09 lutego, 2014

O sztuce przeżywania wieczorów tanecznych III...

 Dwie pierwsze części tegoż pomału się tworzącego cyklu znajdą Lectorowie w notach ubiegłorocznych (I, II), w nich zaś znów linków niemało do inszych, dawniejszych,  o karnawałowej tematyce... Dziś nam wypadnie, by czego nowego popisać, balami się zająć cesarskiemi. Cesarza, ma się rozumieć, Franciszka Józefa...:), a assumptem niejakiem do tejże noty były słowa wyczytane w posłowiu Michała Baczkowskiego sub titulo "Stanisław Mackiewicz i "piękny wiek XIX", do zbioru esejów "Był bal" wspomnianego, esejów bynajmniej zresztą nie o balowej czy tanecznej tematyce : "Także w ich epoce tytułowy "bal" był stałym elementem życia ówczesnych elit społecznych. Pełnił (zwłaszcza bal dworski) jednak już zupełnie inną funkcję niż ten z lat 1814-1815*.Stał się swoistym targiem matrymonialnym, obiektem marzeń urzędników średniego szczebla, a zwłaszcza ich małżonek, a także miejscem selektywnie pojętej egalitaryzacji. W drugiej połowie XIX stulecia na wiedeński bal dworski wstęp miał każdy oficer cesarsko-królewskiej armii, niezależnie od piastowanego stopnia oraz pochodzenia społecznego. Arystokrację urodzenia zastępowała powoli nie tylko arystokracja pieniądza, ale także arystokracja zasługi, rozumiana m.in. jako uczestnictwo w zaszczytnym przywileju obrony państwa. W rezultacie w stolicy monarchii naddunajskiej habsburskie arcyksiężniczki były proszone do tańca przez pospolitych podporuczników."
   Ano i tego właśnie poczytawszy żem się sielnie nad temi nowo, jak widać, tworzonemi mitami, zadumał... Bo prawda w tem jakaś jest i może nawet nie całkiem taka, jako w tych facecjach z ongi osławionego Radia Erewań, o tem jegomościu, co to mu w Moskwie ponoć automobil podarowano, z tem, że po wnikliwszej analizie się pokazywało, że nie w Moskwie, a w Peterburku, nie automobil, a bicykl i nie podarowano, a ukradziono... Wiem ja, że próżna mi rzecz wojować z ćwierćprawdą nakładem w tysiące idącym, ale popróbuję, co mogę...
  Rzecz najpierwsza to ta, że nie każdy się tam mógł dostać oficyjer, a jeno taki, co był jakiegobądź c.k.orderu dumnym nosicielem. Nibyż różnica drobna, ale też i z punktu owa gołowąsów bez zasług eliminowała, podobnie jak jakich intendentów, lazaretmajstrów czy inszych służb traktowanych cokolwiek pogardliwie, gdzie jaki taki mógł na order jaki liczyć co najwyżej z tych, co to za wysługę lat dawano, choć w c.k. armii ów był nominalnie "za wierną służbę"... Jak zwał, tak zwał, z pewnością nie obaczył go w zwyczajnem trybie, nikt z tych, co najmniej lat nie przesłużyli ze dwudziestu**. Insza furtka, przez którą taki "pospolity podporucznik" mógł się na balu cesarskiem znaleźć dotyczyła jedynie oficyjerów garnizonu wiedeńskiego, a wynikała z prozaicznej okoliczności, że towarzystwo, osobliwie męskie, na balu tem wiekiem znacząco przekraczało średnią i z całą pewnością długotrwałe taneczne pasaże nie były tem, o czem marzyli:) Insza, że i część z nich niemała pokazywała się tam jeno z poczucia obowiązku, luboż w nadziei na jakich spraw swoich pomyślne protegowanie u inszych person znaczniejszych. Tak czy siak jedno i drugie wymagało raczej działań zakulisowych, czy wręcz bufetowych, a tych niepodobieństwem było czynić w małżonek przytomności... Dwór, świetnie o tem wiedząc, zawczasu starał się zadbać o to, by ów niedostatek jakie dwie setki oficyjerów rekompensowały i tu rzeczywiście nie liczył się stopień, zasługi, pochodzenie czy znajomości. Liczyła się prezencja...:) Mamy opis takiej selekcji w memuarach ówczesnego szambelana cesarskiego Mariana Rosco-Bogdanowicza:
"Już wcześniej, przed oznaczoną godziną, wielka sala komendy roiła się od [...] młodych oficerów od jednej do trzech gwiazek [leutnanci, czyli owi "pospolici podporucznikowie", oberleutnanci i hauptmani - Wachm.], in volter Galaadiustierung, której jednym z niezbędnych warunków były kunsztownie "na glanc" wyszwarcowane buty - broń Boże nie lakierowane, a to z tego powodu, że "Najjaśniejszy" lakierowanych butów nie nosił i ich przy mundurze nie uznawał..."  Do tegoż to towarzystwa wychodził inspekcyjny generał i chodząc od jednego do drugiej oglądał każdego niczem handlarz koni. Nazwiska wybrańców odnotowywał adiutant i przekazywał ochmistrzom cesarskim, by młoda kadra nie miała problemu ze wstępem. A że takie problemy być mogły świadczą nam znów pamiętniki cesarskiego kamerdynera, Ketterla, opisującego przypadek pewnej, ponoć wielce urodnej damy, która nibyż po tatusiu hrabim problemów mieć nie powinna, cóż, gdy tatuś z piekarzówną mezaliansować raczył i tem swej progeniturze wstęp na dwór zamknął... Byłaż po prawdzie furteczka w tem drobna, mianowicia dama bodaj raz przyjęta przez cesarzową, luboż w razie jej braku, przez tą z arcyksiężnych, której poruczono obowiązki "pierwszej damy" dworu, z punktu zaszczytu tego dostąpić mogła. Cesarzowa Sissi ani słyszeć o tem nie chciała, by piekarzównie audiencyi udzielić, zatem dopieroż gdy ją był anarchista Lucheni przeniósł był pilnikiem do aniołków, pojawiły się niejakie widoki, aliści znów arcyksiężna Maria Teresa (wdowa po bracie cesarza, Karlu Ludwigu-Wachm.) okazała się nieubłaganą i dopieroż po dwudziestu latach starań, arcyksiężna Maria Józefina, matka przyszłego i ostatniego cesarza, Karola, zadośćuczyniła marzeniom nieszczęśnej...
   Do naszych znów biednych wracając poruczników, to spomnieć się godzi, że ich udziału jednak nie ceniono nadto wysoko. W początkach panowania Franciszka Józefa, gdy ów był jeszcze młodziutki (wstępował na tron jako osiemnastolatek-Wachm.) i tańcować raczył z prawdziwym talentem i zapałem, hrabina Scharnhorst właśnie do oficerów na balu go porównując, wynosiła pod niebiosa jego przymioty: 
"Bez schlebiania mu, jest on najlepszym tancerzem, a zarazem wcale się nie męczy. Niemożliwe jest stwierdzić do czego to doprowadzi. Oficerowie tańczą z obowiązku i bez chęci, najlepiej jak potrafią; hrabiny mdleją z rozkoszy, gdy cesarz którąś z nich poprosi do tańca. Rzucają się w tan, jak na dźwięk rogu Oberona, a swoje szczęście spijają dużymi haustami."  Ale i leciwy Franz Josef był gospodarzem wielce dwornym i uprzejmym, czego się nie da powiedzieć o niemieckim Wilhelmie, który osoby z którymi chciał podczas balu zamienić kilka słów, kazał przywoływać do podwyższenia, gdzie siedział, podczas gdy gospodarz balu wiedeńskiego krążył między balującymi i sam do wybranych podchodził. Po jego zachowaniu nikt by się nie domyślił, że ów z wiekiem i z rosnącą lawiną osobistych nieszczęść, których mu los nie szczędził, tych balów po prostu nienawidził. Nawykły chodzić spać między ósmą a dziewiątą wieczór (wstawał o trzeciej w nocy i zabierał się za urzędowanie - Wachm.), musiał to mieć za nieznośną torturę, że na tych balach musiał trwać aż do grubo po północy... Bywało, że w ostatnich latach przysypiał w trakcie pogawędek i raz nawet ponoć, ostatkiem sił dostrzegając już jeno sylwetkę prezentowanej mu damy, pomylił ją z kamerdynerem Ketterlem i raczył był jej udzielić drobiazgowej instrukcji na temat tego, co zrobić powinna przy przy jego porannej toalecie:)
  Sam bal, pozorowi wbrew, nie oznaczał jakich atrakcji szczególnych i odbywał się według zasad uświęconych wieloletnią tradycją, a po prawdzie nudzących jak flaki z olejem... Otoż po prezentacji cesarzowi najznamienitszych i po przejściu całej parady w mundurach i Staatskleidach*** najjaśniejszy pan zasiadał na podwyższeniu, orkiestra - oczywiście pod batutą Straussa****:) - punkt dziewiąta trzydzieści rozpoczynała walca, potem po parominutowej przerwie na nowy dobór partnerów, obowiązkowa polka, znów pauza, kadryl trwający dwadzieścia minut i kotylion ciągnący się niemal godzinę, no ale przecie trudno wymagać, by się te parenaście setek kotylionowych par, odszukało w wirowym tańcu w ciągu chwil paru...:)
   Oczywistem zatem, że po tak srogich zmaganiach i umęczeniach godziło się dać balującym jakiego wytchnienia i temuż służyła kolacyjka lekka, serwowana cesarzowi, arcyksiążętom i zaproszonym znakomitościom do stolików, a reszcie herbowego, dyplomatycznego i mundurowego tałatajstwa oferowana w przyległych do sali balowej bufetach, gdzie zresztą mało kto się najeść zdążył, bo wypadało być na powrót w sali balowej przed cesarzem, a że temu podawano pierwszemu, przy tem ów nie zwykł się z jadłem ceregielić, to i czasu było kaducznie na to posilenie się skąpo, osobliwie, że tłum był zawsze najmniej parotysięczny. Złośliwcy twierdzą, że to tym właśnie okolicznościom nadzwyczajną popularność zawdzięczały dające się przemycić w torebkach czekoladki, wzmocnieniu służące i zgrabne piersióweczki, linii fraków i mundurów nie psujące...:)
    A skorośmy przy czekoladkach to godzi się spomnieć i o balu zakończeniu, gdzie wychodzący przechodzili szpalerem lokajów z tacami, na których pożegnalne leżały czekoladki z podobizną cesarską, jedynie na bal ten zamawiane i jedynie wtedy (oraz podczas audiencji cesarskich) podawane. Ano i wtedy ponoć wszelkie pękały hamulce, hrabiny, niehrabiny, jenerałowie, ambasadorowie czy i swołocz wszelka insza, porywało tego garściami, upychało po torebkach, kieszeniach, czakach i gdzie tam się jeszcze zmieścić dało...:) Pierwotkiem żem mniemał, że to dla głodu nasycenia, przecie po namyśle żem k'tej był przyszedł konstatacji, że skoro to był dowód widomy zaszczytu bywania na dworze, to najpewniej owe czekoladki miały i później jakiego obiegu wtórnego, na podobieństwo owych muszelek na plaży zbieranych dla dowodu bycia nad morzem. Być i może, że darowywane następnie jakiem mniej zasłużonym krewnym czy przyjaciołom miały podkreślać wagę osoby własnej, tudzież onym z kolei służyć do popisywania się w kręgach własnych...:)
_______________________
* Baczkowski aluzjuje tu do Kongresu Wiedeńskiego, który nazywano "tańczącym kongresem" sugerując tąż nazwą, że najważniejsze sprawy negocjowano i ustalano na balach rozlicznych. co jest prawdą w najlepszym razie połowiczną. Cały tekst w St.Cat-Mackiewicz "Był bal", Wyd.Universitas Kraków 2012 s.439 i n.
** Nawiasem to taki jenerał Galgotzy służył w armii lat 57, dożywając wieku 92 lat i ani myśląc o jakiem stanie spoczynku. O jegoż zaś umyśle w tem wieku późnem niechaj świadczy anegdota o niem rozgłaszana, że gdy ministerium wojny zażądało odeń rozliczenia się z wydatków na stanowisku gubernatora Bośni i Hercegowiny, ów odpisał pierwotkiem: "Otrzymałem trzy miliony koron. Wydałem trzy miliony koron" ( w rzeczywistości chodziło "zaledwie" o 20 tys.koron. -Wachm.). Minister wojny czując się tu dotkniętym srodze i domniemując jakiego lekceważenia (miał niższy stopień generalski-Wachm.), zażądał kategorycznie szczegółów, na co otrzymał kartkę ze słowami: "Otrzymałem trzy miliony koron. Wydałem trzy miliony koron. Kto nie wierzy, ten jest osioł." Cesarz Franciszek Józef, do którego minister popędził ze skargą, oddał mu ponoć kartkę po przeczytaniu z uśmiechem i słowami: "Ja wierzę..."
*** Fraki dworskie, podobne do szambelańskiego, z sutym szamerowaniem, plus naturaliter szpada (zostawiana w szatni) i dwurożny stosowany kapelusz. Fraki pospolite tolerowano jedynie u tych przedstawicieli gminu, których przyjąć wypadało, a od których przecie wymagać trudno, by się zachować umieli, zatem paradowali w nich jedynie burmistrz Wiednia, niearystokratyczni posłowie parlamentarni i ambasador USA, nieświadomi tego, że się odznaczają niczem Żydzi z żółtą gwiazdą pośród tłumu.
**** do 1870 Johanna (syna) potem raczej pod komendą któregoś z jego synów: Josefa lub Eduarda, aż do rozwiązania Orkiestry Straussów w 1901 roku

12 komentarzy:

  1. I właśnie takie wpisy jako ten powyżej, lubię u Waszeci najbardziej :) Jak się można żywcem przenieść w czasy dawniejsze...

    Przy czytaniu, jako żywo stanął mi przed oczami Oberleutnant von Nogay, jako i hrabia Horvath na zamku swojem i ta muzyczka na skrzypcach zawżdy mu towarzysząca... Waszmość na pewno ją kojarzysz: tu turu tu turu tu tu tu tu... :)

    A z inszych spraw, aczkolwiek też o podłożu historycznem, mamyż ze Szczurem Jegomością u mię na Polance zagwozdkę mała, do której rozwiązania rozległa wiedza Wachmistrza wielce by pomocną być mogła...

    Dzisiaj na TVP1 puścili pierwszy odcinek serialowego "Ogniem i mieczem", oglądając, myślałżem właśnie o Waszej Miłości jako to zawżdy czynię przy różnościach historycznych...

    Jam Waszeci sługa uniżony :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bóg Zapłać za dobre słowo:) Sprawy turbującej Was nie znając, najprzód pospieszę się wywiedzieć w czem rzecz, zasię dopiero co rzec będę mógł...
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
  2. Skoro towarzystwo wygłodniałe było, nic dziwnego, że czekoladki garściami brali. Z drugiej strony człowiek się zżyma, gdy widzi jak to i dzisiaj na niejakich oficjalnych spotkaniach bywa podana kawa, herbata, ciasteczka jakieś czy drobne upominki typu długopis, smycz do pendriva, breloczki, a nawet ołówek i notes: wszyscy bez powagi i honoru rzucają się na te "luksusy" z pazernością, która nie przystoi powadze person uczestniczących w zgromadzeniu. Teraz wiem, że to z dawien dawna obyczaj i trudno oczekiwać, że lud tak szybko wyzbędzie się dawnych nawyków. To czekoladka chociaż prestiżu mogła dodać, ale smycz?

    notaria

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widać odruch ten dawniejszy, niźliśmy sądzili:) Przy tem zda mi się, że i dowód niejaki zdemokratyzowania się obyczajów, bo tę na czekoladki pazerność mogę jeszcze i tak zrozumieć, że to arystokracji nie był dyshonor od cesarza brać, jako wyżej nad niemi stojącego, za to wiem z całą pewnością, że pewnemu hrabiemu "przyłapanemu" na udziale w darmowem poczęstunku w pewnem miasteczku, które akuratnie jubileuszu obchodziło i się na darmową ucztę wykosztowało, wypominano to po kres dni jego...
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
  3. Vulpian de Noulancourt9 lutego 2014 17:08

    Wniosek nasuwa się jeden: nieco przereklamowane były te bale, skoro pożerać tam trzeba było w przyśpieszonym tempie.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To i nie jeno balów przypadłość, jeno wszelkich z monarachami posiłków, gdy ex definitione onemu dawano pierwszemu, a nim się ten u końca stoła swego doczekał, to król, książę, cesarz czy nawet i magnat jaki, zwykle do finału już zmierzał... Pół biedy szaraczkom, gdy uczta była pełną gębą i wielogodzinna, luboż gdy ów monarcha sam w tem objadaniu się gustował, jako nasz i Sasów August II, aliści jak padło na takiego, co mu obiad jeno zawadą w pracy zbyteczną niemal, jako Napoleonowi, to współbiesiadnicy cienko przędli...
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
  4. Cesarz dobrze robił ucząc swych gości wstrzemięźliwości w jadle i napoju; ale chyba nasi rodacy w Galicji wpadli na pomysł onych cesarskich czekoladek gwoli prestiżu pokątnie produkować ? - dziwiłbym się, gdyby było inaczej?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznam, żem o takiem przypadku nie słyszał, co i może dowodzić, że splendor onych czekoladek miernie był w Galicyi znanem... A rzecz insza, że jakoby większość bogaczy jadała podług wzoru Franza Jozefa, to Sacher by najpewniej zbankrutował...:)
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
  5. Cesarska czekoladka - kąsek łakomy! Nie, by pojeść, ale ku atencji...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I jam tejże myśli samej, że to się później pochwaleniu służyło, jako dziś niektórym z Mundialu bilety, czy z jakich imprez więcej prestiżowych...:)
      Kłaniam nisko:)

      Usuń
  6. Wieczorek tańcujący. Jeżeli już to tylko z Fikalskim. ( Z biegiem lat....)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak naprawdę to za Bałuckiego "Domem otwartym":) Aliści, jeno pod tąż kondycyją, że jest jaka dla tych figli przestrzeń, bo "co tu można zrobić w takim miniaturowym saloniku? Zaledwie krzyż najprostszy, ósemkę i coś tam jeszcze; no, a gdzież wąż, ulica, ułańska figura, bramki, krzyż podwójny? Tu ani marzyć o czymś podobnym nie można.":))
      Kłaniam nisko:)

      Usuń

Być może zdaje Ci się, Czytelniku Miły, że nic nie masz do powiedzenia aż tak ważkiego, czy mądrego, by psuć wzrok i męczyć klawisze... W takiem razie pozostaje mi się tylko z Tobą zgodzić: zdaje Ci się...:)