowie, gdzie garść naszych od dni z górą dziesięciu z determinacyą niezwykłą bój o przyszłość grodu tego toczyła...
   Z wieczora jeszcze dnia poprzedniego, posilony kilkunastoma ludźmi oddziałek porucznika Olechowskiego,  natarł na siczowców wokół poczty głównej się kupiących i po parogodzinnem boju opanował pół parteru i piętra onejże. Że przytem schody całe miał pod władzą, tedy Ukraińcy na pierwszem i drugim piętrze komunikacyję ze swojemi na parterze jeno głosem mieli. Noc całą bój szedł o pocztę, gdzież nasi krok za krokiem siczowców spychali, za czym większość wolała z okien skakać na bruk Sykstuskiej ulicy, niźli się zdać na parol. W czas starcia kto tam, celowo, czy nieumyślnie ognia podłożył i w gmachu nie tylko od bitewnej gorączki gorąco było... Nad ranem parlamentarze armistycjum* wynegocjowane ( ale jeno w granicach ulic Kraszewskiego i Kopernika) ogłosili i straż się do gaszenia wzięła, co dla ogromu papierów wewnątrz poczty nader trudnem się widziało, aleć przecie do wieczora ognia zagaszono.
   Armistycjum jeno dla poczty gaszenia postanowione było, ale co jedni jako wszelkiego działania strzymanie widzieli, drudzy jeno jako czasowe ode walki odstąpienie. Przymówili się nasi Ukraińcom, że niepolitycznie, parol dawszy, czasu tego używać na zajmowanie cichcem inszych domostw, niźli się we władaniu pierwej miało, aleć siczowców to mało co obeszło, tedy nasi uznawszy to za złamanie ugody, z nowem animuszem natarli na wroga i k'wieczorowi obiedwie ulice całe nasze już były.
   Drugim dnia tego nader zapalnem rejonem był Zamarstynów, takoż i dla tej przyczyny, że batjary nasze tam wojujące mało karnem się wojskiem nocną porą stawały, po domostwach się dla uroku pierzyny własnej rozchodząc. Tejże prawdy oddać też im przyjdzie, że rankiem się znowu zebrawszy umieli w kilka pacierzy odbić teren nocą utracony. Tegoż dnia bojom o rzeźnię niemal końca nie było, a wieleż razy ona z rąk do rąk przechodziła, nikt spamiętać nie zdolił...
   Artyleryja siczowa, z Wysokiego Zamku strzelająca, zdołała podpalić Sanitätsdepot** na ulicy Bema, co zamięszanie spore w linijach naszych poczyniło i ukraiński atak zdołał frontu przełamać. Chłopcom naszym z trudem najwyższem, walcząc dzień cały, często i gęsto pierś w pierś, pod wieczór dopiero udałoż się terenu straconego odzyszczeć. Za ich plecami niemniej ciężka walka szła o ocalenie czego się da z materyjałów sanitarnych, co wszytcy przecie pojmowali, że jako spłonąć im pozwolą, rannych naszych nierównie więcej pomrze, pomocy nie otrzymawszy. Nie bacząc tedy ani na cięgiem strzelające działa z Wysokiego Zamku, ni na kulomioty ołowiem plujące z odległych o jakie dwieście metrów (!) koszar Ferdynanda, strażacy węży rozwijają i do gaszenia się biorą, często i własnemi w strzępy porwanemi koszulami przewiązując postrzelane węże! Komendant strażaków rychłoż padnie z bokiem przestrzelonym , za nim następnych kilkunastu, kilkoro śmierci swej w płomieniach szalejących znajdzie, nie mogąc na ostrzeliwaną ulicę wybiec, ale przed wieczorem ogień opanowano, Bóg jeden raczy wiedzieć iluż przyszłym rannym życie przy tem ratując!
   Zdawać by się mogło, że przy tak srogich terminach, ani myśleć o czem więcej... jednak, że zewsząd głosy docierały o nowych sił ukraińskich do Lwowa ściąganiu, co się nader smutnie skończyć mogło, jakoby one wszytkie o jednem czasie z kierunków trzech  naraz chociaby na dworzec natarły, obrona polska by się pewnie wraz i cała posypała... Dla tejże przyczyny, komenda nasza umyśliła cios ukraiński uprzedzić i pierwszemu na oddziały w lesie biłohorskim się kupiące natrzeć. Dla szczupłości sił naszych, by do natarcia sił jakich detaszować***, niemal całego szczuplutkiego frontu przyszło poruszyć i to cichcem, by się nieprzyjaciel nie zorientował. Gdzieniegdzie i k'temu przyszło, że po dwóch, trzech ostało jakiej kamienicy bronić; aleć wyzbieranych oddziałów zadosyć było, by jeszcze i przed północą na biłohorskie zgrupowanie natrzeć, rozbić je i na karkach ukraińskich goniąc nad ranem 12 listopada dojść i do Zimnej Wody...
___________________
    *  armistycjum - zawieszenie broni
 **   Sanitätsdepot - (niem) skład materiałów sanitarnych
***  detaszować - (z fr.) wydzielić, oddelegować

08 listopada, 2012

O pocięglu...


   Studiując, skądinąd pasjonującą:), "Instrukcję dla maszynisty parowozowego"z roku 1923, nalazłżem był w rozdziale drugiem o obsłudze parowozu paragrafu 9 o tegoż parowozu urządzeniach, a w niem takież oto zdanie:
"średnica pałąka sprzęgowego w punkcie stycznym z hakiem pocięgla (podkr.moje-Wachm.) winna wynosić najmniej 30 m/m."
  Nie o toż mi idzie by to deszyfrować probować, bom od ambicyj takich daleki, starczy mi tego, że słówko "pocięgiel" tu najwidniej użyte w takiem zostało pojmowaniu, że się tem cosi pociąga; słowem, że staropolskiego:)))) użyję: wihajster to jaki, którem się insze mechanizma uruchamia pociągając zań. Żem już gdzie był tego napotkał, a bodaj czy nie Chmielewska z lubością tegoż używa, tam gdzie jaki rodzaj "cięgna" by może właściwszy był, umyśliłem prawdziwe "pocięgla" znaczenie przypomnieć.
  Byłże ci to bowiem we średnich, a i późniejszych wiekach pasek najzwyklej rzemienny, którem szewc (temuż i częstokroć mistrzem pocięgla zwany, jako się mularza mistrzem kielni zwało i dopotąd zwie) opasując sobie kolano i przydeptując stopą, unieruchamiał but na temże kolanie trzymany, by się mu ów jako nie wysmyknął przy czynnościach wpodle niego podejmowanych. Przykrzejszego może i czeladnikom, czy uczniom szewskim znaczenia ów pocięgiel nabierał był, gdy przyszło którego za jaką tam przewinę, luboż zapału do pracy niedostatek, pokarać...:(( , bo pocięgiel się ku temu nadawał arcywybornie, a i lepiej jeszczeć niźli pasek z pludrów dobyty, bo go ściągać nie trza było, a i nie groził nieprzystojnem pludrów opadnięciem.

06 listopada, 2012

O "Stańczyku" chasydyzmu...


  W dobie chasydyzmu mistycyzującego i melancholijnego, byłaż jedna postać, co się kwintesencyją żydowskiego humoru ludowego zdała. Herszel Ostropoler (czyli z Ostropola) porodził się jakosi z końcem ośmnastego stulecia i przez lat kilkadziesiąt wyczyniał sobie, bliźnim i Bogu mniejsze lub większe facecyje, czem sobie na tenże przydomek po Stańczyku dziedziczony, zasłużył...:)
  Ongi,  insi go napominali chasydzi, zgorszeni tem, że się nadto mało modli, boć ów iście wymamrotawszy parę błogosławieństw się chyżo miał z bóżnicy ku odwrotowi. Nareście mu kilku starszych co do słuchu rzekło, za wzór cadyka dajać, na co im Herszel odparł:
- Nasz rabbi ma moc frasunków, bo mu myśleć mus o całem swojem dworze i o stajni... o bliższej i dalszej familii, o was...o narodzie całem naszem... A cóż ja? Ja mam jedną żonę, no i kota... A więc stanęwszy sobie cichuśko gdzie w kątku westchnę jeno"Panie Boże! Żona-kot, kot-żona!" i więcej interesów do Pana Boga już nie mam.

03 listopada, 2012

O wiarygodności memuarów, czyli jeszczeć o Bontempsie...

  Będziem dziś tu mięli cosi na kształt konfrontacyi świadków, aliści nim ku rzeczy przejdziem, zdałoby się nam personae dramatis wystawić. Co się pierwszego tyczy, czyli Piotra Karola Franciszka Bontempsa, tom go był tu już spominał, cależ nawet bogato, bo i persona arcyciekawa:
"O pewnem zapalczywem Francuzie, co polskim jenerałem został i za cara zginął..." 
  Oskarżyciel onegoż, to ówcześny pułkownik, świeżo z majora podniesiony, co w kampanijej 1809 roku pod Sandomierzem stawał jako dowódca 12 pułku piechoty liniowej, Jan Weyssenhoff. Z niemieckiej ci on familijej, co w Inflantach osiadłszy, dawno się już i spolonizowała ze szczętem. Tamże (w Andżelmujży) porodził się był Weyssenhoff Anno Domini 1774 i nim do owej wojaczki z Austryjakami pod Sandomierzem doszło, być zdążył oficyjerem w polskim jeszcze wojsku przed rozbiorem wtórym, w insurekcyi kościuszkowskiej był samego Jakuba Jasińskiego we Wilnie adiutantem, zasię przeszedł do 8 pułku jazdy litewskiej. Trzynaście lat później rzec by można, że się ta rzecz i powtarza: oto zgłasza się on wolentarzem jenerałowi Dąbrowskiemu Wielgą Polskę oswabadzającemu na adiutanta (20 grudnia 1806 roku), ale już 23 lutego 1807 widzimy go majorem w tymże 12 pułku piechoty, z którem w czasie nas interesującym, się i pod Sandomierzem był znalazł i onego w maju 1809 dobywał, zasię w miesiąc później bronił...*
   Świadków wystawiwszy, pora nam przejść do aktu oskarżenia, którego właśnie Weyssenhoff autorem (Jan Weyssenhoff, Pamiętnik, Warszawa 1904.):
"Tak się ten szczęśliwy dzień w tym punkcie zakończył. Niecała linia pułku 12 była równie szczęśliwa; zbytecznie rozległa, rozproszonymi oddziałami broniona, była w środku przełamana. Szef batalionu Morawski i koło 100 żołnierzy dostało się w niewolę nieprzyjacielowi, ale miasto zostało obronione; nieprzyjaciel cofnął się o milę w tył. Tryumf ten był tym większy, że wszystkie korzyści były po stronie atakującego: przemożność sił, ilość dział, znajomość położenia i słabość okopów. Atak był i tym ułatwiony, że plan onego był ułożony przez kapitana Meciszewskiego, który sam to miasto fortyfikował.
  Aczkolwiek bądź przymuszeni byliśmy dobrowolnie ustąpić z Sandomierza, obrona ta może być policzona między najpiękniejsze fakta militarne. Opieszałości pana Bontemps winniśmy byli tę przeciwność. Po skończonym ataku, gdy wszystkie pułki zużyły swoją amunicję, pokazało się, że pan Bontemps nie miał ani jednego ładunku gotowego, że znajdujące się w magazynie ładunki po Austriakach nie mieściły się w naszym kalibrze. Przerabiać je wtenczas było za późno. Nieprzyjaciel zapowiadał ponownie szturm dnia następującego. Mimo najmężniejszej dyspozycji garnizonu, generał Sokolnicki, zważywszy, że cała piechota nie miała ładunków (o czym nieprzyjaciel był zapewne uwiadomiony przez gęste komunikacje, które się natychmiast między nim a miastem ustanowiły), że wszyscy trzej dowódcy pułków byli ranni, że na artylerię pod dowództwem pana Bontemps nie mogliśmy rachować - zmuszony był do wejścia w układy. Stanęła następująca konwencja: wojsko polskie wyjdzie z miasta, zabierając wszystkie działa i wozy; wszyscy Polacy wcieleni z wojska austriackiego w nasze szeregi pozostaną przy nas; wojsko maszerujące w dół Wisły nie mogło być atakowane, aż się przeprawi przez rzekę; jeńcy będą wymienieni na równą liczbę (mieliśmy ich przeszło 600). Ta konwencja była dosłownie wypełniona. W zamian za naszych oficerów i 100 żołnierzy oddaliśmy wszystkich Niemców, Węgrów, Wołochów etc. Tym sposobem szef batalionu Morawski w liczbie oficerów był nam wrócony."

   Przyznacie sami, że nader to ciężkiego kalibru jest oskarżenie... Zapewne i zrozumiecie, że Bontempsowi stronnicy. w których liczbę i ja mam się honor liczyć, szukali zajadle, jakże to prawdziwie było. I nienadaremno... Oto Bronisław Pawłowski w "Wojnie polsko-austriackiej 1809 r.", Warszawa 1999 pisze coś niemal przeciwnego  zupełnie (s. 353 -opis ataku austriackiego na Sandomierz w nocy 15 czerwca):

   "Wreszcie około godziny 1 w nocy ruszyły do natarcia kolumny piechoty austriackiej. Pierwsza, złożona z I batalionu pułku Davidovicha i 3 kompanii pułku Straucha oraz dywizjonu huzarów w odwodzie, dowodzona przez ppłk. Geigera, a prowadzona przez kpt.inż. Huelffa, ruszyła z Andraszkowiec na wieś Strochcice w celu opanowania Krakowskiego Przedmieścia i bramy krakowskiej. Oddział prawoskrzydłowy tej kolumny dość szybko przedostał się wzdłuż dopływu Wisły - Wisełki na kępę wiślaną pod Kocmierzowem i przy pomocy dywizjonu Straucha, który przeszedł tam z prawego brzegu Wisły, wyparł z niej po krótkim oporze kompanię fizylierów i 50 strzelców konnych. Następnie posunął się wzdłuż lewego brzegu Wisły aż po dawne kolegium jezuickie i szpital Św. Piotra, w którego obrębie była usypana bateria nr. 12. Tu jednak natrafili Austriacy na silny opór. Przywitały ich działa tej baterii, kierowane przez ppłk. Bontemps i ogień czterech kompanii pułku 3. piech., które następnie silnym przeciwuderzeniem zmusiły ich do odwrotu z poważnymi stratami."
  Zatem mamyż dowodu, że artyleryja Bontempsowa była w obronie Sandomierza czynną, i to fortunnie czynną!  Cytat kolejny, zdaje się dowodzić, że artyleryja nasza po prostu zużyła w obronie miasta cały cały kul armatnich zapas. Nie byłoby to więc zaniedbanie Imci Bontempsa. 
s. 380
"Gen. Sokolnicki po opuszczeniu Sandomierza posuwał się ze swą brygadą pod eskortą austriacką wzdłuż lewego brzegu Wisły ku Pilicy. Szedł wolno, gdyż, wysławszy naprzód do Warszawy płk. Bontemps z żądaniem dostarczenia mu amunicji, chciał, aby transport jej już zastał go u przeprawy przez tę rzekę. 23 czerwca podczas postoju w Górze naprzeciw Puław otrzymał rozkaz sztabu generalnego, aby się przeprawił przez Pilicę i na jej lewym brzegu zaczekał na dalsze instrukcje."
  Poszukując wytrwale znaleziono jeszczeć i inszą, pełniejszą, tych zdarzeń wersję, która, zda się, wyjaśnia już w pełni ten cały z ładunkami ambaras (A.M.Skałkowski "Książę Józef", Bytom 1913):
"Tymczasem doszła wiadomość o bitwie przegranej przez Zajączka pod Jedlińskiem 11-go czerwca w starciu z generałem Mondetem, który miał zostawioną komendę w księstwie, i o planach Austryaków obejścia głównego korpusu polskiego marszem na Ulanów. Gdy więc od współdziałania Rosyan** wszystko zawisło a Suwarow zasłaniał się brakiem wskazówek z głównej kwatery, posłał Poniatowski szefa swego sztabu, już z ran wygojonego Fiszera do Lublina do księcia Golicyna, aby położyć koniec tym wahaniom. Wojsku groziło największe niebezpieczeństwo, gdyż licząc na pomoc rosyjską osłabiło się na rzecz załogi w Sandomierzu, a straciwszy przeprawę na Wiśle nie mogło uchylić się przed przewagą korpusu Schaurotha ani złączyć się z trzecimi batalionami dywizyi Zajączka, które cofnęły się do Kozienic.
   Bezpośrednio po bitwie zabrakło nawet nabojów. Lecz nie zabrakło ducha męstwa, poświęcenia, gotowości walczenia do ostatka. Ładunki austryackie, których jeden wóz zdobyto, gorliwie uderzeniami młotka, robiąc kule bardziej płaskiemi, przystosowywano do naszej broni. Aż w ciągu dnia, 13-go czerwca, niespodzianie nadeszły z Pragi wozy amunicyjne w liczbie ośmiu, okrzykami witane radości. [...] Sokolnicki spostrzegł się, że ubytek w jego szeregach wynosił do tysiąca ludzi czyli l/5 , wszystkich obecnych pod bronią, Więc chociażby podwójną była strata wroga, 689 zabitych, 986 rannych i 315 jeńców, to niemniej nie czuł się na siłach do wytrzymania wtórego natarcia. Wyszedł z bronią i honorami, ale oddalenie jego za Pilicę nie pozwalało na bezpośrednie użycie tych czterech znakomitych pułków i ocalonej części artyleryi..."***
  Zdawać by się mogło, że honor Bontempsa obronionym już został, aliści dla dopełnienia dwa jeno zdania z raportu samego Sokolnickiego, xiążęciu Poniatowskiemu przesłanem:
  "Podpułkownik Bontemps, dyrektor artyleryi, znajdował się [w czasie austryjackiego szturmu na miasto - Wachm.] w bateryi Nr. 12 i przez doskonałe użycie dział tamże znajdujących się, niemało przyczynił się do odparcia nieprzyjaciela i utrzymania się na tem ważnem stanowisku."
  By zaś kropkę nad i postawić, sięgnijmyż po memuary jeszcze insze... Oto w "Papierach po generale" Juliana Sierawskiego, mamyż opisu z bojów pod Sandomierzem wcześniejszych, gdyśmy to my miasto w maju 1809 zdobywali ( za pracą Bieleckiego i Tyszki "Dał nam przykład Bonaparte....", tom I, s. 324-325), gdzie tak opisany jest finał nieudanego ataku 12-go pułku piechoty na bramę Opatowską:
"[...] Po kilku chwilach owego huku, jęku i krzyku wysypał się z wąwozu cały pułk 12 w najwiekszym nieporządku i na ściśniętą kolumnę batalionu Blumera [z pułku 6-go, którego Sierawski wówczas był dowódcą] tak leciał, że Sierawski [Sierawski, Cezara wzorem, pisał swoje pamiętniki w trzeciej osobie-Wachm.] zakomenderować musiał: "Nadstaw bagnety!" i tą groźbą odwrócił uciekających żołnierzy, między którymi sto głosów odpowiedziało:
- Coż można było bagnetem zyskać, kiedy nas zaprowadzono pod mury wysokie, fosami ogrodzone, zza których, jak się piekielny ogień wysypał, w mgnieniu oka i kapitan grenadierów z całym plutonem swoim, i szef Lubomirski poległ na miejscu.
- A gdzież jest wasz pułkownik?
- Tu leży, w bruzdzie na polu....
- Czy ranny?
- Ranny!
Natenczas i Sokolnicki, i Blumer, i Sierawski, i wielu oficerów, ciekawych czy ta wiadomość nie jest fałszywą, pospieszyli na wskazane miejsce i w rzeczy samej znaleźli Weyssenhoffa pomiędzy zasmuconymi podkomendnymi swymi, siedzącego na zagonie, z głową między kolanami zwieszoną, na rękach opartą. Sierawski, znając nałogi Weyssenhoffa[podkr.moje-Wachm.] od czasów kampanii 1794, zapytał się go, czy prawda, że był rannym?
- Tak, tak - mdlejącym głosem odpowiada Weyssenhoff - ranny jestem.
- A gdzie?
- W prawą nogę.
I rzeczywiście, zdawało nam się, że udo prawe, czyli raczej spodnie nankinowe pana Weyssenhoffa zbroczone były jakimś płynem czerwonym. Zsiadł więc Sierawski z konia i jak Tomasz niewierny chciał się dotknąć tej rany, do której opatrzenia żaden z lekarzy nie spieszył. Lecz nim ten zamiar wykonał, cofnął się przerażony zapachem, dowodzącym, że ten płyn nie był krwią ludzką ani bydlęcą, ale ryżawym wyskokiem, który w gorącym żołądku pana Weyssenhoffa fermentować począł. Sokolnicki przy tym śledztwie stał jak niemy, lecz po dowodach tak jasnych rzekł:
- Zawiodłem się na tym protegowanym!"
_________________________________________
* Nie podejmuję się ja rozstrzygać, zali to iście było tem spowodowane, że wojsko wolentarzami jak na drożdżach rosło i oficyjer fachowy każdy z punktu "zagospodarowywanym" został, czyli też... dla przyczyn jakich niewiadomych zarówno Jasiński, jak i Dąbrowski, nader sprytnie się adiutanta nie nazbyt może i chcianego, pozbyli... Jeśli to drugie, to znów wątpienie, azali nie naddanym tu mniemania możność, że dla jakich charakterologicznych Weyssenhoffa przymiotów? Dobrawdy nie chciałbym ja rzucać oskarżeń na żadnych przecie (okrom intuicyi) nie opartych podstawach na człeka może niewinnego, choć historyja z Bontempsem dowodzi, że i ta niewinność tu w podejrzeniu... Osobliwie, że późniejsze poczynania Weyssenhoffa, osobliwie w czasie listopadowego powstania, też nie najlepiej o niem świadczą...
** Arcyrzadki to w dziejach naszych wypadek, aliści w rzeczy samej na skutek dyplomatycznych między carem a Napoleonem układów, poczynając od pokoju w Tylży z 1807 roku, byli Rossyanie naówczas (a ściślej: winni byli być) aliantami naszemi przeciw Austryjakom. Prawdziwie jednak jeno rzecz tę pozorowali, starając się być jak najwięcej szkodnemi, za cóż znów odpłacili im tem samem w 1813 Austryjacy, co znów wtedy nam przeciw Moskalom sojusznikami byli być winni...:((
*** Sokolnicki w "korpusiku" swojem miał tylko trzy pułki piechoty (3, 6 i 12), w dodatku 12 tylko z batalionami dwoma oraz jazdy zaledwie dwa szwadrony.

01 listopada, 2012

O dawnych Dziadach i zaduszkach słów parę...


   Mało co za Mićkiewiczem do powiedzenia zostało, tedym ongi już był uczynił wycieczki ku zaduszkom meksykańskim, aleć komu ta egzotyka niemiła, temu paru słów o obyczajach rodzimych dodać poprobujem...
  Najpierwsze co się uczynić godzi, to natury zjawiska samego objaśnić, co najlepiej nam się widzi uczynić słowami... Mićkiewicza samego:)):
"Jest to nazwisko uroczystości, obchodzonej dotąd między pospólstwem w wielu powiatach Litwy, Prus i Kurlandyi, na pamiętkę dziadów, czyli w ogólności zmarłych przodków. Uroczystość ta początkiem swoim zasięga czasów pogańskich i zwała się niegdyś ucztą Kozła, na której przewodniczył Koźlarz, Huślarz, Guślarz, razem kapłan i poeta. W teraźniejszych czasach, ponieważ światłe duchowieństwo i właściciele usiłowali wykorzenić zwyczaj połączony z zabobonnemi praktykami i zbytkiem częstokroć nagannym, pospólstwo święci Dziady tajemnie, w kaplicach lub pustych domach niedaleko cmentarza. Zastawia się tam pospolicie uczta z rozmaitego jadła, trunków, owoców i wywołuje się dusze nieboszczyków. Godna uwagi, iż zwyczaj częstowania umarłych zdaje się być wspólnym wszystkim ludom pogańskim, w dawnej Grecyi za czasów homerycznych, w Skandynawii, na Wschodzie i dotąd po wyspach Nowego-Świata.
  Dziady nasze mają to szczególne, iż obrzędy pogańskie pomięszane są z wyobrażeniami religii chrześcijańskiej, zwłaszcza iż dzień Zaduszny przypada około czasu tej uroczystości. Pospólstwo rozumie, iż potrawami, napojem i śpiewaniem przynosi się ulgę duszom czyśćcowym. Cel tak poważny, święta, miejsca samotne, czas nocny, obrzędy fantastyczne przemawiały niegdyś silnie do mojej wyobraźni; słuchałem bajek, powieści i pieśni o nieboszczykach, powracających z prośbami lub przestrogami, a we wszystkich zmyśleniach można było dostrzedz pewne dążenia moralne i pewne nauki, gminnym sposobem zmysłowie przedstawiane."
  Tyleż Mićkiewiecz... Dodać wypadnie, że czem Dziady na Litwie, tem na Mazowszu i Podlasiu były stypy i obiady żałobne wyprawiane właśnie w dzień zaduszny, w najświętszym przekonaniu kmieci tamecznych będących obyczajem krześcijańskim dawnym, temuż i nieraz konfuzyje, jako proboszczowie w dobrej wierze na te obiady proszeni, wymawiali się od udziału...:))
  W "Roku Polskim" (dan Varsoviae Anno Domini 1900) Rodziewiczówna arcypięknie opisała w rozdziałku sub titulo "Nawski dzień" czwartek powielkanocny jako Dziady wiosenne, święcone przez lud znad Prypeci, gdzież chłopi resztki święconego na groby bliskich nieśli i na mogiłach ucztowali nibyż to pospólnie z duchami pomarłych krewniaków swoich.
  Byłyż i u nas pozostałości obrzędu podobnego w mieście stołecznem i królewskiem Krakowie odprawowanego przy mogile (kopcu) Krakusa, co pod nazwą "Rękawki" słynie. Słyszałżem i o podobnych we Wilnie na Rossę pielgrzymkach, a niechybną tegoż pozostałością był i przepomniany dziś obyczaj chlebów rozdawania w Zaduszki dziadom proszalnym przy cmentarzach żebrzącym, gdzież to niejako onych za ów poczęstunek obligowano do modłów za zmarłych odmawiania.